czwartek, 30 września 2010

DZIEŃ 22., Rozwód + poznajemy Matta i Chelsie.

Shangrila, 28.09.2010

Dzisiaj Łukasz naprawdę się wczuł i obudził mnie naprawdę wcześnie. Chyba
ambicja, że wczoraj nie zrobiliśmy całej trasy, mu spać nie dawała i chciał
to sobie odbić dzisiaj. Ja się nie sprzeciwiałam, bo co się będę kłócić,
potulnie wstałam, zjedliśmy śniadanie i o 8:40 byliśmy na trasie. Pogoda
dzisiaj była trochę bardziej niepewna, baliśmy się że będzie padać, ale
szczęście nas nie opuszczało i wyszło słońce. Choć czy ja wiem czy aż takie
szczęście ? Łukasz sobie wczoraj spalił kark i marudził, mi przypiekło nos,
a jakby tego było mało wyskoczyło mi wielkie zimno. Ja po prostu nie wiem co
ja takiego zrobiłam, że ciągle mnie coś w tej podróży oszpeca. Oczy jak u
żaby, jakieś wielkie pryszcze, teraz to okropne zimno. Chyba Łukasz mi
jakieś świnie podkłada, a ja przecież wcale nie miałam zamiaru wyrywać
Chińczyków (naprawdę nie ma na kim oka zawiesić!) No trudno, będę musiała
jakoś to przeżyć.

Dzisiejsza trasa była już bardzo, bardzo spokojna. Taki spacerek z pięknym
widokiem na świat. Mijaliśmy wodospady, pola z pasącymi się krowami i
kozami, a po kilku godzinach takiej wędrówki doszliśmy do końca. To znaczy
może to nie jest taki koniec końców tego wąwozu, ale w sumie zapuszczać się
dalej raczej nie ma po co - idzie się drogą, widoki coraz mniej zachwycające
i po jakiejś godzinie dochodzi się do kolejnego Guesthouse'u. Miejsce gdzie
dotarliśmy było w zasadzie miejscem docelowym większości turystów. Był tam
duży guesthouse (Tina's gh), gdzie kupiliśmy najtańszy makaron i colę.
Kosztowało to 13Y, a sprytny kilkunastoletni kelner zażądał od nas 20Y. Gdy
zaoponowaliśmy i stwierdziliśmy, że idziemy zajrzeć do menu. uciekł.
Zapłaciliśmy więc komu innemu - 13Y, teraz naprawdę każdy grosz był dla nas
dość istotny.
Do tego miejsca dotarliśmy koło 12, idealnie by sobie spokojnie usiąść i
odpocząć. Ale Łukaszowi było mało wrażeń. Stwierdził, że niesamowicie mu
zależy, by zejść na sam dół wąwozu, gdzie w wodzie jest kamień, z którego,
wg legendy, tygrys przeskoczył na drugi brzeg wąwozu. Zgodziłam się
grzecznie i potulnie, bo przecież musiałam choć spróbować zadowolić mego
wiecznie niezadowolonego męża. Ale już po kilku minutach wiedzieliśmy, że to
zadowolenie Łukasza będzie go drogo kosztować. Droga była straszna, tak
jakby się schodziło setki metrów pionowo w dół. Schodzić się jeszcze jakoś
schodziło, ale oboje woleliśmy nie myśleć co będzie przy wchodzeniu z
powrotem. Łukasz patrzył na mnie przerażony, bo wiedział, że to będzie
grozić rozwodem. W końcu po jakiejś godzinie byliśmy na dole. Muszę
przyznać, że nawet fajnie tam było. Woda jak oszalała rozbijała się o skały,
znikała w wirach wodnych, próba kąpieli tam to było pewne samobójstwo.
Miejsce świetne, choć było tam za dużo Chińczyków cykających fotki jak
szaleni. Ale perspektywa wchodzenia trochę nam obojgu nie pozwalała się
wyluzować.
Na szczęście strach ma wielkie oczy i wspinanie się pod górę, co myśleliśmy
że zajmie nam co najmniej 2 godziny, zajęło nam tylko 40 minut. Po drodze
oczywiście miałam ochotę zabić Łukasza, bo nie tyle co doskwierało mi
zmęczenie, co od wysiłku poskręcały mi się całe wnętrzności po tym zjedzonym
niedawno makaronie i już sama nie wiedziałam którędy chce one ze mnie wyjść
(wybaczcie, że tak obrazowo) W końcu dotarliśmy na górę, ale tym razem mogę
przyznać otwarcie i szczerze: byłam wykończona, spragniona i jedyne o czym
marzyłam to prysznic i normalna toaleta. Ale że byliśmy w czarnej d.. to
moje marzenia nie mogły zostać spełnione i zamiast tego musiałam wpakować
się w małego busa, który miał nas wywieźć z powrotem do cywilizacji.

Bus jechał drogą, która jest budowana wzdłuż całego wąwozu od ponad 20 lat.
Po kiego grzyba ta droga - nikt nie wie. Natura jednak ma swoją siłę i wolę
i tak łatwo się nie poddaje, a pomysł takiej drogi wcale jej się nie podoba.
Co jakiś czas zawalają się fragmenty wybudowanej już drogi, w setkach, jeśli
nie więcej można liczyć śmiertelne wypadki wśród pracujących przy budowie
robotników. A droga wygląda generalnie tak, jakby budowę rozpoczęto miesiąc
temu i szczerze nie sądzę, by kiedykolwiek ją ukończyli. Droga w pewnym
sensie piękna, ale koszmarna. Trzęsło niemiłosiernie, co na moje poskręcane
wnętrzności niestety nie działało jak balsam, na dodatek ciągle
podjeżdżaliśmy nad samą krawędź przepaści. Myślałam, że umrę ze strachu. Z
tej perspektywy wąwóz już nie był piękny, był przerażający. Gdzieś w połowie
drogi (ma ona ok. 20km) wszyscy musieliśmy wysiąść w jakimś strasznym
tunelu. Staliśmy tam jakieś 40 minut, nikt nam nie powiedział czemu, było mi
zimno, źle i do domu daleko. W końcu pozwolono nam iść dalej - pieszo
przeszliśmy na drugą część tunelu i wsiedliśmy do nowych autobusów (okazało
się więc, że droga jest całkowicie nieprzejezdna, te busy co nas przywiozły,
zawróciły, a przejęły nas nowe), które szczęśliwie dowiozły nas do celu -
miejscowości Chateau, z której to mieliśmy jechać dalej.

Jeszcze w busie zaczęliśmy rozmawiać z dwójką sympatycznych Amerykanów -
Mattem i Chelsie. Matt prowadził sobie spokojnie konwersację po chińsku z
kierowcą i innymi skośnymi współpasażerami. Byliśmy pod wrażeniem, ale gdy
się po chwili dowiedzieliśmy jak długo uczy się chińskiego, szczeny opadły
nam prawie do ziemi. Od .3 miesięcy ! Uczy się od 3 miesięcy, jednocześnie
mieszkając i pracując w Chinach i efekt jest naprawdę niesamowity. Nasi
znajomi okazali się naprawdę świetni. Ujęli nas taką prostą rzeczą. Oboje
zmierzaliśmy w tym samym kierunku, do Shangrili, oni tylko jeszcze musieli
odebrać swoje bagaże, które zostawili w Jane's guesthouse (tam, gdzie
spaliśmy w pierwszą noc - to jest takie miejsce które jest jednocześnie
początkiem jak i końcem tego treka) Poszli tam i przynieśli nam wody i
ciastka. Wiedzieli, że już nie mamy kasy (stać nas było jeszcze tylko na
bilety do Shangrili), ale przecież wcale ich o nic nie prosiliśmy. Z głodu i
pragnienia też nie umieraliśmy, a oni je nam kupili tak sami z siebie. To
było naprawdę strasznie, strasznie miłe.

Kilkanaście minut później złapaliśmy transport do Shangrili. Nie daliśmy się
nagonić miejscowym przewoźnikom za prawie podwójną cenę, a za to złapaliśmy
śmieszny busik z tybetańską ekipą w środku. Nagle z Mattem, który tak
dobrze dogaduje się po chińsku, wszystko stało się takie proste.
Droga była świetna, widoki nieziemskie, gadaliśmy jak najęci i okazało się,
że mamy mnóstwo wspólnych tematów, albo inaczej: że nadajemy na tych samych
falach. W dodatku nasi tybetańscy współpasażerowie nadawali temu wszystkiemu
dodatkowego uroku - patrzyli na nas z przyjaznym zaciekawieniem, robili nam
zdjęcia, a nawet częstowali lokalną używką, czymś w rodzaju tabaki. Bardzo
klimatycznie i sympatycznie.

W końcu dotarliśmy do Shangrili, miasta o ciekawej historii. Kiedyś pewien
angielski pisarz opisał w swojej książce pewne miejsce - położone w Chinach,
wysoko w górach, o tajemniczej nazwie Shangrila. Pewien sprytny Chińczyk
czytał tą książkę i stwierdził, że opis idealnie pasuje do jego miasta.
Wzięli więc przemianowali to właśnie miasto na Shangrilę, wybudowali
urokliwe stare miasto w stylu tybetańskim - co automatycznie przyciągnęło
masę turystów. Czy autor rzeczywiście to miał na myśli pozostaje kwestią
sporną, w każdym bądź razie Shangrila stała się dość popularnym celem
turystycznym. Ale bardzo dość - bo jak już dotarliśmy to jednak miałam
wrażenie, że w porównaniu z Dali i Lijiang, świeci pustkami.

Zakwaterowaliśmy się w tym samym guesthousie, co nasi nowi znajomi i choć to
nasz jak do tej pory najdroższy nocleg (90Y za pokój), to warto było. Mamy
własną łazienkę, ciepły prysznic i . normalną toaletę !!! To jak balsam na
duszy po tych wszystkich chińskich toaletach, które naprawdę działają
destrukcyjnie na psychikę. Przynajmniej moją. Dziury w podłodze, cuchnące,
bez drzwi. Fakt, że zużyty papier wyrzuca się do otwartych kubłów, dodatkowo
potęguje smród i uczucie grozy. Naprawdę dużo zajmuje otrząśnięcie się po
pobycie w jednej z takich toalet (na dworcach są najstraszniejsze) A tu
mieliśmy normalny, czysty, cywilizowany kibelek. I w tym momencie był jednym
z najpiękniejszych widoków, jakie ostatnio miałam okazję podziwiać . W ogóle
pokój taki trochę VIPowski, fioletowa pościel, ozdobne podusie, makatki na
ścianach. Fajnie, tylko . zimno. Jak w całej Shangrili, położonej wysoko w
górach, na wysokości 3500 m.n.p.m. Nałożyliśmy na siebie wszystko co było
możliwe i poszliśmy z Chelsie i Mattem na obiad. Jedzonko drogie, smakowo
może być, ale za to towarzystwo przednie. Bardzo fajnie się gadało. Na
dodatek naszło mnie takie niesamowite uczucie. Siedzieliśmy na drugim
piętrze restauracji, było zimno, obserwowałam sobie te uliczki i miałam
wrażenie, że jest zima i Boże Narodzenie tuż tuż. Na dworze były choinki,
uliczki w kolorze szarym przypominały śnieg, paliło się mnóstwo świateł i
lampionów, po prostu niesamowite .

Ale że wszyscy byliśmy wyczerpani (choć jak się okazało Matt, który jest
wyższy i ma większe stopy (!!!) od Łukasza pokonywał drogę pod górę na mule
i na dodatek nie pragnął gorąco zwiedzać dna wąwozu jak mój Łukasz, więc
zostali na górze) to poszliśmy dość szybko spać.
Było ziiimno, więc zasypialiśmy wtuleni w siebie, pod ciepłą kołderką,
szczęśliwi jak dzieci, że jednak wydostaliśmy się z dna wąwozu i jesteśmy
tu, gdzie jesteśmy ;)


Łukasz:


Czy można jakoś lepiej przeżyć wizytę w najgłębszym wąwozie świata niż
schodząc na samo jego dno? Oczywiście, że nie, ale Agata jest naturalnie
innego zdania. Najwyższy szczyt przy rzece ma ponad 5 i pół tysiaka więc nie
powiem, że jej oburzenie było całkowicie bezpodstawne, no ale nie zdziwię
się specjalnie jak za parę lat Chińczyki zbudują tu windę i wszystko będzie
można zrobić miło, wygodnie i bez kłótni rodzinnych. Sama rzeka robi spore
wrażenie, normalnie szeroka i potężna, zwęża się na rzut kamieniem, czy też
tygrysi skok, i rwie naprawdę nieziemsko a ściany gór wydają się sięgać
nieba.

Shangrila to takie miasto-brama do Tybetu. Wielu miejscowych posługuje się
chińskim niewiele lepiej niż ja i używa tylko tybetańskiego, czuje się taki
inny klimat. Ale dla większości ta brama do Tybetu to też ostatni w nim
przystanek. Powód jest prosty, żeby pojechać dalej, czyli znaleźć się w
obrębie "formalnego" Tybetu trzeba skorzystać z oferty zorganizowanej (i
najczęściej kontrolowanej) wycieczki bo Tybet to "zamknięta" strefa. A taka
impreza to pomijając kwestie upodobań przede wszystkim poważna kasa, oferty
zaczynają się od 100 euro od głowy za dzień. Tybet jest więc paradoksalnie
droższy dla turystów niż najsławniejsze kurorty świata.

Jeśli chodzi o samą historię z tą nazwą miasta to sprawa jest dość ciekawa.
Książka o której wspomina Agata ma bodajże tytuł "Lost horisont". Muszę ją
przeczytać po przyjeździe. Chińczyki przemianowali miasto, żeby przyciągnąć
turystów i stworzyć taką aurę tajemniczości. Ale być może przez przypadek
odkryli taki literacki żarcik-tajemnicę. Gdy ten Anglik pisał tą powieść w
Londynie pod koniec 19. wieku w tym rejonie Tybetu przebywała ekipa badawcza
National Geographic i w piśmie ukazywały się kolejne artykuły opisujące
dokładnie tutejsze góry. Podobno zadziwiająco wiele opisów z książki pokrywa
się z rzeczywistymi krajobrazami i pasmami górskimi wokół miasta. No, ale
jak przeczytam to może to jakoś dokładniej zweryfikuję.

DZIEŃ 21., Stuletnie jajo na Tiger Leaping Gorge

Tiger Leaping Gorge, 27.09.2010

Co to w ogóle jest ten Tiger Leaping Gorge, czyli po naszemu Wąwóz
Skaczącego Tygrysa ? To najgłębszy wąwóz na świecie, położony między
wysokimi szczytami między którymi przedziera się słynna chińska rzeka
Jangcy.
Jest to jedna z wizytówek Chin, miejsce, które nie tylko warto, ale wręcz
trzeba zobaczyć. Dlatego właśnie miałam pewne obawy. Takie miejsca zwykle
mnie rozczarowują, są przereklamowane, przepełnione turystami i w ogóle. Na
szczęście moje obawy były bezpodstawne, turystów z uwagi na porę roku nie za
wielu, a sława tego miejsca w pełni zasłużona !!!

Z naszego guesthouse'u wyruszyliśmy na szlak około 9:30. Humor od początku
nam dopisywał, bo zapowiadała się naprawdę fajna pogoda. W tym rejonie Chin
jest teraz dość zimno i końcówka pory deszczowej, więc mogło być naprawdę
bardzo różnie, a tymczasem słonko naprawdę dawało czadu. My natomiast jak
zwykle daliśmy ciała. Wszędzie piszą, że rzeczą konieczną, absolutnie
niezbędną na tą wspinaczkę jest olejek do opalania (jesteśmy przecież na
wysokości ponad 2500m.n.p.m.), którego my oczywiście jak zwykle
zapomnieliśmy. Bez pieniędzy (albo inaczej: z małą ich ilością), bez olejku,
czapki, chustki na głowę, czyli po prostu: jak zawsze ;) Pierwsze 2 godzinki
to przyjemna, niezbyt wyczerpująca wędrówka. Jeszcze nie jest tak wysoko, w
dole płynie sobie spokojnie i szeroko Jangcy, a w wielu miejscach oferują
muły do wynajęcia. Można wynająć takiego muła, który za ok. 90 zł poniesie
na grzbiecie ciebie albo twój plecak. My oczywiście nie daliśmy się skusić -
swoje nogi mamy, będziemy biedne zwierzę pod górę męczyć . Po dwóch
godzinkach doszliśmy do pierwszego Guesthouse'u, Naxi Family. Ponieważ
musieliśmy się liczyć z każdym groszem zamówiliśmy sobie jedno z najtańszych
dań, które niestety okazało się dość paskudne. Ale nie stać nas było na
wybrzydzanie, a energia też była nam potrzebna, więc zjedliśmy. Tak sobie
siedzieliśmy tam szczęśliwi patrząc na to piękno dookoła. Jak to w ogóle
możliwe, że mamy to szczęście, że możemy tu być ?

Ale trzeba było ruszać dalej i to na najgorszy odcinek tej wyprawy - drogę
pnącą się stromo w górę, znaną jako "28 zakrętów". Tam już trzeba było się
trochę nasapać i napocić. Albo ujmę to tak: super trudne i hardcorowe to
może nie jest, ale jak się z kondycją jest tak na bakier jak ja ostatnio, to
jednak trochę posapać trzeba. W każdym razie ani przez chwilę nie opuszczała
mnie myśl: jak bardzo warto jest się tak pomęczyć. Te widoki wynagradzały
wszystko. Piękne, łagodne doliny, majestatyczne, wręcz chwilami groźne, góry
nad nimi, a daleko w dole szalejąca Jangcy. Wierzchołki gór były przez
większość czasu ukryte w chmurach, co dodatkowo nadawało im tajemniczości.
Akurat gdy się wspinaliśmy słońce na trochę schowało się za chmurami, zaczął
nawet padać lekki deszcz, ale to akurat bardzo sprzyjało temu właśnie
odcinkowi trasy. Po dwóch godzinach: koniec wspinaczki, byliśmy na szczycie,
choć że to był szczyt zorientowaliśmy się dopiero później, jak już stamtąd
zeszliśmy ;) Ale nie byliśmy jeszcze nawet w połowie drogi, teraz jednak
było już prosto, z górki albo po w miarę płaskim. Cały czas i wszędzie
nieziemsko pięknie. Mieliśmy tak olbrzymie szczęście z pogodą, domyślam się
że w deszczu i mgle całe to miejsce może całkowicie tracić swój urok. Nam
jednak pokazywało się ze swojej najpiękniejszej strony .

Po jakimś czasie znaleźliśmy pewne urokliwe miejsce, nad przepaścią, z
cudnym widokiem. Było idealne. Idealne do spełnienia obietnicy stuletniego
jaja.

Kilka dni temu gdy byliśmy w chińskim supermarkecie Łukasz jak oczarowany
stanął przed promocyjnym stoiskiem z dziwnie wyglądającymi żółtymi grudkami
ziemi. Maciek wyjaśnił nam, że to stuletnie chińskie jaja, zakopywane w
ziemi na sto lat, produkt niezwykle "tradycyjny" i mocno oldschoolowy, w
dodatku ekskluzywny. To ostatnie akurat nijak się miało do ich promocyjnej
ceny (0,5Y za sztukę, czyli 25 groszy), ale takiej okazji po prostu nie
można było przegapić. Tzn. ja, choć na promocjach kupować lubię, nie
powiem, w tym akurat przypadku nie chciałam dać się skusić. Łukasz jednak
się uparł i takie stuletnie jajo, wbrew moim protestom, sobie zakupił.
No i, jak to zwykle z takimi zakupami bywa, potem mi to jajo wszędzie
wpadało pod ręce. Szukam sobie w plecaku woreczka z kosmetykami, a tu
wyjmuję: stuletnie jajo. Najbardziej się bałam, że mimo twardej skorupy w
pewnym momencie nam pęknie, a wtedy . nawet boję się myśleć co wtedy.
Chciałam je wiele razy wyrzucić, a Łukasz się rzucał do obrony co najmniej
jakby sam je te sto lat wysiadywał. I wtedy złożył mi obietnicę, że zje je
na szczycie Tiger Leaping Gorge'a. Ok., skoro tak, to zgodziłam się je do
tego czasu oszczędzić.

No i właśnie odnaleźliśmy to wyjątkowe miejsce na zjedzenie tego jaja.
Łukasz zasiadł nad przepaścią, ze zwieszonymi nogami, tak by w razie czego
mógł od razu skoczyć w dół. Zabrał się do obierania. W miarę obierania
naszym oczom ukazywało się galaretowate, pomarańczowe wnętrze tego jaja. Ja
byłam w bezpiecznej odległości, więc smrodu na szczęście nie czułam. Ale
widok wystarczył by zrobiło mi się niedobrze. Białko zamieniło się w
pomarańczową, obrzydliwą galaretę. Taki po prostu stuletni zbuczor. Nie
wierzyłam, że Łukasz się odważy . Ale . ZROBIŁ TO ! Zjadł stuletnie chińskie
jajo !!! Jeśli mi ktoś nie uwierzy to mam to na filmie ! I jak tylko
rozwiążemy problemy sprzętowe wrzucimy to na youtube'a - obiecuję !!!

Reszta wędrówki upłynęła nam dość spokojnie, choć widmo chińskiego jaja
wisiało w powietrzu. Ja bałam się do Łukasza zbliżać, natomiast on był z
siebie taki dumny, że wielki banan mu z twarzy nie schodził. Ja bym się na
jego miejscu tak bardzo nie cieszyła, ale trochę go znam i wiem, że honor
jest dla niego najważniejszy. A stuletnie chińskie jajo to była zdecydowanie
kwestia honoru! Słonko też było chyba dumne z mego świrniętego męża, bo
radośnie nam przyświecało oświetlając w przecudny sposób szczyty gór. Na
Łukasza chińskie jajo podziałało w bardzo dziwny sposób, jak jakiś balsam
dla jego twardej duszy. Co chwila przystawał wzruszony i mówił: "Patrz jak
pięknie. Robię temu miejscu zdjęcie w sercu". Dziwne, bardzo dziwne,
zupełnie jakby nie był sobą.

Albo może właśnie stuletnie chińskie jajo odsłoniło prawdziwe oblicze
Łukasza .?

W takich oto szampańskich humorach dotarliśmy do kolejnego guesthouse'e Tea
Horse. I tam stwierdziliśmy, choć było przed 17, że szczęście i piękno
trzeba sobie dawkować i po co teraz pędzić na koniec trasy (która przy
szybkim tempie jest spokojnie do zrobienia w jeden dzień), skoro możemy
dalej rozkoszować się tym jutro, mamy przecież czas. A teraz sobie spokojnie
usiąść, popatrzeć na góry, wypić piwko i tak po prostu się cieszyć tym, że
człowiek żyje. Tak też zrobiliśmy. Dostaliśmy prosty, skromny pokoik, za to
z bajecznym widokiem na góry i spędziliśmy miły wieczór podziwiając to, co
nas otaczało.

To był naprawdę cudny dzień !


Łukasz:

Wąwóz Skaczącego Tygrysa był jednym z bardzo niewielu pewniaków do zrobienia
na naszej trasie. To chyba najsłynniejsza obok Wielkiego Muru trasa w całych
Chinach i w ogóle tej części Azji. W związku z tym spodziewałem się spędu
ludzi i wybetonowanych tarasów widokowych. Całe szczęście to miejsce
zachowało jeszcze swój pierwotny charakter i w dodatku wbiliśmy się w jakiś
taki mało oblegany termin, bo na trasie byliśmy sami przez zdecydowaną
większość czasu. Jednak to tylko kwestia czasu, bo już wyraźnie widać zakusy
do "ulepszenia" Wąwozu.
Ogólnie cały ten Wąwóz to taki powiedzmy przełom Dunajca w rozmiarze XXXXXXL
(ale mogę się mylić bo przełom Dunajca widziałem tylko na zdjęciach).
Naprawdę robi to wrażenie, no i cała ta legenda o przeskakującym go tygrysie
opowiadana dzieciom na dobranoc od pokoleń.
Co do jaja to moja żona jak zwykle prowadzi czarny pijar, tak samego jaja
jak i mnie. O całej tej "potrawie" słyszałem już dawno temu w Polsce, gdzieś
w telewizji powiedzieli, że w Chinach największy przysmak to takie zakopane
na sto lat głęboko w ziemi jaja i że kosztuje to majątek. Pomyślałem więc
sobie, że kiedyś może by warto spróbować.
No i nadarzyła się okazja. Prawdziwa super wyprzedaż, moje upragnione jajo
za 5 juanów (a nie za pół jak pisze Agata!)!!! Konfrontując cenę mojego jaja
ze średnią ceną rynkową tutaj jestem niemal pewny, że ten sklep chciał je
szybko sprzedać bo były prawie przeterminowane. Tak więc jak najbardziej
zasadne jest stwierdzenie, z niemal stuprocentową pewnością, że moje jajo
było praktycznie dwustuletnie. I jak tu odpuścić taką gratkę? Wyobraźcie
tylko sobie, moich dziadków jeszcze nawet nie ma w planach, Polska pod
zaborami, Napoleon zdobywa Europę, a gdzieś tam, strasznie daleko, na
całkowicie ekologicznej farmie jakaś skośna kurka wysiaduje jajeczko
specjalnie dla mnie. Tak tak moi drodzy, takie jajo to kawał historii i
jedyna możliwość zjedzenia czegoś co jest starsze od nas samych.
Czy może być lepsze miejsce do spożycia tak doniosłego dania niż jedno z
miejsc współtworzących chińską tożsamość i kulturę? U źródeł Jangcy, matki
wszystkich rzek, będącej obok Wisły i Odry jedną z niewątpliwie
najważniejszych dla rozwoju ludzkości?

Tak więc jak sami widzicie przejście Wąwozu przeżyłem bardzo głęboko i
doniośle, czuję się więc taki trochę bardziej skośny. Myślę, że jajo zmienia
nie tylko oddech, ale też sposób myślenia. A co do samego jaja, to polecam
każdemu, prawdziwy mężczyzna powinien zrobić to choć raz w życiu. Jako już
doświadczony koneser myślę jednak, że jajeczko idealnie komponowałoby się z
polską wódeczką, solidna kolejka przed, i po spożyciu, jest naprawdę
wskazana. A co do samego smaku, to hmmmm. szczerze mówiąc pokrywa się dość
mocno z powszechnym wyobrażeniem o smaku dwustuletniego jaja. Ale jakie
zdrowe i pożywne!
I jeszcze taka mała dygresja polityczna o takim cichym porozumieniu między
Chinami i USA. Dzięki wspaniałej giętkości języka angielskiego Amerykanie
mogą mieć najgłębszy kanion na świecie a chińczycy najgłębszy wąwóz. I
wszyscy są happy.


P.S. Niestety chińska blokada uniemożliwia nam dodawanie komentarzy do
zdjęć, ale chyba się domyślacie ;))

środa, 29 września 2010

DZIEŃ 20., Wyruszamy na treka

Tiger Leaping Gorge, 26.09.2010

Po wczorajszym dość wyczerpującym i pełnym wrażeń dniu czeka nas wyprawa w góry. Mieliśmy się oczywiście zerwać skoro świt, ale u nas z tym skoro świt bardzo różnie bywa – dziś była to chyba 10, czy 11. Ale w końcu jesteśmy  na wakacjach, po co mamy się stresować. Spakowaliśmy się i na szczęście, po raz pierwszy w naszej wyprawie, zostawiliśmy nasz duży okropny plecak (niewygodny jak piorun, który mieliśmy wyrzucić jak tylko sobie kupimy te nasze wspaniałe prawie darmowe North Face’y czy temu podobne) i wzięliśmy tylko małego, wygodnego Campusa. Reszta rzeczy została oczywiście u Maćka.

Nim wyruszyliśmy, mieliśmy jednak dwie sprawy do załatwienia w Lijiangu. Pierwsza to polowanie na kurtki. Od Awhweeling dowiedzieliśmy się, gdzie w Lijiangu można kupić fajne fake’owe North face’y i temu podobne. Gdy dotarliśmy, okazały się one oczywiście nie aż tak bardzo fajne, ale i tak kupiliśmy jedną kurtkę dla mnie. Jakiejś nieznanej firmy, ale wykonanie wydaje się naprawdę spoko, 180Y też da się przeżyć. Drugim dużo ważniejszym celem był … masażysta. Łukasz wczoraj przy święcie radości niósł zgrzewkę butelek i niestety, jego znienawidzona znajoma rwa kulszowa, znów dała o sobie znać. Jestem wściekła, mogłam mu nie pozwolić nieść tych butelek (sama też targałam zgrzewę), bo on sam o siebie nie zadba, jego poczucie honoru jest czasem nie do wytrzymania!!!  Awhweeling bardzo zachwalała tego masażystę, więc czemu by nie spróbować. Prawda jest taka, że zaciągnęłam tam Łukasza prawie siłą, bo on oczywiście w tego rodzaju bajery nie wierzy.

Sporo szukaliśmy, ale w końcu znaleźliśmy chyba to miejsce co trzeba. Masażysta jest młodym sympatycznym chłopakiem, który jednak nie mówi ani słowa po angielsku. Na migi więc wyjaśniliśmy gdzie boli, od czego i Łukasz trafił na stół. Ja miałam więc wolną godzinkę, którą wykorzystałam na pisanie. Po godzinie Łukasz przyszedł cały zbolały, ale chyba zadowolony. Nie był to masaż w stylu pogłaskam cię po plecach, ale taki prawdziwy porządny masaż, gdzie chce się wyć z bólu i ma się wrażenie że zaraz połamie ci kręgi. Godzinka takiej przyjemności to jedyne 30Y (czyli 15zł). Łukasz zdecydowanie powinien korzystać z tego akurat chińskiego dobrodziejstwa do końca pobytu. Rwa niestety nie ustąpiła tak od razu, ale może seria masaży coś pomoże ? Już ja będę namawiać na to Łukasza …

Dalej dotarliśmy jakoś na dworzec, gdzie mieliśmy ostatni autobus do Chateau (miejscowości w której mieliśmy zacząć naszą górską wyprawę). Za 20 minut. Wtedy też zorientowaliśmy się, że mamy trochę za mało pieniędzy. Łukasz rzucił się na poszukiwanie bankomatu – ale niestety, nie udało się. Wyjechaliśmy więc mocno się martwiąc jak przeżyjemy te kilka dni z tą ilością gotówki jaką mamy. Ale jakoś to przecież będzie.

Dziś podróż była zadziwiająco spokojna, tylko 1 stłuczka i to taka bardzo lightowna po drodze (tym razem o dziwo bez naszego udziału) Postaliśmy przez to jakieś 40 minut, całe szczęście, że w malowniczym miejscu ;) Na miejsce dotarliśmy ok.19. Było już ciut za późno, by ruszyć na szlak, więc zatrzymaliśmy się na noc w bardzo znanym wśród turystów miejscu - Jane’s guesthouse, gdzie zjedliśmy pikantną i średnio smaczną zupę, a potem grzecznie poszliśmy spać. Jutro wielki trek, trzeba być przygotowanym !  

 

DZIEŃ 19., Pierwsze Święto Radości Dzieci

Suhe, 25.09.2010

Dziś przyszedł nareszcie dzień, by sprawdzić jak pomysły Maćka i jego
ferajny sprawdzają się w praktyce. Dziś jest bowiem takie próbne Święto
Radości.
Obudziliśmy się rano i nim wyjechaliśmy wybraliśmy się na śniadanko do
miasta. Muszę przyznać, że zasmakowałam w tych ich potrawach. Ja, która boję
się czegokolwiek próbować, jem tu co popadnie i prawie wszystko mi smakuje.
Fakt, że są to głównie różnego rodzaju makarony (takie ala różnosmakowe
rosołki), ryż, pierogi, ale jednak - zawsze coś nowego. Teraz to ja nie
pozwalam kupić Łukaszowi hamburgera, który trochę ostatnio za nim "chodzi"
Razem z naszą znajomą z Singapuru i dwójką jej znajomych, innych
wolontariuszy, wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy na miejsce festynu. Festyn
odbywał się w takim bardzo specyficznym, intrygującym miejscu. Właścicielem
tego terenu jest pewien facet z Tajwanu, gromadzi tam stare drewno ze
starych gospodarstw. Przerabia to później na stylowe meble. Ogólnie miejsce
bardzo ciekawe, jak taki troszkę inny świat. Do tego ma tam świnki, kaczki,
kury a nawet małpę. Ale małpa jest świrnięta, ja do niej przyjaźnie, z
uśmiechem, a ona mnie chciała ugryźć. Nie polubiłyśmy się. Choć i tak mi jej
żal, bo siedzi taka z obrożą na szyi i pewnie tęskni za życiem, które
mogłaby prowadzić a nie prowadzi, a które może pamięta z dzieciństwa .
Ale wracając do festynu - gdy dojeżdżaliśmy na miejsce zaczęło mocno padać.
A to najgorsze co mogło być, bo wszystkie zabawy miały być oczywiście pod
chmurką na wolnym powietrzu. 50 dzieci z sierocińca miało za chwilę
przyjechać, a tu leje. Wolontariusze byli już na miejscu, horda roześmianych
chińskich studentek, które w ten jakże fajny i pożyteczny sposób postanowiły
spędzić swoje uniwersyteckie wakacje.
Na szczęście góra jednak nas wysłuchała i nagle deszcz ustał, a zamiast
niego wyjrzało piękne słonko.
I w końcu przyjechały. Dzieci. Szły w pięknych strojach, takich ich
tradycyjnych strojach w zależności od regionu, z którego pochodzą. Co prawda
Maciek kilka razy podkreślał, żeby wzięły jakieś najgorsze ciuchy, bo będą
malować farbami, ale wiadomo jak to jest - każdy, dziecko również, chce się
pokazać z tej najpiękniejszej strony. Jak byłam w Zambii i miałam robić
jakiemuś dziecku zdjęcia, biegło na gwałtu rety do domu, by się przebrać w
swoje najpiękniejsze ubrania. Tak też dzieci tutaj - niektóre były ubrane
normalnie, ale wiele z nich miało piękne stroje ludowe na sobie. Zresztą te
dzieci wszystkie były bardzo różne. W Chinach jest dużo różnych grup
etnicznych, ludzie tak naprawdę mocno się od siebie różnią - i to można było
zobaczyć na przykładzie tych dzieci. Przywitały się ładnie i ruszyły do
zabawy. Z technicznego punktu widzenia wyglądało to tak, że przy każdej
stacji (czyli każdej zabawce) była dwójka wolontariuszy, która tym dzieciom
pomagała, objaśniała zasady, chwaliła i biła brawo. Były stacje bardziej i
mniej popularne, ale ogólnie dzieci chyba dobrze się bawiły. Ja służyłam za
fotografa. Biegałam z aparatem i przez te 3 godzinki zrobiłam ponad 300
zdjęć. Szkoda, że nie jestem zawodowym fotografem, bo to co się działo było
wspaniałym materiałem do robienia zdjęć. A mi wyszło oczywiście tak sobie.
Choć moim głównym celem wczoraj były portrety - dzieci zarówno smutnych jak
i uśmiechniętych. Im dłużej tak jeżdżę i sobie ten świat oglądam, tym
bardziej nachodzi mnie ochota, by się w fotografię trochę bardziej
zaangażować. By umieć oddać to co widzę. Ale zobaczymy, jak to wszystko
będzie.
Żałuję również bardzo, że nie znam języka. Pewnie gdybyśmy mieli troszkę
więcej czasu i byłoby "spokojniej" znaleźlibyśmy jakiś wspólny język. Już to
przerabiałam w Zambii - jeśli chodzi o dzieci to bariera językowa nie
stanowi wielkiego problemu. Ale tutaj dużo i szybko się działo.
Fajnie było tak obserwować te dzieci - jak w skupieniu poruszały sznurkami
tak, by mała szklana kuleczka nie wpadła do dziury (za długo by wyjaśniać,
ale ogólnie super gra), jak śmieją się grając w ręcznie wykonanego
cymbergaja, czy jak malują farbami wielkie obrazy.
Wydaje mi się, że cel został osiągnięty, na ich twarzach widać było radość .
No właśnie, chciałabym tak ogólnie odnieść się przez chwilę do idei tego
całego pomysłu. Dlaczego w ogóle taki dzień, po co ?
Sama już dawno próbowałam znaleźć odpowiedź na takie pytanie. Jak można
pomóc dzieciom z domów dziecka ? Myślę tu też w dużej mierze o polskich
placówkach. Ludzie dają na domy dziecka dużo i chętnie. Nie ma problemu ze
zbiorem zabawek, ubrań, również pieniędzy. Pary młode zamiast kwiatów
zbierają maskotki i zabawki.
Tymczasem ja już dawno zauważyłam co innego. Dzieci w domach dziecka mają
przepiękne zabawki. Nie wypowiem się oczywiście o wszystkich, ale w tych co
byłam, tak było. Mają ładne ubranka, nie chodzą głodne. Ale jest jedna
rzecz, której nie mają, a której żadne zabawki, pieniądze im nie zastąpią
to: miłość, uwaga i czas. Pragną ciepła rodzinnego domu, ale tego ani
Maciek, ani ja ani nikt inny choćby nie wiem jak był mocarny, nie potrafi im
wszystkim dać . Dzieci z domów dziecka chcą by ktoś je przytulił, pochwalił,
popatrzył na nie z uznaniem, wysłuchał, pobawił się z nimi. Pod tym względem
wszystkie dzieci na świecie są takie same.
Taki dzień radości, który stworzył Maciek i jego przyjaciele jest, choć
krótką, okazją do tego, by te dzieci przenieść w inny lepszy świat. Przez te
kilka godzin te dzieci są w centrum uwagi, cały sztab ludzi jest tam właśnie
dla nich. Czują się zauważone i szczęśliwe. Tak przynajmniej mi, osobie
która patrzyła na to wszystko z boku, się wydaje. I nie chodzi w tym
wszystkim o pieniądze, te dzieci nie dostają zabawek, które mogą wziąć ze
sobą, dostają po prostu kilka godzin radości.
Ogólnie plan jest taki, że jest to akcja stała. Te zabawki, które Maciek
teraz wykonywał zostają u niego. Chce kupić duży samochód, w którym się te
wszystkie sprzęty pomieszczą i jeździć nim wszędzie gdzie się da. Dotrzeć do
ubogich chińskich prowincji, do biednych wsi, gdzie dzieci dużo pracują.
Pojechać do Laosu, Wietnamu, Kambodży, wszędzie tam gdzie się da i gdzie są
dzieci.
Uważam, że to fantastyczny pomysł !!! I już się nie mogę doczekać kolejnych
tych dni Radości, bo szczęście i radość są bardzo zaraźliwe ;))

Tym razem Łukasz został zmuszony do skomentowania ;)

Całą tą pomoc tym chińskim sierotom wyobrażałem sobie jako coś w stylu
dożywianie zapłakanych dzieciaków ubranych w szare mundurki w jakimś
zrujnowanym domu dziecka. Zresztą ogólnie wydawało mi się, że to będzie kraj
smutnych ludzi szyjących buty i ciuchy przez 20 godzin na dobę. Nic z tych
rzeczy, ale to temat na potem.
Co do święta radości, to nawet całe zło jakie we mnie tkwi nie zdołało
naruszyć jego przebiegu, idea jest taka, żeby dać tym dzieciakom kilka chwil
zapomnienia i radości, i to się udało. Tak trochę mi się głupio w trakcie
zrobiło więc zacząłem udawać takiego niby wolontariusza i w ogóle tak
milutko się uśmiechać do tych wszystkich skośnych pociech (choć nawiasem
mówiąc w tej części Chin poziom skośności ludzi potrafi być bardzo
dyskusyjny) i ogólnie byłem takim białym dobrym wujkiem co to pogłaszcze i
pocieszy. Maciek chyba wziął moje zachowanie zbyt dosłownie i postanowił
użyć mnie (by nie powiedzieć wręcz wykorzystać) do zademonstrowania gawiedzi
o co chodzi w jego ulubionym elemencie zabawy pod tytułem "emotional
painting". Dał dzieciom farby i takie wielkie płachty, te sobie grzecznie
rysowały jakieś kotki, domki i takie tam. Ale nie, to jest przecież za mało
emotional. Wydaje mi się, że mu chodzi o takie farbiarskie katharsis, takie
wyżycie się emocjonalne i kompletne zresetowanie za pomocą kolorków
pojawiających się na twarzach ludzi którzy znaleźli się w zasięgu twoich
ramion. No i zaatakował mnie brutalnie, ja oczywiście nie byłem dłużny i
cali byliśmy w farbie. Dzieciaki spojrzały na nas, potem po sobie i po około
trzy sekundowej konsternacji dalej malowały swoje pieski ostrożnie
podwijając rękawki. Trochę nie pykło a ja chodzę w tych ciuchach bo nie mam
innych i te wszystkie chińskie babcie biorą mnie za białasa hipisa i ciągle
chcą mi sprzedawać gandzie (w ogóle w tych Chianch dilerka to chyba taka
tradycyjna fucha na emeryturę, bo dilują tylko babcie wyglądające na oko na
sto lat, pewnie nie boją się dożywocia). Ale nie mam pretensji do tych
kochanych dzieciaczków, były wystrojone jak na jakimś filmie z boliwoodu i
pewnie za pochlapanie tego farbą dostałyby trzy lata w kozie. Głębokie
przeżycie emocjonalne zafundowały jedynie błąkającemu się ciągle pod nogami
psu, malując mu pysk.
A wracając z dnia radości dzieci wyczaiłem na poboczu drogi wielki krzak
maryśki. Nawet z ciekawości zerwałem kawałek, co wzbudziło prawdziwe uznanie
i podziw dla mojego znawstwa wśród obserwujących mnie członków lokalnej
społeczności.