poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Wyprawa "panieńska" w Beskid Żywiecki, 27-29.08.2010

27.08.2010
Ledwo wróciłam a czas ruszać w kolejną wyprawę. Ale ostatnio się dzieje ;) Ale to chyba tak właśnie powinno być. Zabieram moją przyjaciółkę Marysię w Beskid Żywiecki w ramach wyjazdu panieńskiego. Marysia za tydzień wychodzi za mąż, co prawda męża już ma, ale „doprawia” – ślub cywilny sprzed dwóch lat, kościelnym.
Marysia kategorycznie zapowiedziała, że żadnego panieńskiego nie chce więc miałam trudny orzech do zgryzienia. Postanowiłam zabrać ją w góry, bo i ona i ja je kochamy i będzie to dobre miejsce na ostatni teoretycznie „panieński” wypad. Chciałabym jechać w Bieszczady, bo tam zwykle jeździłyśmy nie bacząc na to, że jest to dokładnie przeciwległy koniec Polski i podróż tam i z powrotem zajmuje ze 2 dni. Właśnie ze względu na tą podróż zdecydowałam się poszukać czegoś bliżej. Ale w klimatycznym schronisku, gdzieś w górach. Próbowałam zarezerwować miejsce w którymś z fajnych karkonoskich schronisk, ale niestety już nie dało rady, ponieważ był to ostatni weekend wakacji ludzie rezerwowali z większym niż ja wyprzedzeniem. Mój wybór padł więc na Beskid Żywiecki i bacówkę na Rycerzowej, o której to gdzieś kiedyś mi się obiło o uszy że jest niezwykle klimatycznym miejscem … Marysi nic oczywiście o wyjeździe nie mówiłam, miała to być niespodzianka. Wtajemniczony był za to jej mąż - obecny i przyszły w jednym ;) Michał i spakował Marysi plecak (mi przy okazji też, bo byłam prosto po podróży do Irlandii i niespecjalnie byłam przygotowana na wyjazd w góry).

Zbudziłam Marysię w piątek o 7.30 rano. „Wstawaj Marysiu, ubieraj się i wychodzimy” ;) Była trochę zdezorientowana, ale widok dwóch spakowanych plecaków wiele jej wyjaśnił – za to ja nie wyjaśniałam nic więcej. Michał odwiózł nas na PKP i wpakowałyśmy się do pociągu. Pociąg jechał do Rzeszowa, więc Marysia myślała pewnie że jedziemy w Bieszczady – ja nic jej nie mówiłam, jakiś element niepewności musiał przecież być ;) Podróż tam upłynęła nam dość spokojnie, nie licząc faktu że pociąg złapał prawie półgodzinne opóźnienie, co sprawiło że nie złapałyśmy pociągu do którego miałyśmy się przesiąść w Katowicach. Rozmawiałam z konduktorem, ale powiedział że nic się nie da zrobić. Przy takim opóźnieniu tamten pociąg nie będzie tyle czekał. Wylądowałyśmy więc w Katowicach, gdzie wykonałam pierwszy „telefon do przyjaciela” ;). Krzysztof sprawdził mi połączenia kolejowe i autobusowe z Rycerką, do której się udawałyśmy. Kolejny pociąg miałyśmy za prawie dwie godzinki, postanowiłyśmy więc skorzystać z okazji i zjeść obiad. Pizza i piwko w miłej restauracyjce to był zdecydowanie dobry pomysł. Pełne zapału i optymizmu poszłyśmy na nasz pociąg. Był to pociąg z przesiadką w Żywcu, w Rycerce miał być około 19.20. Problem jedynie w tym, że z Rycerki było jeszcze dobrych godzin marszu do schroniska, powoli więc stawało się jasne, że może nam się to nie udać. Ja jednak nie traciłam nadziei ;) Pociąg osobowy ruszył planowo i … to była chyba ostatnia rzecz, którą zrobił planowo tego dnia. W Bielsku Białej stanął. Sympatyczny pan konduktor wyjaśnił, że gdzieś została zerwana trakcja i nie możemy ruszyć dalej. Opóźnienie zwiększało się z 30 do 60 potem do 90 minut. Jedyny plus tego postoju był taki, że obejrzałyśmy sobie pięknie odrestaurowany dworzec w Bielsku-Białej. I znowu telekonferencja z Krzysztofem – może są PKS-y z Bielska, gdzie najlepiej przenocować, bo klamka niestety zapadła – do schroniska na pewno dziś nie dotrzemy. Zadzwoniłam tam i powiadomiłam o naszych niefortunnych przygodach z PKP. Na szczęście dalej nie traciłyśmy humoru i potraktowałyśmy to po prostu jak przygodę. Stwierdziłyśmy, że jedziemy do Żywca, a tam sobie znajdziemy jakąś kwaterkę na tę noc. W końcu, z opóźnieniem 90-minutowym pociąg ruszył ;)) Ruszył, by po 6 kilometrach … znów się zatrzymać. Tego już powoli zaczynało być za wiele, tym bardziej że nie wiadomo było kiedy i czy w ogóle ruszy dalej, a mijała kolejna godzina postoju. Marysia już powoli gotowała się ze złości, ja w sumie nie traciłam jeszcze humoru i to wszystko wydawało mi się dość zabawne. W końcu jednak zdecydowałyśmy się zamówić taksówkę, do Żywca było bowiem 15 km, a my utknęłyśmy na maleńkiej stacji w Wilkowicach. Postanowiłyśmy oczywiście kosztami taksówki obciążyć PKP i obie zgodnie poprzysięgłyśmy sobie, że nie spoczniemy póki nam kosztów tej taksówki PKP nie zwróci. Niechże się skończy w sądzie, a co ;) (z siostrą adwokatem łatwo mi tak mówić ;) ) Pan taksówkarz był bardzo miły i skarżyłyśmy mu się przez całą drogę na to nasze okropne PKP. Byłyśmy pewne, że zaraz sobie dojedziemy do Żywca i wszystkie nasze problemy się skończą. Pan taksówkarz był tak uprzejmy że zapytał swych kolegów z korporacji o niedrogi nocleg w Żywcu (on sam był bowiem z Bielska Białej i nie wiedział), dostaliśmy adres pensjonatu nad Sołą i myślałyśmy, że tam nasze problemy się skończą. Ale nie wiem czy mieliśmy zły adres, czy po prostu to był taki dzień, ale pensjonatu nad Sołą nigdzie nie było widać. Wjechaliśmy za to do ciemnej, przemysłowej części miasta gdzie bałabym się zapuścić wieczorem. Wróciliśmy więc do centrum by zapytać tutejszych taksówkarzy o jakieś noclegi. Cały czas wypatrywałyśmy też szyldów i miejsc oferujących noclegi. Podjechaliśmy pod adres który polecił nam jeden z taksówkarzy, do zwykłego domu przy którym była tekturowa karteczka z nakreślonym słowem: Noclegi. Dzwonek do drzwi, było już po 21. Otworzył nam, po bardzo długiej chwili, starszy pan o laseczce i musiałyśmy chyba wyglądać jak pomieszanie świadka Jehowy z akwizytorem, bo widać było że ma od razu ochotę zamknąć drzwi. Noclegów nie miał, wszystko zajęte, więc z niczym wróciłyśmy do taksówki. Zaczęliśmy pytać ludzi. Ktoś nas skierował do pensjonatu „Pod różą”, ale gorsze było to, że nikt nie wiedział dokładnie gdzie on się znajduje. Kilkoro napotkanych ludzi kierowało nas w innym kierunku. Błądziliśmy więc po jakichś małych osiedlowych uliczkach i ja wtedy właśnie czułam, że dobry humor i optymizm mnie opuszczają. Tego zaczynało być powoli za wiele. Zdecydowałam się więc skorzystać po raz nie wiem już który tego dnia z pomocy Krzysztofa i poprosiłam go by nam podzwonił i zarezerwował cokolwiek do spania w tym Żywcu. Znaleźć coś bowiem samemu graniczyło z cudem … ;( Pożegnałyśmy się z panem z taksówki, dalsze jeżdżenie w kółko nie miało już bowiem sensu, teraz zostałyśmy już tylko my i Krzysztof. Po chwili oddzwonił, że w hoteliku Roma jest wolny pokój, 50zł od osoby. Jak dobrze, bo chwilami zaczynałam się bać, że tę noc spędzimy na ulicy. Hotelik był kawałek drogi od dworca, ale nam to w ogóle nie przeszkadzało. Najważniejsze, że był … Gdy go w końcu zobaczyłam (w dodatku zrobił naprawdę dobre wrażenie) dobry humor mi wrócił. Przesympatyczny pan z recepcjo/baru dopełnił pierwszego dobrego wrażenia. Na dodatek jeszcze okazało się, że ten hotel ma też tańsze pokoje „hostelowe” za 30zł od osoby i na ten się właśnie zdecydowałyśmy. Pokoik sympatyczny, z umywalką. Była pościel, ręczniki, jak za tą cenę naprawdę niczego sobie. Byłam szczęśliwa. Po gorącym prysznicu zeszłyśmy na dół, bo … dobiegały stamtąd dźwięki gitary i harmonijki. Okazało się, że w każdy piątek są tam wieczorki poetyckie przy gitarze. Bardzo ładnie grali, kupiłam sobie piwko i cieszyłam się chwilą. Lokal był … śmieszny, takie pomieszanie z poplątaniem. Na krzesłach białe obicia, w oknach białe firanki, bordowe zasłony, lustro ozdobione bordowymi różami – widać ta część wystroju służyła kiedyś jakiejś sali weselnej (to miejsce było za małe na wesela) Na sofie leżało mnóstwo miśków pluszowych, na półkach stały puchary żywieckiego klubu piłki nożnej i …porcelanowe lalki. A na bordowych ścianach wisiały rzeźby aniołów, które na myśl przywodziły słowa piosenki „Bieszczadzkie anioły”. Nie wiedzieć czemu polubiłam to miejsce i cieszyłam się, że właśnie tu dotarłyśmy. Nie mniej jednak pech nas nie opuszczał, bo po wysłuchaniu 2 piosenek panu grającemu na gitarze …pękła struna. I tyle było z nastrojowego wieczoru przy gitarze. Szkoda, bo zapowiadało się tak miło… Zespół poszedł, my też chwilę potem, bo jednak przeżycia z tego dnia dały nam trochę w kość. Jak dobrze było zasnąć ;)

Rano wstałyśmy w miarę wcześnie (czytaj:8:30), bo postanowiłyśmy że skoro jesteśmy w Żywcu to trzeba zwiedzić browar, o którym Marysia słyszała, że jest bardzo fajny. Pogoda nam dopisywała, słonko pięknie świeciło i po godzince marszu do browaru byłyśmy już nieźle zgrzane. Do tego muzeum nie wchodzi się ot tak, z marszu, należy uprzednio rezerwować miejsca, zwiedzanie jest bowiem w grupach i z przewodnikiem. My na swoją kolejkę musiałyśmy prawie godzinkę poczekać.
Sam browar robi fajne wrażenie. Widać olbrzymie środki które zostały tam władowane. To takie miejsce którego nie powstydziłabym się pokazać zagranicznym turystom – na poziomie. Samo muzeum również ciekawie zrobione, choć ja ogólnie za muzeami nie przepadam i nie czuję się w nich jak ryba w wodzie. To było jednak trochę nietypowe – wszystkiego można było dotknąć, przenosiliśmy się w czasie specjalnym wehikułem, a nawet … graliśmy w kręgle. Na koniec była oczywiście degustacja, jakże by inaczej. I …wypiłam moje pierwsze chyba całe normalne piwo, bez soku (bo nie mieli) A była godzina 12, picie piwa o tej porze nie jest chyba najlepszym pomysłem. A może właśnie jest ? Bo wprawiło nas ono w doskonałe humory, chichotałyśmy jak małe dziewczynki. Może właśnie przez to piwo uciekł nam bus, na którego co prawda machałyśmy, ale …stojąc nie tam gdzie trzeba ;) 20 minut później był kolejny autobus i nim się wreszcie szczęśliwie zabrałyśmy do Rycerki.
Byłyśmy tam około 14, z mapy wynikało że do schroniska jest jakieś 4,5 h. Idealnie, jak dojdziemy to już nigdzie się nie ruszamy. Pierwsze długie, strome podejście dało nam trochę w kość. Kiedy my ostatni raz byłyśmy w górach z plecakami ? Kondycha już nie ta ;) I choć pogoda była kapryśna i niezdecydowana, deszcz, chmury, ciut słońca, deszcz, chmury, ciut słońca, to i tak super mi się szło. Dobrze mi było, tak się zmęczyć, poczuć to powietrze, ujrzeć te widoki. Przecież ja to kocham. Wlokłyśmy się więc powolutku, zbierając grzyby, robiąc postoje, aż w końcu doszłyśmy do położonej wysoko, wysoko maleńkiej miejscowości składającej się z kilkunastu chat o nazwie Mloda Hora. Tam miała być bacówka gdzie miałyśmy zjeść coś ciepłego, albo przynajmniej napić się herbaty. Byłyśmy bowiem strasznie głodne. A tu na drzwiach bacówki znalazłyśmy kartkę „Nie pukaj, i tak nikt nie otworzy” i „Jestem u pszczół”.(jak się dzień później okazało te kartki zawsze tam wiszą, a właściciele jednak w środku są ;) ) Miny nam zrzedły, nici z obiadku i herbaty, w dodatku nadciągnęły ciemne chmury, zaczęło padać, zrobiło się strasznie zimno, ciemno i nieprzyjemnie. Zobaczyłyśmy uroczy domek z drewnianymi ławami obok. Miałyśmy ochotę tam sobie chwilkę przysiąść, ale przecież nie wypada tak się komuś władowywać. Skryłyśmy się więc pod maleńkim daszkiem jakiejś szopy, przycupnęłyśmy na progu i zziębnięte zjadłyśmy bułki jeszcze z wczorajszej podróży, które tak naprawdę chciałyśmy rano wyrzucić, a które nas teraz ratowały. Jak już skończyłyśmy jeść z tego domku z ławeczkami wyszła starsza pani i miło spytała dlaczego to u niej sobie nie przysiadłyśmy, przecież ma ławeczki. Zaprosiła nas do siebie, ale miałyśmy już przecież ruszać w drogę. Podarowałyśmy jej te trochę grzybów, które zebrałyśmy i Marysi zaświtała dobra myśl i poprosiła tą panią o wrzątek. Pani Władzia (bo tak się nazywała) z ochotą zabrała się za szykowanie herbatki, a my przysiadłyśmy na jej ławeczkach. Nawet słonko zaczęło powoli wychodzić, a nam dzięki gorącej herbacie i miłej pogawędce z uroczą panią Władzią wrócił dobry humor. Mieszka tu sobie kobiecina samotnie od kiedy 3 lata temu, przy wyrębie lasu, zginął jej mąż. Widać, że jest samotna i widać było że nasza wizyta sprawiła jej trochę radości. Tak sobie pomyślałam, że chciałabym kiedyś w to urocze miejsce, do Pani Władzi, wrócić. Może z dziećmi ? Bo to miejsce, choć tak ciche i urocze, położone jakby na końcu świata, jest jednak dostępne samochodem. Wzięłam od Pani Władzi numer, ona ma jeden pokoik który czasem podnajmuje turystom. Urzekło mnie że nie ma nawet cen. Ludzie dają wedle uznania, a Pani Władzia i tak się cieszy. O tak, w takie nieskomercjalizowane miejsce zdecydowanie mogłabym jechać. A i pani Władzia cieszyłaby się pewnie że ma z kim porozmawiać. Jednak czas było ruszać w dalszą drogę. Czekało nas jeszcze trochę wspinaczki do schroniska. Ten ostatni odcinek szło się chyba najprzyjemniej, tak się zagadałyśmy z Marysią, że ze zdziwieniem w pewnym momencie zauważyłyśmy przed sobą schronisko. I jakby w nagrodę za nasze trudy, gdy byłyśmy na górze, a w dole widać było schronisko, przez chmury zaczęło się przebijać słońce. Walczyło z chmurami o pierwszeństwo na niebie i ta walka była niesamowita, pełna kolorów i magii. Gotowało się, kotłowało, ale w końcu słońce przegrało i szary kolor zdominował jedną część nieba. Po drugiej stronie, w oddali słońce dalej toczyło bój i malowało niebo na kolor różowo-pomarańczowy. Było pięknie.
Schronisko to rzeczywiście bardzo przypominało to z Jaworzca, naszego niegdyś ulubionego schroniska w Bieszczadach, do którego tak często jeździłyśmy. Była godzina 19 – nareszcie u celu podróży, prawie dobę później, ale jak dobrze było wreszcie do niego dotrzeć. Na izbie było gorąco, menu było bogate, ogarnęło mnie poczucie błogiego szczęścia. Ale do pełni szczęścia brakowało mi jeszcze prysznicu i to postanowiłam zrobić jako pierwsze. I ta decyzja okazała się niestety nie bardzo trafiona. Prysznic owszem, wspaniały, nawet była ciepła woda (!), ale gdy obie czyściutkie i wygłodniałe zeszłyśmy na izbę okazało się, ze kuchnię zamknęli 10 minut temu. Czynne od 8.00-20.00. To nie była dobra wiadomość ! ;( Postanowiłyśmy więc użyć uroku osobistego i udać się do kuchni tylnymi drzwiami. Nasz urok osobisty pan ze schroniska wycenił na … żurek, bo tylko to nam zaproponował. Tylko albo i aż – byłyśmy uratowane. Marysi nie bardzo ten żurek smakował, ale mi, pewnie wg zasady „głód najlepszym kucharzem” – bardzo. Nie powiem żebym się jakoś strasznie najadła, ale głód na jakiś czas zabiłam ;) Przy stole siedzieliśmy z młodzieżą z naszego wieloosobowego pokoju, mili ludzie z Katowic i okolic. Niedługo potem szliśmy wszyscy na ognisko, skąd dobiegały odgłosy …bębnów. Okazało się, że był jakiś zlot bębniarzy, miała być ponoć super impreza. Poczułam lekki niepokój, bo liczyłam oczywiście na gitarę, ale stwierdziłam, że przecież trzeba dać szansę. Ognisko było wielkie, takie ala indiańskie, wokół były ławy na których siedziało wielu ludzi. Myślę, że było co najmniej 30-40 osób, z czego wielu grało na bębnach. Większość chłopaków miało długie dredy i śmieszne spodnio-spódnice we wzory, które są pewnie charakterystyczne dla bębniarzy. Grali jak w transie, na twarzach malowało się skupienie. Poczułam się jakbym była w innym świecie…, tyle że zupełnie nie moim świecie. Ci ludzie byli odarci z magii i uroku, który zwykle mieli wg mnie ludzie gór. Większość z nich była tak pijana że ledwo trzymali się na nogach. Ci co dawali radę stać widać było że wspomogli się innymi niż alkohol używkami. Dźwięki bębnów były złowrogie, niektórzy tańczyli do nich jak w transie … Nie było widać ludzi z którymi można by pogadać. To nie był mój świat, ani świat Marysi tym bardziej. Niestety, okazało się że nici z uroczego wieczoru przy dźwiękach gitary o którym marzyłam i dla którego tutaj Marysię zabrałam.
Rozczarowane wróciłyśmy na izbę, gdzie same w ciemności siedziałyśmy i gadałyśmy, a ok.24 położyłyśmy się spać. Nie tak sobie ten wieczór wyobrażałam, ale trudno …
Niestety noc okazała się jeszcze gorsza. Nawet ja, która zwykle śpię jak kamień, budziłam się kilka razy, bo powracający z zabawy nawet nie starali się zachowywać cicho. Potem towarzystwo przeniosło się do środka i do 6 rano dokazywało na izbie. Pojawiła się wreszcie gitara, ale odarta z magii, pijacka gitara i dzikie ryki do tego. Ja jeszcze jakoś w miarę spałam, ale Marysia gorzej…

Rano wstałyśmy wcześnie, bo chciałyśmy zaliczyć Wielką Rycerzową nim zejdziemy na pociąg do Rycerki. O 8:30 pożegnałyśmy się ze schroniskiem, raczej bez żalu. Ale zaczynał się nawy dzień i mogło być tylko lepiej ;) Miałyśmy w planie Wielką Rycerzową, potem granicznym czerwonym szlakiem dojść do schroniska na Przegibku i stamtąd łatwiutkim zielonym szlakiem prosto do Rycerki. Szło się bardzo przyjemnie. W schronisku na Przegibku zjadłyśmy śniadanie, ale samo schronisko nie zdało nam się zbyt klimatycznym miejscem. Ruszyłyśmy więc szybko dalej, zalewie godzinka dorgi dzieliła nas od Rycerki. Była 11, pociąg miałyśmy o 13.30, więc luzik… By był, gdyby nie to, że albo przez zagadanie się albo z powodu wycinki drzew zeszłyśmy ze szlaku. W pewnym momencie nie miałyśmy w zasadzie pojęcia gdzie jesteśmy. A zbliżała się godzina 12. Droga którą szłyśmy nijak nie pasowała nam do żadnego punktu na mapie. Chwilę potem spotkałyśmy grupkę młodzieży, oni bardziej orientowali się gdzie jesteśmy. Niestety wieści nie były za dobre. Poszłyśmy innym szlakiem, od celu, czyli Rycerki dzielił nas czarny szlak z dwoma szczytami po drodze. Zaczął się mały wyścig z czasem. O ile po płaskim i z górki dało radę przyspieszyć, o tyle ostatnie podejście na szczyt o nazwie „Praszywka wielka” było naprawdę …parszywe. Tak strome i tak bardzo pod górkę, że trzeba było zdecydowanie zmienić tempo. Szansa na zdążenie na pociąg zmalała prawie do zera, tym bardziej że nie wystarczyło zejść do miejscowości, stacja PKP była kawał drogi stamtąd. Po wdrapaniu się na szczyt zaczęło się żmudne i niebezpieczne, może nawet gorsze od podchodzenia, schodzenie z niego. Bardzo stromo, nogi bolały od hamowania, w dodatku deszcz zaczął padać. W końcu, o 13.40 byłyśmy w Rycerce – za późno. Znowu telekonferencja z Krzysztofem, o 14.45 miałyśmy kolejny pociąg, który już jednak nie zdążał na nasz pociąg z Katowic do Poznania. Postanowiłyśmy spróbować szczęścia i łapać stopa. Może gdzieś się jednak uda dotrzeć ? Zatrzymał się jeden z pierwszych samochodów, eleganckie audi z bardzo miłym małżeństwem w środku. Wracali do domu, do Międzybrodzia Żywieckiego, mogli nas zabrać do Żywca. Szybko okazało się, że mamy mnóstwo tematów do rozmów, szczególnie że ci państwo bardzo często jeżdżą turystycznie do Norwegii i wymienialiśmy uwagi o tym kraju. Bardzo miło się rozmawiało, a Państwo byli tak uprzejmi, że chociaż nie było im po drodze podwieźli nas na dworzec PKP. Podziękowałyśmy ładnie, poszłyśmy na halę, jeden rzut na tablicę odjazdów i … pociąg do Katowic na który spóźniłyśmy się w Rycerce odjeżdża za niecałe dwie minuty ! Rzuciłyśmy się w szalonym biegu na drugi peron. Widziałyśmy pociąg, słyszałyśmy gwizdek i … zdążyłyśmy. Byłby happy end, tyle że ja sierota jak pędziłam do tego pociągu przedzierając się przez jakieś dziwne przejścia, podesty przypominające tory przeszkód upadłam. I teraz już w sumie nie wiem czy upadłam dlatego że źle stąpnęłam na nogę, czy w trakcie upadku coś mi się z tą nogą stało, ale ból był taki że myślałam że nie wstanę. A już przynajmniej nie w ciągu tych kilku sekund by zdążyć na pociąg. W końcu powłócząc i kuśtykając jakoś do tego cholernego pociągu dotarłam, a ten … stał jeszcze całą minutę czekając na innych biegnących, którzy jednak wcale się nie wywalali ! Ja ogólnie jestem twarda, ale poczułam że coś z tą nogą jest nie tak. Nie pamiętam żebym tak miała wcześniej. Ale ból raczej ustępował niż narastał, więc uznałam to za dobry znak. Dopadłyśmy do naszego pociągu, to było najważniejsze. Szczerze mówiąc to bardzo mnie to wszystko bawiło, więc mimo bólu śmiałam się sama z siebie i tego całego weekendu gdzie nasz limit pecha został już chyba wyczerpany.
Kuśtykając przebrałam się w pociągowej toalecie, umyłam ząbki i od razu poczułam się lepiej ;) W Katowicach, gdzie miałyśmy ponad godzinę oczekiwania na pociąg do Poznania miałyśmy się spotkać z Krzysztofem który nas tak dzielnie wspierał telefonicznie przez cały nasz wyjazd. Krzysztof czekał na nas z uroczymi bukiecikami polnych kwiatków, jak miło, po zejściu z gór, poczuć się znów kobietą ;) Poszliśmy na szybki obiad do tej samej restauracji co ostatnio, ale z braku czasu musiałyśmy zamówić co akurat podawali najszybciej, padło na makaron. Miło było się spotkać i pogadać z Krzysztofem, którego poznałam dzięki „Adopcji serca” i który również odwiedził niedawno Zambię. Nie ma więc obaw, zawsze mamy mnóstwo tematów do rozmów ;) To było nasze drugie spotkanie, ale na pewno nie ostatnie.
Trzeba się było spieszyć z powrotem na pociąg, tym bardziej że ja kuśtykałam i biec nie mogłam. Tym razem zdążyłyśmy bez problemu ! Krzysztof dał nam jeszcze po upominku na drogę – ręcznie malowanej pięknej karteczce z Zambii. Bardzo to było miłe ;) I jakby na przekór całej podróży i nieopuszczającemu nas pechowi, udało nam się znaleźć w tym do granic napchanym pociągu, gdzie ludzie nie mieli miejsca by stać na korytarzach, dwa miejsca siedzące w jednym z przedziałów. Jak dobrze ! ;) Jechałyśmy do domku, zmęczone i szczęśliwe. Tylko czułam, że moja kostka coraz bardziej puchnie. Chyba nici z tańców, które sobie na następny dzień zaplanowałam w Pobierowie ;(
Podróż przebiegała już dalej bez zakłóceń i tak się zakończył nasz panieński weekend w Beskidach. Nie wszystko wyszło jak miało wyjść, ale ja byłam szczęśliwa i zadowolona. Ja nawet lubię takie wyjazdy, gdzie nic nie wychodzi zgodnie z planem. Przecież gdyby nie to, to nie byłoby co wspominać. A Marysia doceniła dzięki temu jak dobrze jest pobyć z mężem w ciepłym, czystym mieszkanku i jakie ma szczęście, że nie każdy jej weekend wygląd tak jak ten ;))))

piątek, 27 sierpnia 2010

Irlandia, dzień 6. - i ostatni ;(

Gdansk i Dziadek Billy ;)
Rosie i Dziadek Billy
Ostatni zachód słońca
25.08.2010
Dzisiaj jestem sama i bardzo mnie to cieszy. Mogłam jechać do Belfastu, ale …nie chciałam. Ze mnie żadna miastowa dziewczyna, najlepiej czuję się właśnie w miejscach takich jak okolica domu Rosie. Ranek upłynął mi dość leniwie, niestety jak zwykle na Internecie, a potem wybrałam się na spacer. Ubrałam się na przysłowiową cebulkę, bo tu to nigdy nie wiadomo. Wzięłam ze sobą …. kredki, blok i ruszyłam. Wczoraj Rosie mama zapytała mnie czy nie miałabym ochoty czegoś narysować? Nie wiedziałam co odpowiedzieć, a ona spojrzała na mnie, roześmiała się i spytała: „Pewnie myślisz że jestem szalona?” A ja na to, że wręcz przeciwnie. Właściwie czemu nie ? Właśnie niedawno, przy okazji pracy z dziećmi naszły mnie myśli, że ludzie tak łatwo zapominają o małych drobnych rzeczach które sprawiały im tyle przyjemności w dzieciństwie. Dorośli zwykle nie grają w gumę, nie plotą wianków na łące pełnej kwiatów, nie idą na wyprawę do lasu „tropem dzikich zwierząt”, nie brudzą ubrań błotem, nie rysują. Albo robią to rzadko, zdecydowanie za rzadko. Więc dlaczego miałabym nie narysować czegoś ? Co z tego, że nie potrafię – to jest akurat najmniej ważne. Tak więc wzięłam moje przybory malarskie (kredki olejne/ olejowe ;) ?) i ruszyłam w artystyczny plener. Szukałam ładnego miejsca, mijałam zagrody z końmi, ale ostatecznie zdecydowałam się na miejsce dość blisko domu, z widokiem na niego i krówkami pasącymi się na łące. Moje obrazkowe krowy przypominały co prawda mieszankę konia z psem w czarno-białe łaty, ale i tak miałam wielką przyjemność z tej zabawy. Potem korzystałam z pięknego słońca i opalałam się na balkonie. Po 16 przyjechała z pracy mama Rosie i pojechałyśmy na mały spacer do małego uroczego miasteczka. Obejrzałyśmy kościół tam i poszłyśmy na spacer po parku i kawałek wzdłuż uroczego jeziorka. Pogoda znów była bajkowa, a wtedy wszystko jest piękne. Ale musiałyśmy się spieszyć do domu, bo na obiad przychodził dziadek Rosie – Billy.
Billy to niesamowity mężczyzna. Ma tyle energii i taką kondycję że każdy młodziak mógłby mu pozazdrościć. Podziwiałam wczoraj domek dla lalek, który zrobił dla Rosie – coś niesamowitego, były mebelki, tapety na ścianach, ba, nawet światło. Wszystko zrobił sam ! Dziadek Billy ciągle coś robi, dzień bez pracy to dzień stracony. Mieszka sam, od kiedy w wieku zaledwie 50 lat nie zmarła mu żona i mimo całego grona wielbicielek nigdy nie ożenił się ponownie. Opiekował się wnukami, odbierał je ze szkoły, wymyślał przeróżne zabawy. Ma wielki ogród i uprawia warzywa i kwiaty. Billy był piekarzem, więc uwielbia piec ciasta, jak zobaczyłam na zdjęciu tort, który zrobił dla Rosie na zeszłe urodziny, mało nie padłam! Wielki, w kształcie zamku z czterema wieżami, no po prostu niesamowity. Dziadek Billy teraz aktualnie zajmuje się budową domku letniego dla swojej drugiej córki, przy okazji robiąc oczywiście inne projekty. Lubi też podróżować. I nie byłoby w tym wszystkim zupełnie nic dziwnego gdyby nie fakt, że Billy ma …. 89 lat !!!!!!
Po wspaniałym obiedzie (ja już nawet nie piszę jak dobrze mnie tu karmią, wolę nie myśleć ile przytyłam w ciągu tego zaledwie tygodnia) poszliśmy na spacer. Dość długi, w górę i w dół, w górę i w dół, a Billy nawet się nie zasapał ! Co więcej, śpiewał i tańczył po drodze ;) I zrobił jeszcze coś śmiesznego, wynalazł dla mnie nowe imię: Gdansk. Na cześć naszego miasta Gdańska, które dobrze pamięta jeszcze z czasów wojny. No muszę przyznać że tak oryginalnego przezwiska jeszcze nikt dla mnie nie wymyślił ;)) Jak się cieszę że poznałam Billy’ego. Tzn. poznałam go już 2 lata temu podczas pierwszej wizyty, ale dopiero teraz poznałam go lepiej. Rosie ma olbrzymie szczęście że ma takiego dziadka…
To był niestety mój ostatni spacer. Taki idealny można powiedzieć. Doborowe towarzystwo, słońce i cudne krajobrazy. Już zaczęłam tęsknić i myśleć, że tu wrócę ponownie. Ale najpierw Rosie musi odwiedzić mnie w Polsce albo Norwegii, nie ma innej możliwości !
W domu wzięłam do ręki mapę Irlandii i nagle ze zdziwieniem stwierdziłam, że przejechałam ¾ Irlandii Północnej. W sobotę, z rodzicami Rosie dojechaliśmy bowiem aż do portu w Kilkeel, najbardziej wysuniętego na południe miejsca w kraju, a w niedzielę i poniedziałek zwiedzałam z Rosie prawie całe wybrzeże północne. Wychodzi więc na to, że przejechałam całą wschodnią część wybrzeża Irlandii Północnej ! To niesamowite. Może nie są to jakieś wielkie odległości, ale mimo wszystko – zabieranie mnie na takie wycieczki to naprawdę za dużo. Jak ja się mam tym wspaniałym ludziom odwdzięczyć ??? Mam tylko głęboką nadzieję, że będę to mogła zrobić jak przyjadą w Polsce. Rosie już raz u mnie była, ale tylko na naszym weselu, a wtedy wiadomo – nie mieliśmy niestety za dużo czasu na rozmowy czy oprowadzanie po okolicy. Ale cieszę się bardzo, bardzo, bardzo, że była ;)
Opuszczam Irlandię wypoczęta i szczęśliwa, z całym mnóstwem miłych wspomnień i pięknych widoków przed oczami. Za niecałe dwa tygodnie „ta” podróż. Ciekawe, co ona przyniesie ;)

środa, 25 sierpnia 2010

Irlandia, dzień 5.

24.08.2010
Dzisiejszy dzień zaczął się bardzo leniwie. Więc sobie dłuuugo pospałam, potem pogadałam przez skype’a z Łukaszem a potem już trzeba było się zacząć spieszyć, bo Rosie umówiła nas na lunch ze swoim chłopakiem Eamonem i jego kumplem Tobby’m. Na ten lunch pojechałyśmy do Armagh, znanej w Irlandii miejscowości, gdzie jest m.in. katedra św. Patryka i planetarium. Chłopcy okazali się bardzo mili, a gadało się tym bardziej miło, że Tobby też nie jest Irlandczykiem, a pochodzi z Niemiec. Niestety Eamon i Tobby byli zbyt zajęci i nie dali się namówić na wspólne zwiedzanie miasta. My udałyśmy się do katedry Św.Patryka. Jest na pewno imponująca, jeśli … ktoś lubi takie miejsca. Bo ja im więcej przepięknych, pełnych przepychu kościołów i katedr oglądam, tym bardziej dochodzę do wniosku że ja nie. Ja Boga chętniej odnajduję w zdecydowanie innych miejscach … To była katedra katolicka, wybrałyśmy się więc by odwiedzić jeszcze protestancką. Po drodze Rosie opowiedziała mi troszkę o konflikcie katolicy-protestanci który doprowadził do krwawych walk w latach 70. Topór wojenny wciąż jeszcze nie został do końca zakopany i ten bezsensowny konflikt wciąż jest zakorzeniony w umyśle wielu. Mieszane małżeństwa są wciąż jeszcze rzadkością, a w niektórych rodzinach wręcz nie do pomyślenia… Smutne i takie …bezsensowne.
Dalej miałyśmy odwiedzić jeszcze kościół protestancki, ale coś miałyśmy problem ze znalezieniem drogi ;), za to trafiłyśmy do sklepu „wszystko za 1 funta” i tam spędziłyśmy trochę czasu buszując wśród rzeczy made in China. Obie stwierdziłyśmy zgodnie, że czas wracać do domu.
Wieczorem pojechałyśmy po indyjskie jedzenie na wynos, i przy okazji odwiedziłyśmy Bożkę w jej mieszkaniu. Albo rezydencji – mogłabym powiedzieć. Wynajmuje ogromne mieszkanie, położone na chyba 4 piętrach. Było tam co najmniej 7 pokoi, z 3 łazienki, garderoby, wszystko urządzone w takim starym irlandzkim stylu. Piękny dom … dla rodziny, a nie dla Bożki, która jest tam sama. Domyślam się, że takie miejsce, choć piękne, potęguje uczucie samotności. Przy okazji doznałam niemałego szoku dowiadując się ile płaci za wynajem. 400 funtów miesięcznie ! Przecież to duuużo taniej niż w Polsce. Po prostu nie do wiary. Szkoda że w Norwegii tak się nie da ;(
I tak minął wtorek – ostatni dzień wolny Rosie.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Irlandia, dzień 4.

Z ruinami zamku w tle
Idealne buty na dalekie wycieczki ;)
Tęcza ;)
23.08.10
Kolejny dzień zwiedzania North Coast. Niestety dziś pogoda typowo irlandzka – chmury, deszcz ( na szczęście nie ulewa i z przerwami w dodatku). Bardzo mi się podobały ruiny zamku położonego na ostrym klifie „Dunluce castle”. Rosie mama opowiedziała mi potem, że kiedyś podczas jakiejś wielkiej burzy cała kuchnia runęła do wody. Zginęli wszyscy kucharze przygotowujący akurat przyjęcie. Biedni …
Pojechałyśmy też oczywiście nie najbardziej znany zakątek tego wybrzeża „Giant’s Causeway”, wpisany na listę UNESCO, i w ogóle. I jak to z takimi osławionymi miejscami bywa – nie zrobił na mnie szalonego wrażenia. Akurat też pogoda była paskudna, wiało, padał deszcz. Ale było nawet śmiesznie ;) A to za sprawą moich butów. Otóż ja, jak to ja, nie do końca wiedząc gdzie akurat idziemy, albo może inaczej : spodziewając się bardziej miejsca widokowego (tak to jest gdy się nie czyta przewodników  ) wyskoczyłam z samochodu tak jak stałam, czyli w wysokich na jakieś 10cm koturnach. Do tych kamieni była kawałek, ale ścieżka była prosta, chwilami idąca w górę i w dół, ale co to za problem. Dla niektórych widać jednak i owszem, bo brali autobus ! Dojść wcale nie było trudno, a po kamieniach też sobie pochodziłam. A miny tych wszystkich turystów w markowych ciuchach i górskich butach, gdy widzieli moje obuwie – bezcenne ;)) To całe Giant’s Causewalk to nic innego jak całe mnóstwo kamieni o kształcie …., ponakładanych na siebie warstwami i leżących tam jakieś … 60 mln lat.
Mi się bardziej podobał most „Carrick-a-Redge Rope Bridge” do którego pojechałyśmy następnie. Gdy na niego szłyśmy już zmieniłam buty, co by ludzi nie bulwersować ;) Po drodze dopadł nas deszcz, ale za to jak już byłyśmy przy samym moście pokazało się słońce. A w słońcu wszystko wygląda inaczej. Widoki były przepiękne, turkusowa woda, wielkie skalne klify i zielona Irlandia w tle. Most linowy zawieszony nad przepaścią, pomiędzy dwoma olbrzymimi skałami. Piękne miejsce. Jak wracałyśmy znów zaczął padać leciutki deszczyk i to właśnie za jego sprawą zobaczyłam chyba najpiękniejszą w życiu tęczę. Pełną tęczę na morzu, tak wyraźną, o tak intensywnych kolorach. Cudnie!
Prócz tych znanych miejsc Rosie zabrała mnie jeszcze do tych mniej znanych, ale również uroczych: maleńkich portów nad wodą, gdzie w jednym z nich zjadłyśmy smaczny lunch.
Ale że pogoda niestety nie zachęcała do spacerów, niestety do plażowania tym bardziej, zdecydowałyśmy się wrócić do domu. Ja byłam tak zmęczona, chyba tym świeżym morskim powietrzem, że usnęłam w samochodzie. Rosie zresztą też (na szczęście po uprzednim zatrzymaniu się na przydrożnym parkingu ;) ) W domu czekali na nas rodzice Rosie z pysznym obiadem i jak zawsze: uśmiechem na ustach. Wieczór spędziłyśmy bardzo miło. Ja miałam wreszcie trochę czasu na opisanie wrażeń z podróży, a Rosie czas by ode mnie odpocząć ;) Przy okazji, ja mojego pisania, Rosie odpoczywania, obejrzałyśmy jeszcze piękny program o koniach. Oni tu w Iralndii naprawdę kochają te zwierzęta. Jest ich całe mnóstwo. A Rosie przez wiele lat miała swego własnego konia, mają nawet padok tuż koło domu …

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Irlandia, dzień 3.


22.08.2010, North Coast

Rosie zabrała mnie na wycieczkę. Niesamowitą, nie spodziewałam się takich widoków ! Ale od początku. Ranek upłynął nam dość leniwie i spokojnie, tak to bywa po imprezach J Ja miałam jeszcze kilka ważnych rzeczy do załatwienia więc sporą część ranka przesiedziałam na Internecie. Ale w końcu wszystko w miarę się udało i mogłam ze względnym spokojem umysłu i serca zapakować się do samochodu. Pogoda była piękna. Za piękna jak na Irlandię. Aż widoki stawały się mało irlandzkie przy tych barwach ;) Najpierw zatrzymałyśmy się w Belfaście, gdzie miałyśmy ważną misję do wykonania. Ciocia Rosie zaczęła niedawno nowy business, ciekawy projekt. Przewodnik po Irlandii w postaci MP3 z nagranymi opowieściami o różnych miejscach. Miałyśmy się udać do informacji turystycznej, gdzie zajmują się jego dystrybucją, i sprawdzić jak dbają o interesy cioci Rosie. To wywiadywanie się zajęło nam, zamiast 10 minut, godzinę i 10 minut. Nie tylko nie zaproponowali nam go gdy dopytywałyśmy o przewodnik po Irlandii to jeszcze gdy wywaliłyśmy kawę na ławę, że chcemy przewodnik na mp3, pani nie miałam pojęcia jak go sprzedać, bo jeszcze nigdy tego nie robiła. Pani ogólnie starała się bardzo, była przeurocza, ale widać było że nie bardzo ma pojęcie o tym wszystkim. Niestety, okazało się że specjalnie o interesy Rosie cioci nie dbają. Ostatecznie po ponad godzinie dostałyśmy nasze mp3 o nazwie „My tour walk”, przy okazji zamówiłyśmy B&B (Bed&Breakfast) w Portrush, gdzie miałyśmy dotrzeć wieczorem, i ruszyłyśmy w drogę.
Jak wyjeżdżałyśmy z Belfastu pogoda nadal była bajkowa. Spodziewałam się nie wiem jak długiej jazdy tymczasem już po krótkim czasie dotarłyśmy nad wodę, gdzie czekały nas cudowne widoki. W tej błękitnej scenerii wszystko było piękne i już w pierwszym możliwym miejscu zatrzymałyśmy się na krótki piknik. Ale trzeba było ruszać dalej. Byłam szczęśliwa, tyle piękna dookoła i że mogłam je podziwiać. Czym ja sobie na to zasłużyłam ? Po drodze słuchałyśmy naszej mp3 – to całkiem fajny sposób na zwiedzanie. Ja ogólnie nie przepadam za przewodnikami, rzadko sama po nie sięgam, no bo zamiast podziwiać widoki siedzieć z nosem w książce ? A tak, jak słowa same płyną i informacje i opowieści dotyczą mijanych miejsc – czemu nie ? Najbardziej utkwiła mi w pamięci ta o łososiach. W jednej z mijanych miejscowości (bodajże Carnlough), szczególnie znanej z połowu łososi (które na swoich 80. urodzinach miała nawet królowa Elżbieta!) w 2007 roku nastąpiła katastrofa. Nadpłynęły miliony meduz, które zabijały te łososie. Kryzys w końcu zażegnano. I całe szczęście, bo bardzo egoistycznie powiem, ze ostatnio bardzo polubiłam łososie ;)
Piękne widoki była cały czas, tyle że niestety nadciągnęły ciemnie chmury i wszystko przybrało inne barwy, ale że wszędzie powinno się widzieć te dobre strony, to były to widoki zdecydowanie bardziej irlandzkie J Około 18 zatrzymałyśmy się w bardzo klimatycznej restauracjo-baro-kawiarni, gdzie wypiłyśmy herbatkę. Chwilę później już byłyśmy na  miejscu  w Portrush, znanej miejscowości nad morzem, która jednak w niczym nie przypomina naszych przepełnionych turystami, wypełnionych straganami, jedzeniem i plastikiem, nadmorskich miejscowości. Znalazłyśmy naszą kwaterę w uroczej kamiennicy z widokiem na morze. Za dużo czasu nie miałyśmy bo byłyśmy umówione na obiad z przyjaciółmi Rosie. Rosie opowiadała mi o restauracji do której się udawałyśmy. Jest to jej ulubiona restauracja w całej Irlandii. Zdarza się czasem, że jedzie taki kawał tylko po to by zjeść tam obiad.
Restauracja jest trzypoziomowa, raczej mało elegancka, miejscami przypomina bary szybkiej obsługi, ale ma bardzo irlandzki charakter. Panuje tam niesamowity tłok i harmider, a na stolik czeka się co najmniej godzinę. Czeka się przy barze, gdzie można napić się wina i na start przegryźć pyszny chlebek z dodatkami. My dotarłyśmy tam pierwsze, po chwili przyszli Kitty i Jonny. Polubiłam ich od pierwszego wejrzenia. Kitty jest po prostu przesympatyczna, wesoła, roześmiana. A jej chłopak, jak by go określić… jakby mi ktoś kazał zamknąć oczy i puścił na kasecie jego głos to bym poczuła że jestem na irlandzkiej wsi, obok mnie pasą się krowy, a Jonny roześmiany pędzi na traktorze. Rosie uprzedzała mnie że mogę go nie zrozumieć, bo jest rolnikiem i ma bardzo mocny akcent. Nie myliła się, nie rozumiałam go, co mi jednak w niczym nie przeszkadzało, bo samo słuchanie ich rozmowy było wielką przyjemnością ;) Większy problem pojawił się gdy sami, tzn. Jonny i ja, zostaliśy przy stoliku. Dziewczyny poszły zamówić jedzenie, więc musiałam jakoś poprowadzić konwersację. Zacięliśmy się już na pierwszym pytaniu, gdy próbowałam się dowiedzieć gdzie mieszka. Powiedział nazwę miejscowości, że niedaleko, a potem na swoje nieszczęście próbował dodać coś więcej. Słowem kluczowym było „łaski”, tak to właśnie wymawiał. Nawet się w końcu domyśliłam że chodziło mu o whiskey, ale o co dlaej mu z tą „łaski” chodziło nie zrozumiałam ;) Wybrałam więc pójście do toalety, a jak wróciłam dziewczyny już były ;)
Jedzenie podano nam dość szybko i …zrozumiałam dlaczego Rosie potrafi przejechać taki kawał by tu zjeść . Było wyśmienite, naprawdę. Ja zamówiłam sobie taki półmisek z różnymi rybami i krewetkami, do tego zapiekane gniecione ziemniaki i fantastyczny sos (lobster sauce) Odczuwałam prawdziwą przyjemność gdy to jadłam. Jeszcze tam wrócę na obiad – mam nadzieję ;)
Po kolacji Kitty i Jonny zawieźli nas do innej miejscowości znanej z … ? Może opiszę bo nazwać tego w jednym słowie się nie da. Jest ulica małej wypoczynkowej miejscowości. Na odcinku długości około 400 metrów ciągnie się sznur samochodów, zupełnie jakby był wielki korek. W samochodach tych siedzi głownie młodzież, ale zdarzają się również i starsi. Okna otwarte, muzyka gra, łokcie wystawione i jazda. A jak dojadą do końca tej ulicy zawracają i … od nowa. Jeżdżą tak cały wieczór ;)) Niezwykłe !!! ;)
My z Rosie, bo Kitty z Jonnym pojechali do domu, że byłyśmy niezmotoryzowane, musiałyśmy zrezygnować z tej głównej atrakcji i wylądowałyśmy w barze na małym drinku. Był DJ, puszczał muzykę, ale niestety nie było parkietu ;( Szkoda, bo zachciało mi się tańczyć. Ale za to w drugim barze miałyśmy więcej szczęścia. Trafiłyśmy nawet na końcówkę krótkiego kursu salsy. Muzyka była idealna do tańca. Trochę sobie poszalałam ;) Ale gdy po jakimś czasie na parkiecie zaczęło się robić tłoczno, poszłyśmy. Za mało przestrzeni dla nas ;)  Wzięłyśmy taksówkę i do naszej kwaterki, a tam zaraz : spać.

sobota, 21 sierpnia 2010

Irlandia, dzień 2.


21.08.2010, 01:00
Dziś był fantastyczny dzień,  mnóstwo wrażeń od samego rana. Choć dzieje się to, czego się obawiałam: cała rodzina jest zaangażowana w zapewnianie mi atrakcji i pokazywanie okolicy… To znaczy jest to przemiłe i fantastyczne, ale ja naprawdę nie chciałam nikomu sprawiać kłopotu !
Rano Rosie i jej rodzice zabrali mnie na wycieczkę. Niby po okolicy, ale zrobiliśmy ładny kawał drogi autem. Pogoda była niesamowita. Słońce świeciło tak mocno, niebo było tak niebiesko-niebieskie a trawa zielono-zielona. W takim słońcu wrażenie barw i uroda Irlandii jeszcze się potęgują. Naszym pierwszym przystankiem był zamek z 1200 roku Dundrum Castle, a raczej jego ruiny. Nie wiem czy to za sprawą słońca czy ogólnie wspaniałego humoru, ale strasznie mi się podobał. Zrobiłam całe mnóstwo zdjęć, szczególnie że musiałam wypróbować nowy aparat. Ale w taką pogodę każdy aparat by zrobił fajne, pełne barw zdjęcia. Weszłam na wieżę zamkową, widok był piękny – z jednej strony woda, zatoka (wyglądająca jak jezioro) wraz z miasteczkami z drugiej zielone pola Irlandii. Bardzo mi się to miejsce podobało. Wstęp wolny – to też godne pochwalenia.
Dalej pojechaliśmy w bardziej górskie tereny, rodzice Rosie chcieli wziąć mnie na małą górską wędrówkę. Tak naprawdę pojechaliśmy w najwyższe góry Irlandii, Mournes Mountains. Najwyższy szczyt Slieve Donard ma coś około 870 m.n.p.m.
Pierwszą rzeczą na którą zwróciłam uwagę po wyjściu z samochodu były wielkie jeżyny rosnące prawie wszędzie. I powróciło wspomnienie z dzieciństwa – pamiętam jak kiedyś zajadałam się jeżynami na każdym kroku. Bo … one były na każdym kroku. A teraz ? ;( Nie wiem co się stało, ale jeżyn nie ma … A tu są, wielkie, ale chyba nie tak pyszne jak te z dzieciństwa …
Spacer był bardzo miły, szczególnie że wciąż dopisywała nam pogoda i świeciło piękne słonko. Szczytów nie zdobywaliśmy, ale mogłam choć trochę poznać klimat tych gór. Do naszych polskich się nie umywają, ale i tak miło było je zobaczyć ;)
Mijaliśmy pasące się owce. Większość z nich miała czerwoną wełnę na grzbiecie. Mama Rosie opowiedziała mi dlaczego (choć już sama nie wiem czy to prawda) Brzuchy baranów są malowane na jakiś kolor i dzięki temu właściciel wie później które owce zostały zapłodnione i oczekują małych. Wie oczywiście dlatego że mają grzbiety zabrudzone farbą. Biedne owieczki, nawet nie mogą tego robić dyskretnie. Dobrze, że ludzie nie wynaleźli jeszcze takich sposobów, bo co by to było ;)
Potem udaliśmy się na dalszą część wycieczki i niestety przyszedł, zapowiadany zresztą wcześniej w prognozie heavy rain. Dotarliśmy do portu rybackiego z mnóstwem kutrów rybackich. Ale bez słońca wszystko wyglądało szaro i smutnie, zrobiłam, bardziej z grzeczności, bo przecież jechali taki kawał specjalnie dla mnie, kilka fotek i zaczęliśmy powoli wracać do domu. Po drodze jednak zatrzymaliśmy się na lunch, w Newcastle. Ale to nie to wielkie Newcastle, tylko malutkie, miejscowość bardziej turystyczna, niegdyś słynąca z pięknej plaży. Plaża była piękna, tyle że … już jej nie ma. Zniszczyli ją ludzie ;( Wzdłuż całej plaży została kilka lat temu wybudowana promenada. Oczywiście żeby to było możliwe najpierw powstał mur. Ten mur sprawił, że fale zupełnie inaczej odbijały się od brzegu i zaledwie w przeciągu 5 lat cały piękny piasek zniknął ! Pozostały tylko kamienie. Oto smutny przykład jak my ludzie zmieniamy świat przyrody ;(
Rodzice Rosie chcieli mnie zabrać do klimatycznej restauracji z owocami morza, ale że wszystkie stoliki były zajęte skończyło się na kawiarni, gdzie zjadłam …niebieskie naleśniki w kształcie i wielkości naszych racuchów. Niebieskie, bo z jagodami. Jadałam lepsze…
Zaraz po powrocie do domu czekało nas przygotowywanie przyjęcia.  Rosie zaprosiła na grilla swoich przyjaciół. Menu było niezwykle bogate, a poszło nam szybciutko. I rzecz, której koniecznie muszę się nauczyć. Przygotować wszystko zawczasu, przykryć folią, po czym mieć jeszcze dobre 2 godzinki na przebranie się i inne ciekawsze rzeczy. Nie to co ja zawsze: mam wrażenie, że zaczynam tak wcześnie, a goście mimo że i tak się niby przypadkiem spóźniają, muszą czekać, albo inaczej: mi pomagać. Zdecydowanie muszę zmienić taktykę przygotowań ;)
Grill był bardzo udany, poznałam przyjaciółki Rosie, jeszcze z podstawówki. A no właśnie odnośnie szkoły – coś, w co trudno mi uwierzyć. Dzieci zaczynają tu szkołę w wieku 4 lat !!! Niesamowite … i jak dla mnie przerażające. Oni jednak byli nie mniej zdziwieni że u nas dzieci mają 7 lat … Irlandzkie dzieci w wieku 10 lat piszą egzamin który decyduje do jakiej szkoły średniej pójdą. Czyli egzamin z tego okresu rzutuje niejako na ich przyszłość… Biedne dzieci, tak skracają im dzieciństwo …
No ale z powrotem do grilla. Było bardzo miło. Poznałam wielu ludzi. Ale dwie osoby zrobiły na mnie największe wrażenie. Pierwsze bardzo smutne, bo chodzi o przyjaciółkę Rosie, która cierpi na anoreksję. Co innego słyszeć i czytać o tej chorobie tak wiele, widzieć chore osoby gdzieś przelotnie i nie móc się nadziwić, a co innego poznać taką osobę. Nie chcę nawet próbować jej opisywać, można by usiąść i płakać. Szczególnie gdy się widzi jej zdjęcia sprzed 3 lat, uśmiechniętej zdrowej i wcale nie grubej dziewczyny. Nie chcę nawet myśleć przez co przechodzą jej rodzina i przyjaciele. Najgorsza jest, jak mówi Rosie, ta bezsilność. Nie możesz niż zrobić. Nie ma guza którego możesz wyciąć, nie ma leków które mogą pomóc, nie ma argumentów które mogłyby przemówić do rozsądku… Najbardziej poruszył mnie sms, który wysłała po przyjęciu. „Dziękuję za cudowny wieczór. Przepraszam, że jestem taka gruba” …
Drugą osobą, której na pewno nie zapomnę jest Bożka, Polka która od 6 lat mieszka w Irlandii. Bożka jest, ciężko tu znaleźć słowo, które określiłoby ją najlepiej. .. Crazy ? Ale w taki bardzo pozytywny sposób. Niezwykle uczuciowa, a tak naprawdę: spragniona uczuć jak mało kto. Wystarczy na nią spojrzeć, by usłyszeć wołanie wydobywające się z każdej części jej ciała: spójrz na mnie, porozmawiaj ze mną, wysłuchaj mojej historii, przytul mnie … A najbardziej mnie wzrusza fakt, że rodzina Rosie to robi. Słuchając Bożki angielskiego pewnie wielu rzeczy muszą się bardziej domyślać niż rozumieją. Ale Bożka ma to cierpienie którego doświadczyła wypisane na twarzy. Życie jej nie oszczędzało, ale nie będę tu opisywać tych wszystkich historii które usłyszałam. Najbardziej niezwykłe jest to, w jaki sposób odbiła się od miejsca bardzo blisko dna, do którego ją te wszystkie nieszczęśliwe przeżycia zaprowadziły. Stała przy maleńkiej drodze, w deszczu, płacząc przeraźliwie. Drogą przejeżdżała irlandzka kobieta, zabrała ją do samochodu i zawiozła do swojej siostry. Ta siostra, o imieniu Arwill, okazała się Bożki aniołem. Walczyła o nią przez dwa lata i nadal walczy. Okazując serce. Poświęcając jej swój czas, ocierając łzy, które, bywały dni, płynęły bez przerwy. Bożka jest silna, więc walczy, ale łzy wciąż jeszcze często goszczą na jej twarzy. Bożka kocha Rosie mamę - Alison, to widać.  Jak sama mówi, Arwill i Alison trzymają ją jeszcze przy życiu. Historię jej znajomości z Arwill poznałam właśnie od Alison, o swojej roli nie wspomniała, a widząc po zachowaniu Bożki, mama Rosie jest pewnie jej drugim aniołem. Wzruszyła mnie bardzo ta historia. Taka bezinteresowna, niezwykła pomoc, okazana człowiekowi który swoje w życiu przeszedł i zarówno dosłownie i w przenośni stanął na rozdrożu pewnie nie widząc dla siebie dalszej drogi… Bardzo, ale to bardzo się cieszę, że mogłam poznać Bożkę i wysłuchać jej historii.

Irlandia - dzień 1.

Widok z domu Rosie


Dom Rosie - widok z góry (zdjęcie zdjęcia, żeby ktoś nie myślał, że jeszcze tam latałam ;) )
20.08.2010
No i jadę ;) To jeszcze nie „ta” podróż, ale ja czuję jakby się właśnie zaczynała. Więc czemu nie zacząć pisać właśnie teraz ? Tym bardziej, że miejsce, w którym to robię aż krzyczy: JEDZIESZ ! Siedzę w autobusie jadącym na lotnisko, autobus jak autobus, ale miejsce VIP-owskie. Weszłam jako ostatnia i trafiło mi się miejsce „pilota”, na samym przedzie tuż obok kierowcy. Przed sobą mam wielką szybę i piękne widoki. Dziwne, z samochodu to wszystko jakoś inaczej wygląda. Tu wrażenie podróży się potęguje.
Lecę do Irlandii, Irlandii Północnej powinnam dodać. A tak naprawdę powinnam napisać: lecę do Rosie. Bo to właśnie ona sprawiła, że od kiedy zawitałam tam pierwszy raz, bodajże 2 lata temu, zamarzyłam by tam wrócić. Rosie, jej rodzina okazali nam (Łukaszowi i mi) tyle gościnności, byli tak życzliwi i kochani. Tego się po prostu nie da opisać, tej atmosfery w ich domu. To jest po prostu takie miejsce do którego chce się wracać. Więc wracam.
Przyda mi się kilka dni wytchnienia, bo przygotowania do „tej” podróży trochę dały mi się we znaki. A w zasadzie powinnam napisać: brak tych przygotowań !!! Wyruszamy za dwa tygodnie i 3 dni i już zaczęliśmy interesować się wizami. Szybko, prawda ? ;) Dziś Łukasz złożył podanie o wizę do Chin. Dostanie w środę, szczęściarz. Ja nie mogę, bo jadę do Irlandii i zabieram paszport (czemu nie podałam jako dokumentu podróżnego dowodu ? ;( Teraz będę musiała kombinować. Może w Belfaście jest ambasada chińska, a może po przylocie do Bangkoku uda mi się załatwić wizę ?
Ale podstawowe pytanie które powinnam sobie, albo w zasadzie: nam, zadać: czemu my nigdy nie możemy się porządnie, jak ludzie, przygotować do podróży ??? Poczytać przewodniki, dowiedzieć się co z wizami, zaszczepić odpowiednio wcześniej, kupić niezbędne rzeczy ?
Ale co ja marudzę, przecież gdybyśmy to zrobili odpowiednio wcześnie to już nie bylibyśmy my. A podróż też nie byłaby ta sama. Jakoś zdobędę tą wizę do Chin, a o reszcie wiz pomyślę – w swoim czasie ;)
A teraz muszę się wyluzować, bo coś mnie, nie wiedzieć czemu, wczoraj jakiś stres przedpodróżowy chwycił. Uśmiech na twarz i kierunek Irlandia ;)

 Kilka godzin później ...

I love Ireland ! Jak tu jest pięknie ! Pamiętałam o tym, ale co innego nosić te obrazy w sercu, trochę rozmyte, niedokładne, a co innego zobaczyć te zielone wzgórza ponownie. Już jak siedziałam w autobusie z lotniska w Dublinie do Belfastu, urzekały mnie te krajobrazy. Zieleń jest tak zielona, że aż się ją czuję. Taką zieloną zieleń widziałam tylko w Zambii… Te pagórki poprzecinane uroczymi kamiennymi murami, owce, krowy, pojedyncze drzewa. I te klimatyczne irlandzkie kamienne domy. Po prostu pięknie ! Bardzo możliwe, że wszystko wygląda ciut mniej optymistycznie, gdy ciągle pada, ale ja akurat miałam szczęście przejeżdżać przez Irlandię przy przepięknej pogodzie.
Na dworcu czekała na mnie Rosie, jak dobrze ją znowu zobaczyć! To tak ciepła otwarta dziewczyna, to jest po prostu niesamowite. Myślałam, że spędzimy ten pierwszy wieczór w Belfaście, a ona zabrała mnie samochodem prosto do domu rodziców i większej radości mi sprawić nie mogła. Położony około 30 minut drogi od Belfastu, w otoczeniu wzgórz, owieczek, jeziora uroczy dom jest miejscem do którego pragnie się wracać. Jestem tu dopiero drugi raz, ale uwielbiam tu być. Samo przebywanie w tym domu mnie relaksuje. Chodzenie po mięciutkiej wykładzinie dywanowej i ten widok  z szerokiego na całą ścianę okna w salonie na piętrze… Jej, ja tu o domu, a przecież najważniejsi są jego mieszkańcy ! Rosie i jej rodzice, braci znam mniej, ale oni pewnie też – są cudowni. To tacy otwarci, kochani ludzie. Przecież oni mnie ledwo znają, a traktują jakbym była członkiem rodziny. Krótko mówiąc w tym domu czuję się jak w domu.
Zjedliśmy pyszny obiad, Rosie zrobiła risotto, i wieczór upłynął spokojnie. A potem szybciutko do wielkiego łóżka w pokoju gościnnym, bo byłam naprawdę zmęczona.