czwartek, 7 lipca 2016

Etap 4. Ostatnie dni i... do zobaczenia Ameryko :) (1-5.07)



Nasze ostatnie dni na wyjeździe upłynęły spokojnie. Po naszym kampingu w Yosemite musieliśmy poświęcić dwa dni na dojście do siebie… I wtedy tylko place zabaw i spacery w najbliższej okolicy.

W niedziele wybraliśmy się do położonego niedaleko San Francisco Parku Diablo. Ja miałam co prawda ochotę na trochę inna destynacje tego dnia, ale zadecydowała pogoda. Nad naszym domem w Albany wisiały ciemne chmury, dokładnie to samo wg prognozy działo się nad Reyes Seashore, natomiast nad Parkiem Diablo miało być piękne słonko. Prognoza nie kłamała, słonko było i grzało aż za mocno. Wspinaliśmy się samochodem pod ogromna górę i dla mnie już sama jazda była męcząca, a tymczasem mijaliśmy tam dziesiątki rowerzystów… Naprawdę szacun wielki, bo trzeba było jechać ze 20 km non stop ostro pod górę.
Ze szczytu rozciąga się imponujący widok na północną Kalifornie w każdym kierunku. Jest tez kilka tras, jedna taka bardzo fajna, króciutka wokół szczytu góry, skąd cały czas ma się widok na różne strony Kalifornii. Było jednakże bardzo gorąco i nawet ten krótki spacerek dal nam się trochę we znaki, szczególnie Joniu cierpiał z powodu tego upału. 






W drodze powrotnej przejechaliśmy przez bardzo ładne Danville - takie chyba typowe zamożne amerykańskie miasteczko. Gdy wróciliśmy chmury dalej wisiały nad naszym regionem, ale to nie przeszkodziło nam jeszcze skoczyć na plac zabaw i farmę ze zwierzątkami. Szczególnie Adaś za nimi przepada.
Poniedziałek był za to naprawdę fajnym dniem. Nic dziwnego - 4.lipca. Jakież to niesamowite, ze rok temu również spędzaliśmy ten dzień w Ameryce. Wtedy jednak, prócz wieczornych fajerwerków w Nowym Jorku, nie zdołaliśmy poczuć magii tego dnia. W tym roku ten błąd udało nam się naprawić.
Łukasz wyszukał miejscowość, Alameda, w której odbywała się bodajże najdłuższa parada w całych Stanach, a ze była dość blisko naszego domu, właśnie tam pojechaliśmy w ten poniedziałkowy ranek.
I było super. A na czym to polega? Otóż staliśmy sobie na rogu głównej ulicy miasteczka, a ta ulica podążały cudaczne grupy - wszystkie złożone z mieszkańców lokalnej społeczności (instytucji, szkol, klubów, sklepów, itp.) Były niezwykle pojazdy, szykowne stroje, świetne zespoły muzyczne, oraz, ku uciesze Adasia, cala masa koni. Dla mnie najciekawsze punkty parady to grupa cudownych niepełnosprawnych sportowców z miejscowego klubu, grupa Hindusów w turbanach na Harleyach, Meksykanie na swych rumakach dający pokaz jazdy..... W sumie ciężko wybrać, bo tych grup było ponad 150, a oklaskiwaliśmy ich ponad dwie godziny. Ogromnie mi się podobało, synkom tez, patrzyli zaciekawieni, a Jonek nie mógł się napatrzeć na swój tatuaż, który dostał od chłopca z jednej z grup. Ten tatuaż to dla niego była parada. Mała rzecz, a ile znaczy...







Norwegowie maja swój 17.maja, który jest niesamowity, w tym jak każdy mieszkaniec cieszy się i jest dumny z tego dnia, chyba nikt na świecie ich nie pobije. Ale nie obraziłabym się gdyby wprowadzili jakieś ciekawsze elementy do swoich togow, niż tylko machanie flagami. Ta parada w Alameda była świetna.
Po tak miłym początku dnia i zahaczeniu o nasz ulubiony chiński bufet, wybraliśmy się do Reyes Seashore - przepięknego miejsca, takiego wielkiego klifu nad oceanem. Ze było piękne i niezwykle wiedzieliśmy ze zdjęć w necie - i tak już pozostanie, gdyż ciemne chmurzyska i mgły nie dały nam się nacieszyć tym pięknem. Szkoda ze wybraliśmy się tam dopiero w ostatni dzień, bo w przeciwnym razie na pewno próbowałabym tam wrócić...

I tak nadszedł dzień wyjazdu. We wtorek było wielkie pakowanie. Przy okazji odkryłam, ze wyjazdy mnie jednak stresują. Niby miałam dobry czas, szykowałam nas i pakowałam od rana, choć dom opuszczaliśmy dopiero o 16, a przez cały czas czułam takie narastające we mnie napięcie. Ono puszcza dopiero na lotnisku, po oddaniu bagaży, z biletami w ręku, gdy już wiem, ze wszystko poszło dobrze i polecimy. Tym razem nasze oczekiwanie na samolot do domu przedłużyło się o... 3 godziny ( najpierw spóźnienie samolotu, potem jego sprzątanie, a na końcu jeszcze naprawianie jednego z komputerów pokładowych) Adaś biedny zasnął u mnie w nosidełku, natomiast Jonus bawił się z przemiłym fińskim chłopcem. To właśnie dzięki niemu te 3 godziny minęły w miarę bezboleśnie i po 9-godzinnym locie dotarliśmy bezpiecznie do domu.

Wypadałoby może napisać jakieś krótkie podsumowanie.

Wspaniały wypad, czujemy ze zobaczyliśmy naprawdę kawal Ameryki. Więcej niż się spodziewałam po podroży z dziećmi. Było wiele niesamowitych miejsc, moje highlights to chyba jednak odwiedzone na początku Grand Canyon i Bryce National Park.
Jestem strasznie dumna z moich synków, którzy tak fajnie się zachowywali podczas tej podroży i tez czerpali z niej dużo radości. Z męża, który pokonał choróbsko i tak dzielnie nas woził. Jedyny chyba minus tych wakacji, to chyba to ze ostatnie, co mogę o nich powiedzieć, to ze odpoczęliśmy. Ale to możemy robić na emeryturze, a teraz trzeba po prostu cieszyć się tym, ze naprawdę mieliśmy co robić:)

piątek, 1 lipca 2016

Etap 3. Yosemite National Park (27-30.06)



Na ten tydzień zaplanowaliśmy 4 dni w Parku Yosemite – tyle się o nim nasłuchaliśmy i naczytaliśmy samych dobrych rzeczy, ze po prostu musieliśmy uczynić z niego jeden z naszych (i to długich) przystanków.
Dodatkowa atrakcja był fakt, ze mieliśmy spać … pod namiotem. Ludzie, z którymi wymieniamy się domem, są maniakami kampingów i mieli cały sprzęt, my zresztą również udostępniliśmy im nasza kampingowa wyprawke na Norwegie.

Planowo mieliśmy wyruszyć do Parku Yosemite z samego rana w poniedziałek, ale drugiej strony nie mieliśmy jakiegoś wielkiego stresa, gdyż udało mi się kilka dni wcześniej zarezerwować nam nocleg. Ogólnie, jeśli ktoś myśli o podróżowaniu po Parkach Narodowych w USA i spaniu tam pod namiotem, powinien taka wyprawę planować... wiele miesięcy naprzód. Gdy kilka tygodni temu sprawdzałam dostępność kampingów w Parku Yosemite, nie było kompletnie nic. Na kilka dni przed wyjazdem pojawiły się wolne miejsca – tak jak w przypadku Alcatraz, zostały widocznie anulowane niektóre rezerwacje. W sumie rozumiem to, bo jeśli wszystko trzeba zamawiać z takim wyprzedzeniem, ludzie robią to pewnie na wiele miesięcy przed i potem po prostu anulują, gdy plany im się zmieniają. Takie podróżowanie zabija spontaniczność, a to lubimy chyba najbardziej. Jej, jak ja nie cierpię planować elementów podroży z takim wyprzedzeniem. Zawsze sobie myślę, ze «się zobaczy» - ale tu w Stanach to raczej nie działa, przynajmniej, jeśli chodzi o parki, czy Alcatraz. Początkowo myślałam, ze spokojnie dostaniemy miejsce na kampingach, gdzie, «kto pierwszy ten lepszy», ale tam trzeba przyjechać bardzo wcześnie (jak się potem dowiedzieliśmy, na dole w najbardziej zatłoczonej Yosemite Valley, samochody czekają w kolejce już od 4 rano)
A jednak na cale szczęście camping mieliśmy zarezerwowany i to nas uratowało, bo na miejsce dotarliśmy dopiero po... 20 i wtedy nie mielibyśmy nawet co marzyc o znalezieniu miejsca na polu namiotowym.  

Po drodze zatrzymalismy się w ogromnym wędkarsko-wyprawowym sklepie Bass Pro, gdzie Łukasz zaopatrzył się w wędkę i przynęty (poczytaliśmy, ze w parku można złapać pstrągi), a ja z Adasiem (bo Joni spal) przyglądaliśmy się zwierzątkom (niestety wypchanym) i rybom w wielkim akwarium. Sklep robi wrażenie, nie powiem. Takich wystaw nie powstydziłoby się niejedno muzeum.



Niedaleko pada jablko...

Na camping Toulumne Meadows, polozonym w polnocnej części Parku na wysokości 2600 m.n.p.m.(!),dotarliśmy w ostatnim momencie, by się jeszcze rozbić za jasnego.  Dostaliśmy przydzielone miejsce, tu nie ma samowolki, jak w Polsce, ze rozbij się gdzie chcesz. Na tym największym kampingu w Parku Yosemite, z ponad 300 miejscami na namioty, każdy dostawał przydzielone swoje stanowisko z miejscem na namiot, samochód, grillem, ławka ze stołem, naprawdę duża prywatna przestrzenia i wielka skrzynia na jedzenie, żeby je schować przed miskami. Tak, tak, cale jedzenie, kosmetyki, wszystko co ma jakiś zapach musiało być przechowywane w wielkiej metalowej skrzyni ze sprytnym zamkiem – za pozostawienie czegokolwiek w namiocie bądź samochodzie groził nie tylko atak sprytnego miska, ale dodatkowo wysokie grzywny… 


Na pierwsza noc rozbiliśmy się w środku lasu, miedzy wysokimi drzewami, ale ja się naczytałam ze najpiękniejsze miejsca są w sekcji A, tuz nad rzeka, wiec następnego ranka ładnie się uśmiechnęłam do panów strażników kampingu i pozwolili nam przenieść się w miejsce skąd widzieliśmy rzekę i mieliśmy do niej jakieś 20 sekund. Tam było fajnie – choć to nie był jeszcze top topów (są bowiem stanowiska tuz przy rzece ze zniewalającym widokiem na rzekę i skały) 



Gospodarze naszego domu udostępnili nam duży, wygodny namiot, tyle ze bez … śledzi. Jakoś specjalnie się tym nie przejęliśmy, gdyż przez cały okres naszego pobytu nie spadla chyba jeszcze ani kropla deszczu. Ale tu czekała na nas niemiła niespodzianka. Na horyzoncie pojawiły się bowiem ciemne, burzowe chmury. Pojechaliśmy do miejscowości poza parkiem, bo tylko tam mogliśmy kupić pozwolenie na łowienie dla Łukasza i tam padało. Liczyliśmy jednak, ze do nas te chmury nie dojdą.
Niestety, burza z piorunami i gradem dotarła i do naszego obozowiska. My w tym najgorszym czasie byliśmy na takim pięknym widoczku (gdzie akurat było słonce), potem nad jeziorkiem, skąd przepędził nas grad i dopiero po powrocie na kamping miny nam mocno zrzedły. Namiot przemakał – większość podłogi była zalana, w tym nasze karimaty, koc, trochę ubrań. Śpiwory się na szczęście ostały. Nie wyglądało to różowo – zimno, mokro i do domu daleko. Wiedzieliśmy, ze jeśli przyjdzie jeszcze jeden atak burzy, będziemy musieli wracać – nienaciągnięty namiot bez śledzi nie miał szans czegoś takiego przetrwać. Ale spiąć praktycznie na glebie, zawinięci w śpiwory po uszy (bo noce są chłodne) jakoś przetrwaliśmy te noc.  



Następnego dnia można było się spodziewać kolejnych burz, ale na szczęście takowe nie przyszły. Wybraliśmy się wiec na mała wędrówkę po górach. Zdecydowaliśmy się na wyprawę do jeziora Dog Lake – jakieś 4 km w dwie strony, brzmiało wiec tak akurat na nasze możliwości. I tak tez było, tyle tylko ze trasa nie powalała – cały czas wspinaczka w lesie, a jezioro – jak wiele innych tu w Parku, dostępnych z samochodu. Dopiero na dole, gdy wracając naokoło inna droga dotarliśmy nad rzekę, zrobiło się pięknie i sielsko. 




Bitwa o kamien



Po ugotowaniu niezawodnego makaronu z sosem pomidorowym na kampingu, wybraliśmy się na jeszcze jeden krótki spacer, tym razem na taka wielka skalna górę, z której rozciągał się przepiękny widok na okolice. Nie było ludzi, z dala widzieliśmy tylko pasące się na lakach stada jeleni. Super wieczór. 




I mimo ze dzień upłynął nam tak przyjemnie, zakończenie do takich nie należało… Tego dnia Jonek już się nie chciał bawić w bohatera i biegać po górach i przez większość trasy musieliśmy nieść obu szkrabów. Nie byłoby z tym żadnego problemu, gdyby nie to, ze Łukasz miał fatalnie wyregulowany plecak (dopiero po wszystkim odkrył regulacje) i … załatwił sobie plecy. Pol nocy nie mógł spać zwijając się z bólu ;((((
To była nasza trzecia i ostatnia noc na tym campingu. Początkowo mieliśmy w planach próbować szczęścia i powalczyć o nocleg, bądź dwa jeszcze w tej najbardziej popularnej części parku – Yosemite Valley.  Szczerze jednak mówiąc te kilka dni dało nam ostro w kość. Deszcz, tony komarów, zmasakrowane plecy Łukasza, brak prądu i pryszniców (o tak, prawie na żadnym z kampingów w Parku ich nie ma), brak zasiegu, spowodowały, ze naprawdę miałam ochotę wracać do domu.
Zresztą decyzja została podjęta za nas, bo okazało się, ze na nocleg w dolinie nie mamy kompletnie żadnych szans (to tam trzeba być około 4 rano), tak wiec pojechaliśmy do niej tylko na ten jeden dzień, by sprawdzić, czym się wszyscy tak zachwycają.
No i jak to w sytuacjach, gdy ma się niezwykle wysokie oczekiwania bywa, nastąpiło małe rozczarowanie. Może nie sama dolina, bo ta jest rzeczywiście piękna, otoczona majestatycznymi górami, z których spadają kaskady najwyższych w USA wodospadów, z urocza rzeka przepływającą przez środek, z białymi skalami. 


Ale były tam takie tłumy, ze jakoś to wszystko zabijało mi trochę ten urok. Było tez troszkę klaustrofobicznie, stwierdziłam, ze chyba jednak wole otwarte przestrzenie.
Nie bardzo było gdzie zjeść, w trzech miejscach na krzyż były ogromne kolejki, w sklepie to samo, nie mówiąc już ze aby zaparkować trzeba było jeździć dookoła parkingu z pol godziny. Średnio fajnie. Cieszylam się bardzo, ze te 3 dni spedzilismy na tym kampingu na gorze, tam było spokojnie, kameralnie i tez pięknie.
Na jakaś dłuższą wędrówkę po górach nie mieliśmy szans, jest tam co prawda dużo tras, ale wszystkie raczej dłuższe i ostro pod górę. A na to nie mieliśmy ani siły ani ochoty. Oczywiście w dolinie tez jest trochę takich łatwiutkich tras pod dzieci, głownie do kilku wodospadów.
Ale jednak dolina wybroniła się jednym miejscem. Było tak fantastyczne, ze wynagrodziło to pozostałe rozczarowanie. Nad biegnącą przez dolinę rzeka było kilka plazyczek. Przez przypadek trafiliśmy na najpiękniejszą z nich! Śmiem twierdzić, ze najpiękniejszą, bo nie wyobrażam sobie, żeby skądś mógł się rozciągać lepszy widok – na kamienny mostek, zakole rzeki i wielki wodospad w tle. W ogóle klimat nad ta rzeka był świetny – ludzie spuszczali się takimi jednoosobowymi pontonikami, mocząc nogi w wodzie i popijając piwko. To było naprawdę cos. 




To on!!!

Po plaży zaliczyliśmy jeszcze wodospadzik, a przed nim czekały na nas piękne sarenki. W ogóle to, co w tych Parkach podoba mi się ogromnie, to obcowanie ze zwierzętami. Nie ma praktycznie wyjścia, żebyśmy nie zobaczyli jelonka, świstaka, o wiewiórkach już nawet nie wspomnę. Te zwierzęta nie podchodzą do ludzi (poza wiewiórami, bo te wciskają się wszędzie), ale tez nie uciekają specjalnie przed nimi. Tak jakbyśmy byli wspólnymi użytkownikami parków – pełna symbioza. Jednak misia, na spotkanie z którym tak bardzo liczyłam, nie udało nam się spotkać …





Do naszego domu w Albany wracaliśmy w czwartek późnym wieczorem. Łukasz trochę niepocieszony, bo liczył ze w drodze powrotnej zahaczymy o Golden Country, miasteczko powstałe w czasach gorączki złota, ale noclegu w dolinie nie mieliśmy, wiec ciężko było to zrobić.
Po tych praktycznie 4 dniach dziecka, bez cieplej wody, śpiąc prawie na glebie, naprawdę marzyłam o prysznicu i położeniu się w normalnym łóżku… Golden Country może poczekać.

poniedziałek, 27 czerwca 2016

ETAP 2, San Francisco i okolice. Na spokojnie. (20-26. czerwca)



Po naszym pierwszym wyczerpującym tygodniu mieliśmy ochotę najzwyczajniej w świecie odpocząć … Na spokojnie, bez pospiechu… Ach, tego nam było trzeba. 

Pierwszego dnia, czyli w poniedziałek, pojechaliśmy samochodem do parku Tildon który jest zaraz w pobliżu naszego domu. Tam nad jeziorkiem bardzo popularnym wśród miejscowych odpoczywaliśmy po trudach podroży. To, co było inne i ciekawe to stopień wczuwania się ratowników na plaży (bo była to plaża strzeżona) Nie było chwili, żeby ktoś nie był upominany ze płynie za daleko, nawet dorośli nie mogli się oddalić poza wyznaczone linie, a w tej najdalszej strefie (nie dalej niż 50 m od brzegu) można było pływać tylko ze specjalnymi opaskami na rękach wydawanymi przez ratowników. Z jednej strony dobrze, ale z drugiej … trochę to meczące.
 

 


Po jeziorku pojechaliśmy na obiad i tu musze niestety przyznać się do naszego wielkiego wyjazdowego grzechu … obżarstwa. Nic nie poradzę, ale uwielbiam bufety, gdzie możesz jeść ile chcesz. W czasie lunchu płacisz 10 USD, a w porze obiadowej 15 USD i … jesz ile chcesz. A rzeczy są po prostu przepyszne – nasze ukochane sushi, przeróżne owoce morza, chińskie dania najróżniejszej maści, łącznie ze 150 potraw. Do tego pyszne owoce, desery, nawet lody z automatu. No po prostu jakiś kosmos. Zważywszy na cenę za wejście – przykładowo danie w jakiejś zupełnie przeciętnej restauracji to ok. 15 USD, porządny obiad ugotowany w domu tez wychodzi drogo, to my po prostu nie jesteśmy w stanie tego ogarnąć. Jeszcze rozumiem, żeby napychali ludzi jakimiś makaronami i chlebem, ale przecież owoce morza to najdroższe rzeczy na rynku, a tam jest ich mnóstwo i naprawdę smaczne… Ciekawe jest to, ze wszystkie te bufety które do tej pory w różnych miejscach odwiedziliśmy, po raz pierwszy w Alicante parę lat temu, zawsze były prowadzone przez Chińczyków – tylko oni potrafią takie rzeczy. Najlepsze w tym bufecie jest to, ze tam zawsze znajdziemy cos fajnego dla naszych chłopców, bo tak chodząc po restauracjach często nie trafiamy…

Wtorek minął leniwie na dalszym eksplorowaniu najbliższej okolicy – położonych nad woda tras spacerowych, miejscowych placów zabaw. Fajnie jest obserwować zmiany w naszych chłopaczkach. Joniu oczywiście nadal nie przepuści okazji, by Adasiowi cos wyrwać, gdzieś go popchnąć, czy zrobić mu na złość, ale coraz częściej wykazuje się rzadko spotykana wcześniej troska i czułością. Teraz jego ulubionym zajęciem jest huśtanie Adasia, zjeżdżanie z nim razem na zjeżdżalni – chodzi taki przedumny i mówi, ze opiekuje się bratem. Normalnie serducho mi się wtedy rozpuszcza tak słodko wyglądają…

W środę wybraliśmy się do słynnych dolin Napa i Sonoma. Miejsca znane na cale świat – to tu produkowane są ponoć jedne z najlepszych win na świecie. Przejeżdżaliśmy droga wzdłuż której ciągnęły się niezliczone ilości krzewów winogron. Widać tez było ukryte wśród tych zielonych pol piękne winnice – wzorowane głownie na włoskiej architekturze (choć zdarzają się i zamki, do jednego takiego nawet zajechaliśmy). No fajne, sielskie widoczki, ale … zupełnie nie nasz świat. No bo cale zwiedzanie tych winnic polega przecież na tym, ze się jeździ od winnicy do winnicy i … smakuje produkty (oczywiście za oplata) U nas o niewykonalności takiej misji zaważyło kilka rzeczy: dwóch śpiących w samochodzie smyków, to ze w pojedynkę wcale się przyjemnie nie pije (a ktoś nas musiał do domu dowieźć), jak również to ze my żadnymi koneserami wina nie jesteśmy. Było to miejsce  dla ludzi trochę innego sortu, zdecydowanie klasy wyższej – a my ani w niej nie jesteśmy, ani do niej nie aspirujemy. Dolinę Napy opuszczaliśmy wiec bez żalu – zdecydowanie bardziej niż na wino wysokiej klasy, miałam ochotę na moja ulubiona caramel frappe z maca :)



 
W czwartek czekało nas super fajne spotkanie. Ola z Łukasza pracy i jej chłopak Per William tez pokonali Pacific Coast Highway i zawitali do San Francisco. I dziś właśnie mieliśmy się spotkać. Przed spotkaniem jednak postawiliśmy sobie dość wymagające zadanie – zdobycie biletów do Alcatraz. O tym, ze trzeba je zamawiać z długim wyprzedzeniem uprzedzało nas kilka osób. Niby wiedzieliśmy, ale co z tego… Gdy próbowałam je kupić na kilka tygodni przed, było już za późno – bilety na cały nasz okres pobytu w San Francisco zostały wyprzedane. Pozostawała opcja kupna biletów łączonych z jakąś inna wycieczka (czyli zamiast zapłacić 33 USD, trzeba było zapłacić około 100 USD i np. przepłynąć się jakimś stateczkiem po zatoce) bądź tez pojawić się bardzo wcześnie przy budkach, gdzie sprzedają bilety i zawalczyć o te 100, bądź 150 biletów, które maja codziennie w sprzedaży. Naczytaliśmy się na necie o ludziach, którzy koczują w tej kolejce od 5 rano, wiedzieliśmy ze trzeba być wcześnie, ale to co tego ranka udało nam się wycisnąć to była 8:30. Czyli oczywiście zdecydowanie za późno, biletów już nie było. Plusem jednak było to, ze byliśmy wcześnie w mieście i mieliśmy cały dzień przed sobą.
Był to tak naprawdę nasz pierwszy dzień w San Francisco. Miasto robi naprawdę przyjemne wrażenie – no może poza faktem ze strasznie tu wieje. Ładna zabudowa, głownie niska, choć nie brakuje tez drapaczy chmur. Ale to co robi na mnie absolutnie największe wrażenie, to te ich ulice, które leżą na tak stromych zboczach wzgórza, ze samochody parkują w poprzek, a nie wzdłuż i gdybym tu miała ruszać pod taka górkę na manualu z użyciem ręcznego, to chyba bym się rozpłakała, albo zawału dostała (Adas na szczescie mamusi nie przypomina i rwie sie do kierownicy, gdy tylko moze) Ale cały urok w tych kosmicznie stromych ulicach i z wielu rozciąga się piękny widok na zatokę… 


Z Ola i Perem Williamem umówiliśmy się po drugiej stronie Golden Gate. Była to tez nasza pierwsza przejażdżka po tym przesławnym czerwonym moście. Spotkaliśmy się na punkcie widokowym, skąd roztaczał się cudny widok na most, zatokę i w ogóle cale San Francisco. 






Ale tak naprawdę miejscem, które urzekło nas najbardziej, była pewna magiczna huśtawka nad woda, ukryta przed turystami, tym całym zgiełkiem, przeurocza, z bajecznym widokiem. Ola z Perem ja na szczęście wyśledzili na internecie i podzielili z nami ta perełką. Naprawdę magiczne miejsce, pol godzinki spaceru, a efekt niesamowity. 




W ogóle wszystkie godziny spędzone z ta dwójką były super. Później pojechaliśmy bowiem jeszcze do miasta na obiad, a ostatnie godziny spędziliśmy na placu zabaw. Ola i Per William musza się wprawiać – nie wiem, czy zachowanie naszych urwisów ich trochę nie wystraszyło – ale nawet jeśli to już za późno, bo za kilka miesięcy sami zostaną szczęśliwymi rodzicami :) Fajnie było tak pogadać, bo choć na co dzień mieszkamy tak blisko siebie, rzadko ma się czas na takie fajne leniwe godziny i pogaduchy. To był zdecydowanie dobry dzień, a jego ukoronowaniem było to, ze po powrocie zdarzył się taki malutki cud (kategoria rzeczy niezwykłych, ale niespecjalnie ważnych) i na necie pojawiły się dwa bilety na niedziele do Alcatraz – ktoś zrezygnował. Yuhu, więcej szczęścia niż rozumu, ale jednak Alcatraz będzie nasze :)

W piątek wybraliśmy się na poszukiwanie największych drzew na świecie – sekwoi wiecznozielonych, które znajdują się w kilku parkach tu w Californii, a ten najbliżej San Francisco jest niecałą godzinkę drogi od naszego domku. Łatwiej zaplanować niż zrobić, jest to miejsce tak popularne wśród turystów, ze jak dotarliśmy tam koło godziny 12 to absolutnie nie było gdzie zaparkować. Postanowiliśmy wiec zacząć od plażowania na pobliskiej Stinson Beach, a dopiero później, gdy te tłumy już się rozjada, pojechać do drzewek. Ten plan wypalił i najpierw chłopaki przez dwie godzinki zbierali kraby na plaży (woda w oceanie niestety za zimna na kąpiele bez pianki), a później mogliśmy już przechadzać się po tym pradawnym lesie. Naprawdę jest niesamowity i … magiczny. Zdjęcia (to znaczy moje, bo dla dobrego fotografa byłoby to wyzwanie, ale mogłoby wyjść parę niesamowitych ujęć) za nic w świecie nie potrafią oddać uroku tego miejsca – ogromu tych drzew, przebijających się przez nie promieni słońca. Pięknie. Idealne miejsce na taki ponad godzinny spacerek. Super dzień zakończył się wizyta w naszym ulubionym chińskim bufecie:)





W sobotę znów wyruszyliśmy do San Francisco – celem było przejechanie się słynnym tramwajem, ale była taka kolejka i takie tłumy, ze przełożyliśmy to sobie na inny dzień. Za to pokręciliśmy się trochę po nabrzeżnych uliczkach, poczuliśmy jak typowi turyści w wielkim tłumie - bardziej mi to przypominało moje Pobierowo w środku sezonu, aniżeli słynna amerykańską metropolie, a później spędziliśmy dużo czasu na świetnym placu zabaw skąd rozciągał się piękny widok na miasto. Kurcze, bez dzieci nigdy bym tego nie robiła, a place zabaw to takie świetne miejsca – idealne punkty na obserwowanie takiego normalnego życia Amerykanów. 



Potem samochodem przejechaliśmy się jeszcze dalej droga za Golden Gate, skąd rozciągał się piękny widok na most, miasto i wybrzeże. Chłopaczki spali, mieliśmy wiec chwile spokoju na podziwianie tych widoków. 






Niedziela była wielkim dniem dla mieszkańców San Francisco. Co roku bowiem, w ostatnia niedziele czerwca, odbywa się tu Pride Parade. Oprócz gejów, lesbijek, transseksualistów, idą w niej wszyscy ci, którzy chcą cos przekazać światu, o cos zawalczyć, czymś się podzielić. Czytałam wiec transparenty dumnych ze swego koloru skory Afroamerykanów, walczących o wyższe place południowoamerykańskich kobiet. Super było poczuć ta atmosferę, zaangażowanych ludzi – ale za dużo czasu na to cieszenie się nie mieliśmy bo o 13 ruszał nasz statek do Alcatraz (założę się, ze to właśnie dzięki Pride Parade udało nam się kupić bilety do niego)
Ja na ta wycieczkę do Alcatraz jakaś specjalnie napalona nie byłam. Ogólnie nie przepadam za zwiedzaniem… (to po kiego grzyba w ogóle podróżuje, nie? :)) Nasze dzieci nie uczyniły tego zwiedzania szczególnie łatwym, gdy się biły, krzyczały, i płakały przez większość naszego pobytu w więzieniu. Utrudniały nam zwiedzanie bardzo, gdyż cały urok w nim polega na odsłuchiwaniu specjalnego nagrania (każdy dostaje w cenie biletu słuchawki i odtwarzacz), w którym o Alcatraz opowiadają ci, którzy znają je najlepiej – sami strażnicy, oraz więźniowie. Słychać na nich odgłosy z tamtych dni, gdy w więzieniu wyroki odsiadywali najgroźniejsi przestępcy… A nam to słuchanie wyjątkowo utrudniali nasi synkowie. 

Nie zmienia to jednak faktu, ze Alcatraz robi wrażenie. Ja myślałam o nim wiele dni po pobycie – czytałam artykuły na necie, co naprawdę nieczęsto mi się zdarza. A głownie za sprawa słynnej ucieczki z Alcatraz. Historia jest niesamowita. Z więzienia, z którego nie dało się uciec, zbiegło 3 więźniów. Przez ponad rok ukradzionymi łyżkami drążyli otwór w ścianie, stworzyli z pomalowanego papieru i przez wiele miesięcy podkradanych z zakładu fryzjerskiego włosów, makiety własnych głów – co uspokoiło czujność strażników i opóźniło odkrycie ich ucieczki. 


Wspinając się po szybie wentylacyjnym przedostali się na dach. A to była przecież ta łatwiejsza część ich planu. Dalej nadmuchali ponton, który stworzyli ze skradzionych innym więźniom sztormiaków. Najtrudniej było bowiem pokonać wody zatoki (liczące około 7 stopni), z prądami wynoszącymi prawie od razu na otwarty ocean. Czy im się to udało? Czy dotarli szczęśliwie do brzegu, czy utonęli? Na to pytanie nie zna odpowiedzi nikt. Hipotez jest mnóstwo, historia fascynuje, na jej podstawie powstały filmy, książki, a policja szuka ich do dzisiaj. 

Ja tez myślę o tym dużo, nie powiem … Szczególnie gdy zobaczyłam to miejsce. Miasto było tak blisko, a jednocześnie tak daleko. To musiała być najgorsza kara dla skazańców – wszystko o czym marzyli, czego pragnęli, było w zasięgu ich wzroku. A jednocześnie wiedzieli, ze nigdy do tego świata nie wrócą. Cóż za okrutna kara, przyznam szczerze ze niektórych więźniów zrobiło mi się żal. Bo jakoś w mojej głowie napad na bank to nie takiego kalibru przestępstwo, które zasługiwałoby na tak okrutna kare… 





Ta trojka uciekinierow pokazała, ze nie ma rzeczy niemożliwych. Ze z każdej, nawet najbardziej beznadziejnej sytuacji, można znaleźć wyjście.
Ech, myśli tysiące, ale dość już o Alcatraz.

Po więzieniu zrobiliśmy sobie kolejny super spacer po mieście, które naprawdę nas urzekło i nawet odstaliśmy swoje w kolejce do słynnego tramwaju. Warto było, bo przejażdżka była super przyjemna – oczywiście po tych ich mega stromych ulicach – najpierw pięliśmy się na szczyt wzgórza, a potem zjeżdżaliśmy w dół, mega klimatycznym, starym, otwartym tramwajem. 



Do domu dotarliśmy dopiero o 22. A dnia następnego zaczynaliśmy kolejny ciekawy tydzień – w parku Yosemite. Ale o tym już w następnym odcinku :)


P.S. Kochani, którzy to czytacie – ten blog to taka duża pocztówka do Was, bo znów się raczej nie wyrobimy. Z trzech ostatnich podroży niewypisane pocztówki wróciły ze mną do domu, wiec teraz nawet nie podejmowałam walki. Szczególnie po moich przykrych przeżyciach z Lanzarotte, kiedy to ze 20 wypisywanych godzinami pocztówek nigdy nie dotarło do adresatów :(