czwartek, 7 lipca 2016

Etap 4. Ostatnie dni i... do zobaczenia Ameryko :) (1-5.07)



Nasze ostatnie dni na wyjeździe upłynęły spokojnie. Po naszym kampingu w Yosemite musieliśmy poświęcić dwa dni na dojście do siebie… I wtedy tylko place zabaw i spacery w najbliższej okolicy.

W niedziele wybraliśmy się do położonego niedaleko San Francisco Parku Diablo. Ja miałam co prawda ochotę na trochę inna destynacje tego dnia, ale zadecydowała pogoda. Nad naszym domem w Albany wisiały ciemne chmury, dokładnie to samo wg prognozy działo się nad Reyes Seashore, natomiast nad Parkiem Diablo miało być piękne słonko. Prognoza nie kłamała, słonko było i grzało aż za mocno. Wspinaliśmy się samochodem pod ogromna górę i dla mnie już sama jazda była męcząca, a tymczasem mijaliśmy tam dziesiątki rowerzystów… Naprawdę szacun wielki, bo trzeba było jechać ze 20 km non stop ostro pod górę.
Ze szczytu rozciąga się imponujący widok na północną Kalifornie w każdym kierunku. Jest tez kilka tras, jedna taka bardzo fajna, króciutka wokół szczytu góry, skąd cały czas ma się widok na różne strony Kalifornii. Było jednakże bardzo gorąco i nawet ten krótki spacerek dal nam się trochę we znaki, szczególnie Joniu cierpiał z powodu tego upału. 






W drodze powrotnej przejechaliśmy przez bardzo ładne Danville - takie chyba typowe zamożne amerykańskie miasteczko. Gdy wróciliśmy chmury dalej wisiały nad naszym regionem, ale to nie przeszkodziło nam jeszcze skoczyć na plac zabaw i farmę ze zwierzątkami. Szczególnie Adaś za nimi przepada.
Poniedziałek był za to naprawdę fajnym dniem. Nic dziwnego - 4.lipca. Jakież to niesamowite, ze rok temu również spędzaliśmy ten dzień w Ameryce. Wtedy jednak, prócz wieczornych fajerwerków w Nowym Jorku, nie zdołaliśmy poczuć magii tego dnia. W tym roku ten błąd udało nam się naprawić.
Łukasz wyszukał miejscowość, Alameda, w której odbywała się bodajże najdłuższa parada w całych Stanach, a ze była dość blisko naszego domu, właśnie tam pojechaliśmy w ten poniedziałkowy ranek.
I było super. A na czym to polega? Otóż staliśmy sobie na rogu głównej ulicy miasteczka, a ta ulica podążały cudaczne grupy - wszystkie złożone z mieszkańców lokalnej społeczności (instytucji, szkol, klubów, sklepów, itp.) Były niezwykle pojazdy, szykowne stroje, świetne zespoły muzyczne, oraz, ku uciesze Adasia, cala masa koni. Dla mnie najciekawsze punkty parady to grupa cudownych niepełnosprawnych sportowców z miejscowego klubu, grupa Hindusów w turbanach na Harleyach, Meksykanie na swych rumakach dający pokaz jazdy..... W sumie ciężko wybrać, bo tych grup było ponad 150, a oklaskiwaliśmy ich ponad dwie godziny. Ogromnie mi się podobało, synkom tez, patrzyli zaciekawieni, a Jonek nie mógł się napatrzeć na swój tatuaż, który dostał od chłopca z jednej z grup. Ten tatuaż to dla niego była parada. Mała rzecz, a ile znaczy...







Norwegowie maja swój 17.maja, który jest niesamowity, w tym jak każdy mieszkaniec cieszy się i jest dumny z tego dnia, chyba nikt na świecie ich nie pobije. Ale nie obraziłabym się gdyby wprowadzili jakieś ciekawsze elementy do swoich togow, niż tylko machanie flagami. Ta parada w Alameda była świetna.
Po tak miłym początku dnia i zahaczeniu o nasz ulubiony chiński bufet, wybraliśmy się do Reyes Seashore - przepięknego miejsca, takiego wielkiego klifu nad oceanem. Ze było piękne i niezwykle wiedzieliśmy ze zdjęć w necie - i tak już pozostanie, gdyż ciemne chmurzyska i mgły nie dały nam się nacieszyć tym pięknem. Szkoda ze wybraliśmy się tam dopiero w ostatni dzień, bo w przeciwnym razie na pewno próbowałabym tam wrócić...

I tak nadszedł dzień wyjazdu. We wtorek było wielkie pakowanie. Przy okazji odkryłam, ze wyjazdy mnie jednak stresują. Niby miałam dobry czas, szykowałam nas i pakowałam od rana, choć dom opuszczaliśmy dopiero o 16, a przez cały czas czułam takie narastające we mnie napięcie. Ono puszcza dopiero na lotnisku, po oddaniu bagaży, z biletami w ręku, gdy już wiem, ze wszystko poszło dobrze i polecimy. Tym razem nasze oczekiwanie na samolot do domu przedłużyło się o... 3 godziny ( najpierw spóźnienie samolotu, potem jego sprzątanie, a na końcu jeszcze naprawianie jednego z komputerów pokładowych) Adaś biedny zasnął u mnie w nosidełku, natomiast Jonus bawił się z przemiłym fińskim chłopcem. To właśnie dzięki niemu te 3 godziny minęły w miarę bezboleśnie i po 9-godzinnym locie dotarliśmy bezpiecznie do domu.

Wypadałoby może napisać jakieś krótkie podsumowanie.

Wspaniały wypad, czujemy ze zobaczyliśmy naprawdę kawal Ameryki. Więcej niż się spodziewałam po podroży z dziećmi. Było wiele niesamowitych miejsc, moje highlights to chyba jednak odwiedzone na początku Grand Canyon i Bryce National Park.
Jestem strasznie dumna z moich synków, którzy tak fajnie się zachowywali podczas tej podroży i tez czerpali z niej dużo radości. Z męża, który pokonał choróbsko i tak dzielnie nas woził. Jedyny chyba minus tych wakacji, to chyba to ze ostatnie, co mogę o nich powiedzieć, to ze odpoczęliśmy. Ale to możemy robić na emeryturze, a teraz trzeba po prostu cieszyć się tym, ze naprawdę mieliśmy co robić:)

piątek, 1 lipca 2016

Etap 3. Yosemite National Park (27-30.06)



Na ten tydzień zaplanowaliśmy 4 dni w Parku Yosemite – tyle się o nim nasłuchaliśmy i naczytaliśmy samych dobrych rzeczy, ze po prostu musieliśmy uczynić z niego jeden z naszych (i to długich) przystanków.
Dodatkowa atrakcja był fakt, ze mieliśmy spać … pod namiotem. Ludzie, z którymi wymieniamy się domem, są maniakami kampingów i mieli cały sprzęt, my zresztą również udostępniliśmy im nasza kampingowa wyprawke na Norwegie.

Planowo mieliśmy wyruszyć do Parku Yosemite z samego rana w poniedziałek, ale drugiej strony nie mieliśmy jakiegoś wielkiego stresa, gdyż udało mi się kilka dni wcześniej zarezerwować nam nocleg. Ogólnie, jeśli ktoś myśli o podróżowaniu po Parkach Narodowych w USA i spaniu tam pod namiotem, powinien taka wyprawę planować... wiele miesięcy naprzód. Gdy kilka tygodni temu sprawdzałam dostępność kampingów w Parku Yosemite, nie było kompletnie nic. Na kilka dni przed wyjazdem pojawiły się wolne miejsca – tak jak w przypadku Alcatraz, zostały widocznie anulowane niektóre rezerwacje. W sumie rozumiem to, bo jeśli wszystko trzeba zamawiać z takim wyprzedzeniem, ludzie robią to pewnie na wiele miesięcy przed i potem po prostu anulują, gdy plany im się zmieniają. Takie podróżowanie zabija spontaniczność, a to lubimy chyba najbardziej. Jej, jak ja nie cierpię planować elementów podroży z takim wyprzedzeniem. Zawsze sobie myślę, ze «się zobaczy» - ale tu w Stanach to raczej nie działa, przynajmniej, jeśli chodzi o parki, czy Alcatraz. Początkowo myślałam, ze spokojnie dostaniemy miejsce na kampingach, gdzie, «kto pierwszy ten lepszy», ale tam trzeba przyjechać bardzo wcześnie (jak się potem dowiedzieliśmy, na dole w najbardziej zatłoczonej Yosemite Valley, samochody czekają w kolejce już od 4 rano)
A jednak na cale szczęście camping mieliśmy zarezerwowany i to nas uratowało, bo na miejsce dotarliśmy dopiero po... 20 i wtedy nie mielibyśmy nawet co marzyc o znalezieniu miejsca na polu namiotowym.  

Po drodze zatrzymalismy się w ogromnym wędkarsko-wyprawowym sklepie Bass Pro, gdzie Łukasz zaopatrzył się w wędkę i przynęty (poczytaliśmy, ze w parku można złapać pstrągi), a ja z Adasiem (bo Joni spal) przyglądaliśmy się zwierzątkom (niestety wypchanym) i rybom w wielkim akwarium. Sklep robi wrażenie, nie powiem. Takich wystaw nie powstydziłoby się niejedno muzeum.



Niedaleko pada jablko...

Na camping Toulumne Meadows, polozonym w polnocnej części Parku na wysokości 2600 m.n.p.m.(!),dotarliśmy w ostatnim momencie, by się jeszcze rozbić za jasnego.  Dostaliśmy przydzielone miejsce, tu nie ma samowolki, jak w Polsce, ze rozbij się gdzie chcesz. Na tym największym kampingu w Parku Yosemite, z ponad 300 miejscami na namioty, każdy dostawał przydzielone swoje stanowisko z miejscem na namiot, samochód, grillem, ławka ze stołem, naprawdę duża prywatna przestrzenia i wielka skrzynia na jedzenie, żeby je schować przed miskami. Tak, tak, cale jedzenie, kosmetyki, wszystko co ma jakiś zapach musiało być przechowywane w wielkiej metalowej skrzyni ze sprytnym zamkiem – za pozostawienie czegokolwiek w namiocie bądź samochodzie groził nie tylko atak sprytnego miska, ale dodatkowo wysokie grzywny… 


Na pierwsza noc rozbiliśmy się w środku lasu, miedzy wysokimi drzewami, ale ja się naczytałam ze najpiękniejsze miejsca są w sekcji A, tuz nad rzeka, wiec następnego ranka ładnie się uśmiechnęłam do panów strażników kampingu i pozwolili nam przenieść się w miejsce skąd widzieliśmy rzekę i mieliśmy do niej jakieś 20 sekund. Tam było fajnie – choć to nie był jeszcze top topów (są bowiem stanowiska tuz przy rzece ze zniewalającym widokiem na rzekę i skały) 



Gospodarze naszego domu udostępnili nam duży, wygodny namiot, tyle ze bez … śledzi. Jakoś specjalnie się tym nie przejęliśmy, gdyż przez cały okres naszego pobytu nie spadla chyba jeszcze ani kropla deszczu. Ale tu czekała na nas niemiła niespodzianka. Na horyzoncie pojawiły się bowiem ciemne, burzowe chmury. Pojechaliśmy do miejscowości poza parkiem, bo tylko tam mogliśmy kupić pozwolenie na łowienie dla Łukasza i tam padało. Liczyliśmy jednak, ze do nas te chmury nie dojdą.
Niestety, burza z piorunami i gradem dotarła i do naszego obozowiska. My w tym najgorszym czasie byliśmy na takim pięknym widoczku (gdzie akurat było słonce), potem nad jeziorkiem, skąd przepędził nas grad i dopiero po powrocie na kamping miny nam mocno zrzedły. Namiot przemakał – większość podłogi była zalana, w tym nasze karimaty, koc, trochę ubrań. Śpiwory się na szczęście ostały. Nie wyglądało to różowo – zimno, mokro i do domu daleko. Wiedzieliśmy, ze jeśli przyjdzie jeszcze jeden atak burzy, będziemy musieli wracać – nienaciągnięty namiot bez śledzi nie miał szans czegoś takiego przetrwać. Ale spiąć praktycznie na glebie, zawinięci w śpiwory po uszy (bo noce są chłodne) jakoś przetrwaliśmy te noc.  



Następnego dnia można było się spodziewać kolejnych burz, ale na szczęście takowe nie przyszły. Wybraliśmy się wiec na mała wędrówkę po górach. Zdecydowaliśmy się na wyprawę do jeziora Dog Lake – jakieś 4 km w dwie strony, brzmiało wiec tak akurat na nasze możliwości. I tak tez było, tyle tylko ze trasa nie powalała – cały czas wspinaczka w lesie, a jezioro – jak wiele innych tu w Parku, dostępnych z samochodu. Dopiero na dole, gdy wracając naokoło inna droga dotarliśmy nad rzekę, zrobiło się pięknie i sielsko. 




Bitwa o kamien



Po ugotowaniu niezawodnego makaronu z sosem pomidorowym na kampingu, wybraliśmy się na jeszcze jeden krótki spacer, tym razem na taka wielka skalna górę, z której rozciągał się przepiękny widok na okolice. Nie było ludzi, z dala widzieliśmy tylko pasące się na lakach stada jeleni. Super wieczór. 




I mimo ze dzień upłynął nam tak przyjemnie, zakończenie do takich nie należało… Tego dnia Jonek już się nie chciał bawić w bohatera i biegać po górach i przez większość trasy musieliśmy nieść obu szkrabów. Nie byłoby z tym żadnego problemu, gdyby nie to, ze Łukasz miał fatalnie wyregulowany plecak (dopiero po wszystkim odkrył regulacje) i … załatwił sobie plecy. Pol nocy nie mógł spać zwijając się z bólu ;((((
To była nasza trzecia i ostatnia noc na tym campingu. Początkowo mieliśmy w planach próbować szczęścia i powalczyć o nocleg, bądź dwa jeszcze w tej najbardziej popularnej części parku – Yosemite Valley.  Szczerze jednak mówiąc te kilka dni dało nam ostro w kość. Deszcz, tony komarów, zmasakrowane plecy Łukasza, brak prądu i pryszniców (o tak, prawie na żadnym z kampingów w Parku ich nie ma), brak zasiegu, spowodowały, ze naprawdę miałam ochotę wracać do domu.
Zresztą decyzja została podjęta za nas, bo okazało się, ze na nocleg w dolinie nie mamy kompletnie żadnych szans (to tam trzeba być około 4 rano), tak wiec pojechaliśmy do niej tylko na ten jeden dzień, by sprawdzić, czym się wszyscy tak zachwycają.
No i jak to w sytuacjach, gdy ma się niezwykle wysokie oczekiwania bywa, nastąpiło małe rozczarowanie. Może nie sama dolina, bo ta jest rzeczywiście piękna, otoczona majestatycznymi górami, z których spadają kaskady najwyższych w USA wodospadów, z urocza rzeka przepływającą przez środek, z białymi skalami. 


Ale były tam takie tłumy, ze jakoś to wszystko zabijało mi trochę ten urok. Było tez troszkę klaustrofobicznie, stwierdziłam, ze chyba jednak wole otwarte przestrzenie.
Nie bardzo było gdzie zjeść, w trzech miejscach na krzyż były ogromne kolejki, w sklepie to samo, nie mówiąc już ze aby zaparkować trzeba było jeździć dookoła parkingu z pol godziny. Średnio fajnie. Cieszylam się bardzo, ze te 3 dni spedzilismy na tym kampingu na gorze, tam było spokojnie, kameralnie i tez pięknie.
Na jakaś dłuższą wędrówkę po górach nie mieliśmy szans, jest tam co prawda dużo tras, ale wszystkie raczej dłuższe i ostro pod górę. A na to nie mieliśmy ani siły ani ochoty. Oczywiście w dolinie tez jest trochę takich łatwiutkich tras pod dzieci, głownie do kilku wodospadów.
Ale jednak dolina wybroniła się jednym miejscem. Było tak fantastyczne, ze wynagrodziło to pozostałe rozczarowanie. Nad biegnącą przez dolinę rzeka było kilka plazyczek. Przez przypadek trafiliśmy na najpiękniejszą z nich! Śmiem twierdzić, ze najpiękniejszą, bo nie wyobrażam sobie, żeby skądś mógł się rozciągać lepszy widok – na kamienny mostek, zakole rzeki i wielki wodospad w tle. W ogóle klimat nad ta rzeka był świetny – ludzie spuszczali się takimi jednoosobowymi pontonikami, mocząc nogi w wodzie i popijając piwko. To było naprawdę cos. 




To on!!!

Po plaży zaliczyliśmy jeszcze wodospadzik, a przed nim czekały na nas piękne sarenki. W ogóle to, co w tych Parkach podoba mi się ogromnie, to obcowanie ze zwierzętami. Nie ma praktycznie wyjścia, żebyśmy nie zobaczyli jelonka, świstaka, o wiewiórkach już nawet nie wspomnę. Te zwierzęta nie podchodzą do ludzi (poza wiewiórami, bo te wciskają się wszędzie), ale tez nie uciekają specjalnie przed nimi. Tak jakbyśmy byli wspólnymi użytkownikami parków – pełna symbioza. Jednak misia, na spotkanie z którym tak bardzo liczyłam, nie udało nam się spotkać …





Do naszego domu w Albany wracaliśmy w czwartek późnym wieczorem. Łukasz trochę niepocieszony, bo liczył ze w drodze powrotnej zahaczymy o Golden Country, miasteczko powstałe w czasach gorączki złota, ale noclegu w dolinie nie mieliśmy, wiec ciężko było to zrobić.
Po tych praktycznie 4 dniach dziecka, bez cieplej wody, śpiąc prawie na glebie, naprawdę marzyłam o prysznicu i położeniu się w normalnym łóżku… Golden Country może poczekać.