Na ten tydzień zaplanowaliśmy 4 dni w Parku Yosemite – tyle się
o nim nasłuchaliśmy i naczytaliśmy samych dobrych rzeczy, ze po prostu musieliśmy
uczynić z niego jeden z naszych (i to długich) przystanków.
Dodatkowa atrakcja był fakt, ze mieliśmy spać … pod
namiotem. Ludzie, z którymi wymieniamy się domem, są maniakami kampingów i
mieli cały sprzęt, my zresztą również udostępniliśmy im nasza kampingowa
wyprawke na Norwegie.
Planowo mieliśmy wyruszyć do Parku Yosemite z samego rana w
poniedziałek, ale drugiej strony nie mieliśmy jakiegoś wielkiego stresa, gdyż udało
mi się kilka dni wcześniej zarezerwować nam nocleg. Ogólnie, jeśli ktoś myśli o
podróżowaniu po Parkach Narodowych w USA i spaniu tam pod namiotem, powinien taka
wyprawę planować... wiele miesięcy naprzód. Gdy kilka tygodni temu sprawdzałam dostępność
kampingów w Parku Yosemite, nie było kompletnie nic. Na kilka dni przed
wyjazdem pojawiły się wolne miejsca – tak jak w przypadku Alcatraz, zostały
widocznie anulowane niektóre rezerwacje. W sumie rozumiem to, bo jeśli wszystko
trzeba zamawiać z takim wyprzedzeniem, ludzie robią to pewnie na wiele miesięcy
przed i potem po prostu anulują, gdy plany im się zmieniają. Takie podróżowanie
zabija spontaniczność, a to lubimy chyba najbardziej. Jej, jak ja nie cierpię planować
elementów podroży z takim wyprzedzeniem. Zawsze sobie myślę, ze «się zobaczy» -
ale tu w Stanach to raczej nie działa, przynajmniej, jeśli chodzi o parki, czy
Alcatraz. Początkowo myślałam, ze spokojnie dostaniemy miejsce na kampingach, gdzie,
«kto pierwszy ten lepszy», ale tam trzeba przyjechać bardzo wcześnie (jak się
potem dowiedzieliśmy, na dole w najbardziej zatłoczonej Yosemite Valley,
samochody czekają w kolejce już od 4 rano)
A jednak na cale szczęście camping mieliśmy zarezerwowany i
to nas uratowało, bo na miejsce dotarliśmy dopiero po... 20 i wtedy nie mielibyśmy
nawet co marzyc o znalezieniu miejsca na polu namiotowym.
Po drodze zatrzymalismy się w ogromnym wędkarsko-wyprawowym
sklepie Bass Pro, gdzie Łukasz zaopatrzył się w wędkę i przynęty (poczytaliśmy,
ze w parku można złapać pstrągi), a ja z Adasiem (bo Joni spal) przyglądaliśmy się
zwierzątkom (niestety wypchanym) i rybom w wielkim akwarium. Sklep robi wrażenie,
nie powiem. Takich wystaw nie powstydziłoby się niejedno muzeum.
Niedaleko pada jablko... |
Na camping Toulumne Meadows, polozonym w polnocnej części Parku
na wysokości 2600 m.n.p.m.(!),dotarliśmy w ostatnim momencie, by się jeszcze rozbić
za jasnego. Dostaliśmy przydzielone
miejsce, tu nie ma samowolki, jak w Polsce, ze rozbij się gdzie chcesz. Na tym największym
kampingu w Parku Yosemite, z ponad 300 miejscami na namioty, każdy dostawał
przydzielone swoje stanowisko z miejscem na namiot, samochód, grillem, ławka ze
stołem, naprawdę duża prywatna przestrzenia i wielka skrzynia na jedzenie, żeby
je schować przed miskami. Tak, tak, cale jedzenie, kosmetyki, wszystko co ma
jakiś zapach musiało być przechowywane w wielkiej metalowej skrzyni ze sprytnym
zamkiem – za pozostawienie czegokolwiek w namiocie bądź samochodzie groził nie
tylko atak sprytnego miska, ale dodatkowo wysokie grzywny…
Na pierwsza noc rozbiliśmy się w środku lasu, miedzy
wysokimi drzewami, ale ja się naczytałam ze najpiękniejsze miejsca są w sekcji
A, tuz nad rzeka, wiec następnego ranka ładnie się uśmiechnęłam do panów strażników
kampingu i pozwolili nam przenieść się w miejsce skąd widzieliśmy rzekę i mieliśmy
do niej jakieś 20 sekund. Tam było fajnie – choć to nie był jeszcze top topów (są
bowiem stanowiska tuz przy rzece ze zniewalającym widokiem na rzekę i skały)
Gospodarze naszego domu udostępnili nam duży, wygodny
namiot, tyle ze bez … śledzi. Jakoś specjalnie się tym nie przejęliśmy, gdyż
przez cały okres naszego pobytu nie spadla chyba jeszcze ani kropla deszczu.
Ale tu czekała na nas niemiła niespodzianka. Na horyzoncie pojawiły się bowiem
ciemne, burzowe chmury. Pojechaliśmy do miejscowości poza parkiem, bo tylko tam
mogliśmy kupić pozwolenie na łowienie dla Łukasza i tam padało. Liczyliśmy
jednak, ze do nas te chmury nie dojdą.
Niestety, burza z piorunami i gradem dotarła i do naszego
obozowiska. My w tym najgorszym czasie byliśmy na takim pięknym widoczku (gdzie
akurat było słonce), potem nad jeziorkiem, skąd przepędził nas grad i dopiero
po powrocie na kamping miny nam mocno zrzedły. Namiot przemakał – większość podłogi
była zalana, w tym nasze karimaty, koc, trochę ubrań. Śpiwory się na szczęście ostały.
Nie wyglądało to różowo – zimno, mokro i do domu daleko. Wiedzieliśmy, ze jeśli
przyjdzie jeszcze jeden atak burzy, będziemy musieli wracać – nienaciągnięty
namiot bez śledzi nie miał szans czegoś takiego przetrwać. Ale spiąć
praktycznie na glebie, zawinięci w śpiwory po uszy (bo noce są chłodne) jakoś
przetrwaliśmy te noc.
Następnego dnia można było się spodziewać kolejnych burz,
ale na szczęście takowe nie przyszły. Wybraliśmy się wiec na mała wędrówkę po górach.
Zdecydowaliśmy się na wyprawę do jeziora Dog Lake – jakieś 4 km w dwie strony,
brzmiało wiec tak akurat na nasze możliwości. I tak tez było, tyle tylko ze
trasa nie powalała – cały czas wspinaczka w lesie, a jezioro – jak wiele innych
tu w Parku, dostępnych z samochodu. Dopiero na dole, gdy wracając naokoło inna
droga dotarliśmy nad rzekę, zrobiło się pięknie i sielsko.
Bitwa o kamien |
Po ugotowaniu niezawodnego makaronu z sosem pomidorowym na
kampingu, wybraliśmy się na jeszcze jeden krótki spacer, tym razem na taka
wielka skalna górę, z której rozciągał się przepiękny widok na okolice. Nie
było ludzi, z dala widzieliśmy tylko pasące się na lakach stada jeleni. Super wieczór.
I mimo ze dzień upłynął nam tak przyjemnie, zakończenie do
takich nie należało… Tego dnia Jonek już się nie chciał bawić w bohatera i biegać
po górach i przez większość trasy musieliśmy nieść obu szkrabów. Nie byłoby z
tym żadnego problemu, gdyby nie to, ze Łukasz miał fatalnie wyregulowany plecak
(dopiero po wszystkim odkrył regulacje) i … załatwił sobie plecy. Pol nocy nie mógł
spać zwijając się z bólu ;((((
To była nasza trzecia i ostatnia noc na tym campingu. Początkowo
mieliśmy w planach próbować szczęścia i powalczyć o nocleg, bądź dwa jeszcze w
tej najbardziej popularnej części parku – Yosemite Valley. Szczerze jednak mówiąc te kilka dni dało nam
ostro w kość. Deszcz, tony komarów, zmasakrowane plecy Łukasza, brak prądu i pryszniców
(o tak, prawie na żadnym z kampingów w Parku ich nie ma), brak zasiegu, spowodowały,
ze naprawdę miałam ochotę wracać do domu.
Zresztą decyzja została podjęta za nas, bo okazało się, ze
na nocleg w dolinie nie mamy kompletnie żadnych szans (to tam trzeba być około
4 rano), tak wiec pojechaliśmy do niej tylko na ten jeden dzień, by sprawdzić,
czym się wszyscy tak zachwycają.
No i jak to w sytuacjach, gdy ma się niezwykle wysokie
oczekiwania bywa, nastąpiło małe rozczarowanie. Może nie sama dolina, bo ta
jest rzeczywiście piękna, otoczona majestatycznymi górami, z których spadają
kaskady najwyższych w USA wodospadów, z urocza rzeka przepływającą przez środek,
z białymi skalami.
Ale były tam takie tłumy, ze jakoś to wszystko zabijało mi
trochę ten urok. Było tez troszkę klaustrofobicznie, stwierdziłam, ze chyba
jednak wole otwarte przestrzenie.
Nie bardzo było gdzie zjeść, w trzech miejscach na krzyż
były ogromne kolejki, w sklepie to samo, nie mówiąc już ze aby zaparkować
trzeba było jeździć dookoła parkingu z pol godziny. Średnio fajnie. Cieszylam się
bardzo, ze te 3 dni spedzilismy na tym kampingu na gorze, tam było spokojnie,
kameralnie i tez pięknie.
Na jakaś dłuższą wędrówkę po górach nie mieliśmy szans, jest
tam co prawda dużo tras, ale wszystkie raczej dłuższe i ostro pod górę. A na to
nie mieliśmy ani siły ani ochoty. Oczywiście w dolinie tez jest trochę takich łatwiutkich
tras pod dzieci, głownie do kilku wodospadów.
Ale jednak dolina wybroniła się jednym miejscem. Było tak
fantastyczne, ze wynagrodziło to pozostałe rozczarowanie. Nad biegnącą przez dolinę
rzeka było kilka plazyczek. Przez przypadek trafiliśmy na najpiękniejszą z
nich! Śmiem twierdzić, ze najpiękniejszą, bo nie wyobrażam sobie, żeby skądś mógł
się rozciągać lepszy widok – na kamienny mostek, zakole rzeki i wielki wodospad
w tle. W ogóle klimat nad ta rzeka był świetny – ludzie spuszczali się takimi
jednoosobowymi pontonikami, mocząc nogi w wodzie i popijając piwko. To było naprawdę
cos.
To on!!! |
Po plaży zaliczyliśmy jeszcze wodospadzik, a przed nim czekały
na nas piękne sarenki. W ogóle to, co w tych Parkach podoba mi się ogromnie, to
obcowanie ze zwierzętami. Nie ma praktycznie wyjścia, żebyśmy nie zobaczyli
jelonka, świstaka, o wiewiórkach już nawet nie wspomnę. Te zwierzęta nie podchodzą
do ludzi (poza wiewiórami, bo te wciskają się wszędzie), ale tez nie uciekają specjalnie
przed nimi. Tak jakbyśmy byli wspólnymi użytkownikami parków – pełna symbioza. Jednak
misia, na spotkanie z którym tak bardzo liczyłam, nie udało nam się spotkać …
Do naszego domu w Albany wracaliśmy w czwartek późnym
wieczorem. Łukasz trochę niepocieszony, bo liczył ze w drodze powrotnej zahaczymy
o Golden Country, miasteczko powstałe w czasach gorączki złota, ale noclegu w
dolinie nie mieliśmy, wiec ciężko było to zrobić.
Po tych praktycznie 4 dniach dziecka, bez cieplej wody, śpiąc
prawie na glebie, naprawdę marzyłam o prysznicu i położeniu się w normalnym łóżku…
Golden Country może poczekać.
Piękna relacja z pięknej i jakże dalekiej krainy. Łukasz dzielnie walczył z gangami czarnoskórych bandziorów aby wrócić do rodziny. Podziwiam. Teraz z taką dwójką dzielnych podróżników już żaden cel Wam nie straszny! Zazdroszczę wspaniałych chłopaków, że tak świetnie znoszą trudy podróżowania i przemierzania wielu mil. Zuchy! Zwłaszcza Adaś. A blog zawsze w ulubionych, bo podróże z Wami to od zawsze świetna sprawa :)
OdpowiedzUsuńKochany Macko ze Swidwinca, mianuje Cie naszym najwierniejszym czytelnikiem. Nie ma to jak znalezc mily komentarz gdy sama tu rzadko zagladam :)
Usuń