czwartek, 30 grudnia 2010

Pożegnanie (na jakiś czas!) i życzenia


Pobierowo, 30.12.2010, czwartek


Po wielogodzinnej wyczerpującej podróży ( 2 godziny jazdy samochodem do Sydney, 8 godzin w samolocie z Sydney do Bangkoku, 11 godzin na lotnisku w Bangkoku, 13 godzin w samolocie z Bangkoku do Berlina, 2 godziny na lotnisku w Berlinie, 3 godziny w busie do Szczecina) dotarliśmy szczęśliwie do domu, na Święta...

Wbrew obawom nie doznaliśmy strasznego zderzenia z rzeczywistością, która wcale nie jest szara tylko przepięknie biała i nawet siarczysty mróz jest miłą odmianą ... Nasze australijskie czapy okazały się strzałem w dziesiątkę!

Święta upłynęły w miłej, rodzinnej atmosferze, choć ze względu na zmianę czasową trochę nam się zegary poprzestawiały i za dnia zasypialiśmy, a z kolei w nocy nie mogliśmy spać. W domu harmider, krzyki i wrzaski, bo moja rodzina ma silną dziecięcą drużynę w postaci moich czterech siostrzeńców i dwóch braci (przedział wiekowy od miesiąca do 15 lat) no i w takim wypadku po prostu nie da rady, by była cisza i spokój ;) Ale nie narzekam, wręcz przeciwnie z tym właśnie kojarzą mi się święta!

Z nowości, to w dzień po powrocie wymyśliliśmy już kolejną wyprawę, jeśli się uda ( a czemu ma się nie udać?) to blog znowu ożyje ;) Ale na razie cichosza.

No właśnie, będzie mi brakowało tego pisania. Blog powstawał nie tylko dla nas samych, ale i dla Was – naszych wiernych przyjaciół-czytelników. Chciałam każdemu z Was podziękować i pogratulować, że przez ten czas byliście z nami. Z Waszymi uwagami, komentarzami, kciukami i ciepłymi myślami, naprawdę przyjemniej nam się podróżowało. Teraz muszę się z Wami na jakiś czas pożegnać, choć niełatwo mi to przychodzi ...

Chciałabym życzyć Wam wszystkim cudownego Nowego Roku 2011. Przede wszystkim zdrowia, bo nie ma nic ważniejszego. Życzę Wam tej radości i uśmiechu, którymi obdarzali nas najbiedniejsi mieszkańcy Laosu i Kambodży, czerpania radości z najdrobniejszych rzeczy. Walczcie i wierzcie w realizację swoich marzeń, bo, jak to ktoś kiedyś ładnie powiedział, każde marzenie jest nam dane wraz z mocą potrzebną do jego spełnienia.

Oby ten rok był piękny i wyjątkowy !

czwartek, 23 grudnia 2010

DZIEŃ 104-107., Rozstania nadszedł już czas







19.-22.12.2010, niedziela-środa, Newcastle

Te ostatnie dni to już w zasadzie głównie oswajanie się z powrotem do domu. Wszystko idzie jakoś tak melancholijnie, i my i Marianka czujemy, że już to się niedługo skończy.

W niedzielę mieliśmy pożegnalnego grilla. Była Ciocia, Jasia i znajomi Janka, a prócz ludzi oczywiście tony jedzenia i picia (Jankowi znowu w sklepie agresor się włączył) Więc była taka polska biesiada, choć ja dzisiaj obrałam kierunek jedzenia zdecydowanie morski, skupiłam się na owocach morza. Jak by mi ktoś kilka lat temu powiedział, że będę się zajadała krewetkami to bym mu powiedziała, że chyba na głowę upadł. A teraz co ? Siedzę i obieram te krewetki! Jeszcze nie mogę powiedzieć, żebym je uwielbiała, ale coraz bardziej się przekonuję.

W poniedziałek zrobiliśmy sobie pożegnanie z plażą. Można by to w zasadzie nazwać zapoznaniem, bo mimo naszych najlepszych chęci wcale na niej za dużo nie siedzieliśmy. Łukasz był chory i jakoś tak się nie do końca wkomponowywała  w nasz leniwy tryb życia. Ale dzisiaj posiedzieliśmy kilka godzin, mimo że okrutnie wiało. Schowani za skałami cieszyliśmy się ostatnimi australijskimi promieniami. Nie wrócimy do domu jakoś specjalnie opaleni. Opalenizna z Tajlandii zdążyła nam tu w Australii zejść. A tu z kolei tyle się nasłuchaliśmy o raku skóry ( w Australii zbiera okrutne żniwa), że odechciało nam się opalać.
Wieczorem  poszliśmy z rodziną na pożegnalną kolację. Gdzie ? Do przybytku zła! Miałam nadzieję, że nie przekroczę już nigdy progu tego miejsca, a tu proszę, szybciej niż myślałam. Na dzisiaj jednak opracowałam sobie taktykę i objadłam się, to oczywiście, ale na tyle, że jeszcze mogłam się ruszać ;) Było nas kilkanaście osób, dostaliśmy znów prezenty świąteczno-pożegnalne od Rebecci, córki Marianki, ja naszyjnik, Łukasz koszulkę. To takie miłe. Po kolacji odwieźliśmy ciocię i weszliśmy na pożegnalną herbatkę. Z resztą rodziny zobaczymy się jeszcze jutro, gdzieś nas bowiem zabierają, ale ciocia nie da rady tam pojechać, chcieliśmy się więc pożegnać. To takie śmieszne, jednak rodzina to rodzina. Mama Łukasza, zawsze gdy gdzieś jedziemy, zaczyna biegać po domu i gorączkowo nam wszystko dawać. Od jedzenia, po kosmetyki, ściereczki, cokolwiek co by nam się przydało. Opróżnia wszystkie szafki: weźcie to i tamto. Śmiejemy się zawsze, że agresor jej się włącza. Taki miły agresor oczywiście. I ciocia Marysia wczoraj dokładnie to samo. Chciała nam oddać wszystko co miała, kryształowe cukiernice, talerzyki, porcelanowego aniołka i wiele innych rzeczy. Jednak gen darczyńcy przetrwał w tej rodzinie!  Wzruszająco było, naprawdę. Siedzieliśmy za stołem, śpiewaliśmy kolędy. Łzy w oczach. Ciocia ma już 82 lata, kto wie, czy jeszcze kiedyś tak sobie wspólnie usiądziemy ? Choć ja jestem dobrej myśli! Ciocia jest jeszcze w bardzo dobrej formie (poza tym, że kolano jej szwankuje i już chodzić za dużo nie może) a i my, czuję, jeszcze  Australię odwiedzimy.


We wtorek, nasz ostatni dzień w Australii czekała nas jeszcze jedna niespodzianka. Najpierw jednak spędziliśmy dzień na ostatnich zakupach i krótkim pobycie, tym razem już prawdziwym pożegnaniu, z plażą.
Wieczorem Rebecca i Marianka wsadziły nas do auta i ruszyliśmy. Nie wiedzieliśmy jednak dokąd. Coś tak przebąkiwały o jakichś światłach, dolinie, winiarni, ale tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia gdzie jedziemy. I jeszcze okazało się, że nie jest to wcale za blisko, bo jechaliśmy i jechaliśmy, grubo ponad godzinę. To było takie pożegnanie z australijską ziemią. Oglądaliśmy ją sobie z okien samochodu o tej porze, którą lubimy najbardziej – gdy świat otula ciepłe, zachodzące słońce.  W pewnym momencie Rebecca odbiła na szutrową drogę, która była sporym skrótem, a jednocześnie prowadziła przez malutki Park Narodowy. I tam, na pożegnanie, wyskoczyła nam z lasu rodzina kangurów. Pięknych, olbrzymich (no tak dużych to naprawdę jeszcze chyba tu nie widzieliśmy) Stały nam przed maską, ze zdziwionym wyrazem twarzy, a potem spokojnie pokicały do lasu. Przy drodze była wysoka siata, tak na co najmniej 1,5 metra. Jeden skok i nasz przyjaciel był po drugiej stronie. Kangurom siaty nie straszne, na wszystko znajdą sposób ;) Marianka strasznie się cieszyła z tego spotkania z kangurami, bo …uwaga, uwaga … jeszcze tutaj kangurów nie widziała ;)
Wreszcie, po długiej jeździe, dotarliśmy na miejsce. Nie tylko my niestety, wraz z nami zmierzały tam bowiem dziesiątki, a w zasadzie to nawet setki innych samochodów. Dojechaliśmy bowiem do bardzo popularnego  w Australii miejsca, dokąd w okresie przedświątecznym, zjeżdżają tysiące spragnionych przeniesienia się w inny świat, Australijczyków i turystów. Dotarliśmy do ogrodów tonących w Bożonarodzeniowych światełkach. Na ogromnym obszarze, z wytyczonymi alejkami, podziwialiśmy chyba wszystkie możliwe rodzaje światełek ułożonych w przeróżne kształty. Były mikołaje, renifery, kangury, delfiny, zatoka w Sydney, wróżki, domki,  pingwiny, kwiaty i dziesiątki innych rzeczy, a wszystko błyskające i migoczące na tle ciemnej nocy. I możecie mi wierzyć, albo nie, ale w lekkim kiczu również może być bardzo dużo uroku, szczególnie jeśli się go ogląda w tak wspaniałym towarzystwie. Ten ostatni wieczór na pewno zapadnie nam w pamięć. Bo choć było mnóstwo ludzi, trzeba było powolutku iść w wężyku, to magia unosiła się w powietrzu.

 A w ostatni dzień to już naprawdę się zrobiło smutno. Marianka z Jankiem uparli się, żeby nas odwieźć na lotnisko, choć stracili przez to cały dzień. Rano, żeby nam dogodzić, Janek pojechał do sklepu po mango. Jadłam tu mango każdego jednego dnia, już zawsze mi się będzie kojarzyć  z Australią. Poszliśmy jeszcze na obiad do mojego ulubionego baru z indyjskim jedzeniem i ruszyliśmy do Sydney na lotnisko.
Nie obyło się bez łez. Będę za nimi tak bardzo tęsknić …

Ciężko jest odjeżdżać od tych ludzi tutaj. Siedzimy im na głowie już ponad dwa tygodnie, a naprawdę mam wrażenie, że chcieliby byśmy zostali dłużej. Nie spodziewaliśmy się takiego przyjęcia, naprawdę. I będziemy tęsknić za nimi. Szczególnie za Marianką, która była z nami cały ten czas, poświęcała prawie każdą chwilą, a zaniedbywała przez to własne poszukiwania pracy. To taki typ kobiety, z którą gdy się spotka, ma się wrażenie że zna się całe życie. Można było pogadać o wszystkim i wiem, że będę tęsknić za tym czasem spędzonym na Watson Street 10. Napiszę nawet więcej: wiem, że jeszcze tu wrócimy i nie mogę się doczekać. Mamy tu cudowną rodzinę, a Australia ma jeszcze „trochę” nieprzetartych przez nas szlaków.

Radość miesza się ze smutkiem.  Towarzyszy nam poczucie, że coś się kończy, ale z drugiej strony czujemy również, że coś się zaczyna. Zamknęliśmy pewien etap, czujemy to oboje . Ta podróż była zwieńczeniem, nie wiem jak to ująć, naszej młodości ? Była nagrodą, lepszej nie moglibyśmy dostać. To na pewno nie ostatnia podróż, w jaką się udamy, choć niewykluczone, że ostatnia taka długa. Uwielbiamy podróżować, ale jednak nie moglibyśmy uczynić tego naszym życiem, nie my. Tęsknota by nas zżarła. Dla nas ten czas – 3,5 miesiąca był idealny. Nie za krótko i nie za długo. Zabieramy cały wór wspomnień, mamy zdjęcia, mamy bloga – to co przeżyliśmy nie zginie. Pamięć ludzka jest zawodna, a tak mamy wszystko spisane. Dla siebie i bejbusów (jak to mówi Marianka). Trochę mnie to zdrowia, kłótni małżeńskich, nieprzespanych wieczorów i poranków kosztowało, nie powiem, ale warto było ;)

A teraz nadszedł czas, by dalej spełniać marzenia. Nie wszystkie przecież trzeba spełniać na drugim końcu świata! ;)

Łukasz:

Jedną z najfajniejszych rzeczy w trakcie tej podróży jest jej różnorodność. Od spartańskich dżungli i noclegów w aucie po lapsiarskie byczenie się u rodziny. No właśnie, ostatnie dwa tygodnie to etap podróży, który chyba najbardziej nas zaskoczył. Takiego przyjęcia tu w Australii zupełnie się nie spodziewaliśmy. Oprócz życzliwości i ogólnego rozpieszczania budzimy tu też powszechną ciekawość. Takie długie Polaków rozmowy, pytania o rzeczywistość w kraju, w Europie. Nawet polskie kolędy śpiewane na tym końcu świata są jakieś takie piękniejsze i bardziej wzruszające (ależ ja się stary robię).
Kolejna kwestia ostatnich dni to powrót do domu. W „polish news” donoszą non stop o śniegach, mrozach i ogólnym paraliżu lotnisk. U moich kangurzastych krewnych same wyrazy śnieg czy mróz powodują przerażenie w oczach. Wszyscy zaczynają wątpić w nasze szanse na powrót i namawiają nas na zostanie na święta. Ja znam upodobanie mediów do przedobrzania, ale pamiętam też co się działo rok temu i nie powiem, trochę się martwię. Bo Wigilia w Bangkoku to chyba nie jest szczyt moich marzeń. No, ale na to nic nie da się poradzić, trzeba po prostu zaryzykować.

Australia to naprawdę wspaniały kraj, wymaga jednak odpowiedniego ugryzienia, bo przyjazd tu w stylu wesoły wczasowicz może kosztować prawdziwą fortunę. Jeżeli ktoś lubi turystykę gładką, bezstresową i zorganizowaną to niech przed przyjazdem tu lepiej sprzeda mieszkanie albo chociaż samochód. Jeżeli jednak trochę się kombinuje i ma szczęście po swojej stronie, można wszystko sobie poukładać dość ekonomicznie. Szczególnie jeśli ma się rodzinę. I to taką rodzinę!
Wszystko co dobre szybko się kończy. Schowajcie dzieci w domach i spuścicie psy z łańcuchów, Yeti powraca do matecznika!!!

DZIEŃ 103., Sydney












18.12.2010, sobota, Newcastle

Jesteśmy tu już tak długo, a dopiero teraz wybieramy się do słynnego Sydney. Nie mamy daleko, ale nas jak to nas, aż tak bardzo do dużych miast nie ciągnie, a poza tym z wycieczkami czekamy zwykle na Janka, który przyjeżdża do domu na weekendy.
No i nadszedł czas na to słynne miasto, zapakowaliśmy się do toyoty (zdolności rajdowe Łukasza wzbudzają tu na tyle duże uznanie, że dostał do ręki kierownicę) i wyruszyliśmy.
Pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy po przyjeździe było … wypicie „szendi”, jeszcze na parkingu. Nie będziemy tak przecież o suchym pysku po mieście biegać. Oj, szendi (czyli mieszkanka piwa i lemoniady) będzie mi się już zawsze kojarzyć z Australią...
Pierwszym miejscem, do którego dotarliśmy  było Chinatown i wielki chiński market. Możecie mi wierzyć, albo nie, ale naprawdę poczułam się jak w Chinach. Te zapachy, te chińskie produkty no i co najbardziej charakterystyczne: znów byliśmy jedynymi białymi pośród setek skośnych twarzy ;) Szczerze mówiąc podobało mi się tam, bo można było kupić pamiątki o co najmniej połowę tańsze niż w reszcie sklepów. Chętnie poszperałabym tam dłużej, no ale przecież Sydney czekało.
Dalej przekonaliśmy Mariankę i Janka do naszego stylu zwiedzania: czyli na nogach, co za bardzo im się nie spodobało i tęsknie spoglądali za autobusami. A i tak przeszliśmy tak naprawdę niewiele … Przysiedliśmy sobie na trochę w porcie, gdzie podziwialiśmy popisy tancerza Iwana szalejącego przy gorących latynoamerykańskich rytmach ze swoją dmuchaną lalką. Brzmi kiczowato, ale Iwan naprawdę dobrze się ruszał. Lala trochę sztywna (jej nogi przyczepione były do butów Iwana),ale chociaż tym razem to my kobiety miałyśmy na co popatrzeć.
 Doszliśmy do słynnego mostu Harbour Bridge i chyba jeszcze słynniejszej opery w Sydney. To takie trochę niesamowite stanąć przy budynku, który jest swego rodzaju ikoną i legendą światowej architektury. I choć opera lata świetności ma już zdecydowanie za sobą, to jednak doceniam, że 50 lat temu powstał taki fajny budynek. Mieli pomysł i fantazję. Ale rzeczą, która chyba najbardziej mnie w tej operze urzekła, to to, że nasza w Oslo jest tak naprawdę mocno podobna. To tak jakby bardziej nowoczesna, „idąca z duchem czasu” wersja opery w Sydney. Przynajmniej mi, totalnemu laikowi jeśli chodzi o architekturę, nasuwa na myśl takie skojarzenia.
Trochę się po operze pokręciliśmy, a potem wzięliśmy prom, na który uparł się Janek. I w sumie miał rację. Bo choć słonko jakieś takie niezdecydowane dzisiaj było i nie wiedziało, czy chce nam świecić czy nie, to akurat na przejażdżkę łódkę świeciło nam pięknie. W ogóle niebo dawało dzisiaj fajne przedstawienie, nadciągały to ciemne, burzowe, to znowu białe, kłębiaste, chmury. Tak mi to przypominało naszą sesję ślubną …
Rejs statkiem naprawdę mi się podobał, zachowywaliśmy się jak rasowi Japończycy i robiliśmy fotki jak szaleni. Muszę przyznać, że ładne jest to Sydney, naprawdę. Ładne i jakieś takie przyjazne miasto! Janek chciał nas dalej koniecznie zabrać do wysokiej wieży, skąd rozciąga się widok na Sydney. Jakoś, choć dużo czasu nam to zajęło, zdołaliśmy mu jednak wyperswadować, że my takich rzeczy nie poważamy (no właśnie, to nasze ulubione powiedzonko teraz, przejęliśmy od Marianki - poważamy) i że miasto z góry mieliśmy już okazję podziwiać w Kuala Lumpur. Za to namówiliśmy ich na wyjazd na najsłynniejszą w Sydney plażę Bondi Beach, by złapać tam jeszcze ostatnie promienie słonka. Bondi Beach ani mnie nie zachwyciła ani nie rozczarowała, w zasadzie czegoś takiego właśnie się spodziewałam. Ale znowu chmury i zachodzące słońce pokazały na co je stać i przez to naprawdę mi się tam podobało. Siedzieliśmy tak sobie na cieplutkim piasku i bawiliśmy się w fotografów.
Janek chciał koniecznie żebyśmy zjedli kolację przy tej plaży, najchętniej jakieś steki. Janek ogólnie to ten typ gościnnego gospodarza, który by wydał swoje ostatnie pieniądze, ba, nawet się zapożyczył, byle tylko dogodzić gościom. Bitwy na pięści nic nie pomagają, za wszystko płaci. Jakoś więc znowu go przekonaliśmy, że steków nie lubimy, a mamy wielką ochotę na Hungry Jacka, w którym to jedzenie jest mniej więcej 6 razy tańsze niż w fancy restauracjach przy Bondi Beach. I gdy już najedliśmy się i napiliśmy, ruszyliśmy w drogę powrotną.
Było już ciemno, Marianka z Jankiem spali sobie na tylnych siedzeniach, a my tak mknęliśmy w ciemnościach przez australijską autostradę, oboje zatopieni, każde  swoich myślach. Tak nam tu dobrze, ale w serce wdziera się już tęsknota. Jeszcze tylko kilka dni i będziemy w domu … 


DZIEŃ 97.-102., Knurzenia ciąg dalszy






12.-17.12.2010, niedziela-piątek, Newcastle

No tak, koniec się zbliża, a my tu takie poważne zaniedbania blogowe. Ale to nie tylko zaniedbania blogowe, podróżnicze bowiem również. Mieliśmy w planach odwiedzić rodzinkę na kilka dni, ale … jest nam tu tak dobrze, że postanowiliśmy zrobić tu sobie prawdziwe wakacje.
Powodów jest kilka.
Nie mamy do końca pomysłu, gdzie teraz jechać. Relokacje, wraz z nastaniem ferii świątecznych już się niestety pokończyły. Mogliśmy jeszcze złapać relokację z Perth, ale za długo się zastanawialiśmy i potem już wszystko zniknęło. Moglibyśmy ruszyć najbardziej znaną, oklepaną trasą wzdłuż wybrzeża, Golden Coast, aż do Brisbane. Ale jeśli mam być szczera to nie mam na to najmniejszej ochoty. Domyślam się, jak tam jest. Zapewne „super cool”, ale to miejsca nie dla mnie. Omijam je bez żalu …

Po drugie Łukasz zachorował. Na początku wydawało się, że będzie to mała grypka, Łukasz raz czuł się lepiej, raz gorzej, aż w końcu rzuciło mu się na oskrzela. Dopiero w środę, po ponad tygodniu złego samopoczucia, prawie siłą zaciągnęłyśmy Łukasza do lekarza. Do ostatniej chwili nie chciał wejść do środka, upierał się, że nic mu to nie pomoże, że nie ma sensu i że przecież „jutro mu przejdzie”. A jednak pomogło. Lekarz przepisał antybiotyki i Łukasz wreszcie zaczął czuć się lepiej. Zmarnował sobie niepotrzebnie ponad tydzień …

A po trzecie i najważniejsze, to czujemy się w tym Marianki domku tak dobrze, że wcale nam się nie chce wyjeżdżać! Nasza podróż aż taka długa nie była, ale jednak nie powiem, trochę nam chwilami dała w kość. I dobrze było na końcu dotrzeć do miejsca, gdzie można sobie spokojnie i powolutku zregenerować siły w otoczeniu takich fantastycznych ludzi. W otoczeniu rodziny ….

W tym tygodniu nadal kontynuowaliśmy spotkania z rodziną, znajomymi. W niedzielę byliśmy na pikniku w parku. Zebrało się dużo rodziny, graliśmy w krykieta i obserwowaliśmy sobie jak Australijczycy spędzają wolny czas.

W poniedziałek pojechaliśmy do cioci robić pierogi. Ech, w tym roku nie mogę niestety pomóc mamie przy świątecznych pierogach, ale za to polepiłam ich całkiem sporo w Australii. Muszę się po cichutku pochwalić, że mój sposób lepienia pierogów wzbudził uznanie (bo ciocia robi inaczej). Na tyle duże, że zostałam głównodowodzącą i właściwie większość zrobiłam sama;)  Pierogi wyszły bardzo smaczne – połowa ruskich, połowa z kapustą i mięsem.

Zaczęło się już niestety też świąteczne obdarowywanie – nas, no bo kogo innego. Jasia kupiła nam super ciepłe czapki z prawdziwej australijskiej owcy. Ha, dzięki temu wcale nie boimy się zmierzenia ze śniegowo-lodowa krainą po drugiej stronie globu! Ciocia co i róż podarowuje nam coś, a to własnoręcznie robione szaliki, a to biżuterię dla mnie. I wiecie co Wam powiem ? Dawanie jest przyjemniejsze niż branie, ja czuję się tym wszystkim zakłopotana! Łukasz to jeszcze – rodzina, a ja to taka siódma woda po kisielu. Przyjeżdżam, widzę się z większością po raz pierwszy w życiu, a traktują mnie tak wspaniale…

Poza tym, tak jak wszędzie, my również poczuliśmy gorączkę przedświątecznych zakupów i ze dwa dni przechodziliśmy po sklepach. Marianka musi przecież zrobić sobie zakupy, my się tuż przed świętami ulatniamy, a jej zostanie tyle roboty … My za bardzo nie mamy co kupować, bo choć kilogramowo może jeszcze dalibyśmy radę to objętościowo niestety już nie. W ogóle jestem mocno smutna i niezadowolona z moich ogólnych wyprawowych zakupów. Nie wiem czy to pecha mieliśmy czy po prostu trochę źle konia podcięliśmy, ale mało rzeczy kupiliśmy. Chodzi mi o takie gadżety pamiątkowo-prezentowe… I jak ja tu teraz rodzinie w oczy spojrzę ? ;(

Kolejną rzeczą, której namiętnie się razem z Marianką oddajemy jest oglądanie filmów. Siadamy sobie na super wygodnych kanapach w saloniku i oglądamy. Ja zwykle poprzestają na jednym, przy drugim już śpię (podziwiają tu moje zdolności zasypianiowo-sennicze), a Łukasz z Marianką kontynuują do późna w nocy. Oglądamy wszystko, począwszy od filmów rodzinnych, ważnych i wzruszających, gdzie np. jest nagrana po raz ostatni babcia Łukasza, po to co leci w TV i co Marianka ma na DVD. Ostatnio furorę zrobił Borat, którego Łukasz kupił Mariance w prezencie. Tak się śmiała, że aż płakała, a potem przez dwa dni nie mogła przestać myśleć o scenie łóżkowej (czyli Borat kontra jego lekko grubawy towarzysz nago w hotelu)

DZIEŃ 96., W krainie delfinów i obżarstwa





11.12.2010, sobota, Newcastle

Dziś sobota, wczoraj wieczorem przyjechał Janek, czas wreszcie ruszyć gdzieś nasze cztery litery i zobaczyć co Sydney i okolice mają do zaoferowania.
Wszystko byłoby proste i piękne i zrobilibyśmy to pewnie już wcześniej, tylko Łukasza „Już jutro mi przejdzie” jakoś nie wychodzi. W zasadzie czuje się coraz gorzej, ale do lekarza twardo iść nie chce…

Dzisiaj wybraliśmy się do Nelson Bay – znanego w okolicach kurortu nadmorskiego, z zatoką pełną delfinów. Nasłuchaliśmy się od kilku osób, jak to tam nie jest pięknie, ale my tej opinii dalej w świat nie puścimy. Miejscowość jak miejscowość, moje Pobierowo bije ją na głowę. Plaż za bardzo nie ma, tzn. są ale po drugiej stronie zatoki, nie w samej miejscowości. Na szczęście delfiny uratowały honor tego miejsca. Bo są urocze! Żeby je zobaczyć wykupiliśmy 1,5 - godzinny rejs stateczkiem po zatoce. Trochę wiało, Łukasz biedny musiał wdziewać na siebie co mieliśmy pod ręką i był niemalże tak dużą atrakcją dla współpasażerów jak same delfiny.
Widzieliśmy delfiny wiele razy, najczęściej z dość daleka, choć kilka razy podpłynęły blisko łodzi. Ale to mi się właśnie w nich podobało – nie idą na komercję, nie wdzięczą się przed każdą łódką, tylko żyją swoim życiem.(inaczej chyba nie dałyby rady, skoro co 0,5 godziny odpływa jakiś statek pełen hałaśliwych turystów z kamerami)  I jak masz szczęście to je zobaczysz z bliska, jak mniej szczęścia to z daleka, a jak jesteś pechowcem to w ogóle nie zobaczysz. Mi to co zobaczyłam w zupełności wystarczyło, choć nie powiem – teraz marzy mi się spotkanie z delfinem tak jak z moimi żółwikami, przy snorklowaniu. Ale spełnienie tego marzenia to już chyba w czasie jakiejś innej wyprawy ;)
Po delfinkach zrobiliśmy sobie piknik w parku, popiliśmy, pogadaliśmy i trzeba było powoli wracać do Newcastle. Wieczorem czekało nas bowiem jeszcze wyjście na kolację.

Wzięliśmy ciocię i w piątkę pojechaliśmy do bardzo popularnej u nich restauracji: Eastern Tiger. Co to było za miejsce! Sala pełniutka, całe mnóstwo ludzi i olbrzymi bar z tonami jedzenia. Sekcja owoców morza, makaronów, dań grillowanych, różnego rodzaju warzyw, sałatek, wędlin, owoców, ciast, lodów. Zresztą, czego tam nie było. I można było jeść … do oporu. Płaciło się tylko przy wejściu (a wejście po okazaniu legitymacji członkowskiej) a potem już można było oddać się jedzeniu. To miejsce było … przerażające. Najstraszniejsza restauracja jaką widziałam. Ja wcale się nie dziwię tym biednym Australijczykom, że tak wielu z nich ma problemy z nadwagą – skoro za dwadzieścia kilka dolarów mogą zjeść tony jedzenia. W ogóle przeraża mnie liczba fastfoodów w tym kraju. I nie chodzi mi tu tylko o Mcdonaldsy czy KFC, bo takie bary szybkiej obsługi z tanim, tłustym, niezdrowym jedzeniem są tu na każdym kroku. Ryby, frytki, kurczaki, kebaby, hamburgery.  I nawet ja, która do zdrowo odżywiających się wcale nie należę, nie mogę na to wszystko patrzeć. Łatwo tu stracić kontrolę nad sobą, swoim ciałem i życiem… Na miejscu australijskiego rządu poważnie bym się nad tą sprawą zastanowiła. I albo pozamykała część tych przybytków zła, albo chociaż ograniczyła otwieranie następnych. Szczerze mówiąc jeszcze w żadnym kraju nie widziałam tylu tak bardzo grubych ludzi (wielu mówi, że w USA jest o wiele gorzej)

Szłam spać ociężała, opchana, czując się jak prawdziwy pączek. Jej, już się nie mogę doczekać stycznia, kiedy sobie w spokoju otworzę moją pustą lodówkę w Oslo i przez dłuższy czas nie będę jej niczym zapełniać. Tak, to będzie piękne …

poniedziałek, 13 grudnia 2010

DZIEŃ 91.-95., Rodzinnie






Naleśniczki u cioci Marysi

06.-10.12.2010, poniedziałek-piątek, Newcastle

Tak, od każdej reguły jest wyjątek. I wyjątkowo my pierwszy raz od wyjazdu z domu jesteśmy na prawdziwie knurzastych wakacjach i stąd też zmiana naszego rytmu pisania. Cóż bowiem moglibyśmy napisać ? Każdy dzień wyglądał w miarę podobnie, charakteryzują je hasła.

SPANIE – śpimy tu tyle ile chcemy, więcej już się chyba nie da! Wstajemy o tej 10., czy 11. A potem jest to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli łażenie po domu w piżamie, tak mniej więcej pół dnia. Tak robię w domu, gdy mam czas, a już nie pamiętam kiedy miałam go ostatnio. Łatwo więc można zobaczyć, jak bardzo domowo-rodzinnie się tu czuję.

JEDZENIE – są tu jego niezliczone ilości. Ja chyba niedługo pęknę. Marianka postawiła sobie chyba za cel zrobić z nas pączki. Łukasz już zresztą ma ksywę „pączek”. Marianka nazwała go tak po obejrzeniu naszych zaręczynowych zdjęć z Wenecji, gdzie Łukasz był najgrubszy w życiu (czyli dalej chudy, tylko mordka mu tak trochę spuchła) No i chyba teraz nie dadzą nam spokoju póki nie osiągniemy stanu pączka. Jemy w domu, albo na mieście, albo u rodziny, ciągle się coś dzieje. Jemy po australijsku – czyli kuchnia indyjska, chińska, włoska ;) Na wynos -  łatwo, szybko i wcale nie tak drogo.

ODWIEDZINY – rodzina i znajomi, ciągle kogoś poznajemy. Choć szczerze mówiąc wydaje mi się, że to normalna kolej rzeczy w przypadku Marianki, ludzie po prostu do  niej ciągną jak do miodu, dobrze się w tym domu czują, więc co i rusz ktoś wpada na herbatkę i ploteczki. Tak więc wielu ludzi przychodzi do nas, ale i my chodzimy. W poniedziałek byliśmy na urodzinach u wnuczki Marianki, Chloe, w restauracji. We wtorek przyszli do nas Rebecca i jej chłopak Mark. Pogadaliśmy sobie przy piwie/winie, pośmialiśmy się.  Dzień później byliśmy u córki Jasi Diane, która ma trzy urocze córeczki. Tam poznaliśmy dużą część rodziny: Ciocię (ma 82 lata, to siostra Łukasza babci, która już niestety nie żyje) Ciocia tak się wzruszyła Łukasza widokiem, obcałowała go, obściskała i nie opuściła już do końca wieczoru. Poznaliśmy Marie (drugą córkę Jasi) i jej męża. Bardzo miły wieczór. W środę pojechaliśmy do Cioci na naleśniki. I tak przy naleśniczkach i kawusi trochę się rozśpiewaliśmy. Od kolęd, piosenek żołnierskich, starych piosenek o miłości, po nowsze przeboje typu „Agnieszka” (cioci bardzo się podobała historia tej znajomości) czy „Czerwone korale”. W czwartek wieczorem my z kolei mieliśmy odwiedziny, przyszła córka Marianki Rebecca oraz Marie z mężem.  Przy pizzy i piwku gadaliśmy o Australii, Polsce, Norwegii. Takie małe porównywanie, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa. Nie wspominam oczywiście o mniejszych odwiedzinach, takich na herbatkę, ploteczki, których też jest sporo ;)

CHOROBA – niestety, Łukasz zachorował. Około środy przypałętała mu się jakaś grypka i nie odpuszcza. Nie poszliśmy do lekarza, bo Łukasz zapiera się rękami i nogami i codziennie mówi: Już jutro mi przejdzie. A nie przechodzi ;( Biedny jest. Ciągle mierzy sobie temperaturę, ale termometr, ku wielkiemu niezadowoleniu Łukasza wskazuje tylko 37,2. On czuje się na 40, poza tym to jakoś nie pasuje to jego image’u i opowieści w stylu: „Gdy umierałem w Australii”. Przez tą chorobę czwartek i piątek to był już szczyt lenistwa. 

McDONALDS – to nasz łącznik ze światem i cel naszych codziennych wycieczek. „To idziemy na spacer?” Taaak … - a potem i tak lądujemy w Mcdonaldsie. Już tak się wyzbyliśmy wszelkich skrupułów, że nawet nic nie zamawiamy, tylko siadamy z naszym laptopem przy stoliku i przenosimy się do tego innego świata. Internet jednak chodzi tak wolno, że zajrzenie do skrzynki i wrzucenie czegoś na bloga zajmuje nam strasznie dużo czasu…

ROZMOWY – gadamy strasznie dużo, o wszystkim i o niczym i śmiejemy się. Marianka jest taka śmieszna, ale na poważne tematy też oczywiście schodzimy. Gadamy w zasadzie non stop. Oj nie miała ta nasza Marianka łatwego życia, nie miała biedna… A tyle w niej wciąż optymizmu i radości, ja nie wiem skąd ona taką energię czerpie. Jest wspaniałym przykładem dla nas.   

GOŚCINA – prawda jest taka, że to co nas tutaj spotkało to stanowczo za dużo. To taka stara, polska gościnność, której … w Polsce już prawie nie ma. Stół zastawiony, człowiek jest obsługiwany, a próby pomocy czy np. umycia naczyń kończą się niemalże bitwą na pięści. No normalnie zachowują się jakby król i królowa przyjechali. Wszystko kupują, za nic nie pozwalają płacić.  Janek dał nam swój samochód do dyspozycji (toyotę camry – to jednak nasze przeznaczenie ;) a sam pojechał do pracy „starym dziadkiem”. Tyle, że my się z tym wszystkim źle czujemy, no bo ileż można ? Mamy tylko nadzieję, że będziemy mogli się jakoś odwdzięczyć, gdy Marianka z Jankiem przyjadą do Polski i Norwegii. Bo mają takie plany – przyjechać znowu w przyszłym roku (znowu, bo byli już w Polsce prawie 4 miesiące, w 2006 roku)

No i właśnie tak minął nam ten ostatni tydzień. Leniwie, ale jak przyjemnie …

Łukasz:

Ostatni tydzień to właściwie bierne zamienianie się w pączka. Co jak co, ale takiego przyjęcia na Antypodach się nie spodziewałem. Polska muzyka z głośnika, gadżety z Zakopanego na ścianach i all inclusive o którym w hotelu można tylko pomarzyć. Stare powiedzenie, że z rodziną wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach nie jest jednak żelazną regułą. Jesteśmy tu traktowani jak …”kochane pączusie” i w sumie tak się zachowujemy. Bierne opychanie się i odwiedzanie wszystkich krewnych słuchających opowieści o starej dobrej Polsce. To niesamowite, że większość mojej rodziny mieszkającej tu urodziła się w Australii, ale przyjmują nas jak królów, bo taka jest „polska gościnność”. Jak to dobrze, że nie wiedzą, że w ojczyźnie przetrwała już w raczej szczątkowym stopniu. Ta stara, przedwojenna Polska zachowała się tutaj dużo lepiej niż w oryginale.

DZIEŃ 90., Docieramy do domu



05.12.2010, niedziela, Newcastle

Dziś wstaliśmy raniutko, a wszystko dookoła, jak na złość, było osnute mgłą. Nie za fajnie, gdy trzeba pędzić kilkaset kilometrów. Na szczęście mgła dość szybko ustąpiła, a kangury trzymały się od drogi z daleka, choć kilka stadek torbaczy buszujących na polach, oczywiście widziałam.
Jechało się dobrze aż do czasu, gdy Łukasz się nie zorientował, że mamy już bardzo mało paliwa, a po stacjach benzynowych ani śladu. Nie byłby to za wielki problem, gdybyśmy mieli autko na benzynę – zatrzymać kogoś na stopa, przywieźć pełny karnister i można jechać dalej. A my mieliśmy nowiutkiego diesla, z którym taki numer nie przejdzie. Jak brakuje paliwa coś tam się blokuje i samochód nie ruszy dalej póki go serwismeni nie odblokują. Tak przynajmniej twierdzi Łukasz, a swoimi teoriami podzielił się oczywiście ze mną, więc jechaliśmy zestresowani wypatrując stacji.
Wreszcie ukazała się, byliśmy uratowani. Więcej takiego błędu nie popełnimy, to na pewno!
Poza tym małym incydentem droga minęła bezproblemowo i około 13 wjechaliśmy do Sydney. Fartownie znaleźliśmy stację, gdzie nie tylko zalaliśmy cały bak najtańszym dieslem w mieście, a jeszcze napełniliśmy butlę z gazem. Z kibelka nie korzystaliśmy, więc o nic więcej w naszej bercie nie musieliśmy się martwić. Znaleźliśmy jakoś miejsce gdzie mieliśmy zdać naszą bertę (oczywiście nie sami, przez cały czas towarzyszy nam pożyczony od Marianki GPS i naprawdę chwilami ratuje nam tyłek)

Dotarliśmy do wypożyczalni, na czas, berta bez jednej ryski, spakowani, wozik posprzątany. Wszystko jakoś tak za pięknie … za nudno po prostu. Weszliśmy do biura do sympatycznej, młodej dziewczyny. Usiedliśmy wygodnie i zaczęła się rozmowa w stylu jak nam się podobało, czy wszystko w porządku, kibelek opróżniony, itp. W końcu zadała pytanie: czy mogę dostać klucze ? Na co Łukasz: „Klucze są w środku wozu, twój kolega miał przecież sprawdzić czy wszystko jest w porządku” Na jej twarzy pojawiło się lekkie zmieszanie, wybiegła przed budynek, my za nią. No i oczywiście – samochód zamknięty na 4 spusty, a w środku, w stacyjce powiewają sobie kluczyki. Berta bowiem sama zamyka się automatycznie po kilku sekundach. Łukasz tłumaczył się, że specjalnie zostawił je w środku, bo myślał, że ktoś zaraz przyjdzie. Ale że wiedział, że samochód lubi się sam zamykać, więc zostawił otwarte na oścież boczne drzwi. Ktoś jednak, pewnie chcąc przejechać, te drzwi po prostu zamknął.
Zwykle nie byłoby to zbyt wielkim problemem, gdyż wypożyczalnia dysponuje drugim kompletem kluczy. Ale to był całkiem nowiutki egzemplarz, dostaliśmy spięte razem dwa komplety kluczy, jeden właśnie dla wypożyczalni i oba wisiały sobie spokojnie w stacyjce.

„A miało być tak pięknie” – to jeno co nam się nasuwało. Łukasz minę miał nietęgą, powiedziałabym wręcz że lekko przerażoną. Tyle drogi, bez wypadku, bez jednej ryski i na koniec takie coś … Ci z wypożyczalni też za bardzo nie wiedzieli co robić, tego typu wtopy nie zdarzają im się za często …
Ale los aż taki okrutny nie jest. Jeden z pracowników zauważył, że taki malutki schowek, skąd opróżnia się wodę, jest otwarty (to był jakiś straszny fart, bo my go wcale nie otwieraliśmy). Dziura wielkości gdzieś 70cmx70 cm. Łukasz, sama nie wiem jak , wślizgnął się do tego otworu, tam rękoma zdołał wypchnąć łóżko (jak taka skrzynia) i dostał się do środka. Udało się !!!
My po prostu musimy sobie zawsze dostarczyć jakichś emocji, bez tego byłoby naprawdę za nudno i za pięknie.
Tak jak przy camry, z łezką w oku rozstaliśmy się z naszą bertą. Zrobiliśmy sobie dzięki niej naprawdę piękną wycieczkę, zobaczyliśmy piękne tereny, służyła nam za dom i za stołówkę. I to wszystko za jedyne 50 dolarów (tyle zapłaciliśmy za benzynę i wynajem ;) Fajnie było przez kilka dni pobyć sobie na takich camperowych wczasach … ;)

Po odstawieniu tego maleństwa wsiedliśmy do metra i pojechaliśmy do centrum Sydney. Tam bowiem odbywał się  dzisiaj … polski festiwal ;) Hehe, powtórka z rozrywki, chyba przywołujemy naszą ojczyznę myślami. Marianka już wcześniej zaplanowała, że tam pojedzie, tam więc właśnie spotkaliśmy się z nią i resztą rodziny. Była Marianka, jej partner Janek i siostra Marianki Jasia. Strasznie miło i rodzinnie. Kupili nam pyszne pierogi ruskie – naprawdę pierwsza klasa. Siedzieliśmy na tym australijskim skwarze i podziwialiśmy polish festival, gdzie większość polskich artystów śpiewała … po angielsku. Ogólnie w Melbourne było ciekawiej i tak jakoś bardziej … polsko. Ale tu byliśmy z rodzinką i było miło.

Zawinęliśmy się niedługo po naszym przyjeździe, bo słońce parzyło niemiłosiernie. Pojechaliśmy do znajomych Janka na kolację. Taki troszkę dziwny dom, gdzie olbrzymia plazma na ścianie jest bogiem, a podstarzała gospodyni biega po chałupie w minispódniczce, tapecie na twarzy i wysokich szpileczkach. Nie to żebym była niewdzięczna, bo najedliśmy się tam za wszystkie czasy, ale ta pani jest po prostu wrednym babolem, który kombinuje żeby zasmucić naszą kochaną Mariankę. Nie będę się wdawać w szczegóły, ale to naprawdę był „dom zły”.

Te ostatnie dni dostarczyły trochę wrażeń, więc zasnęłam w samochodzie w drodze powrotnej, aż w końcu dojechaliśmy do domu. Dom, to dobre słowo, bo w tym uroczym domku Marianki naprawdę czujemy się jak u siebie! W środku czekało na nas pełno prezentów – piękny miś koala i cała torba innych drobnych upominków. Ale oni dla nas kochani, tak nas to wszystko onieśmieliło. Lodówka pełna, Janek nakupował tyle jedzenia, że chyba nigdy tego nie przejemy: pączki, cukierki, przeróżne szynki, ogóreczki, całe skrzynki mango. Oj, za dobrze tu będziemy mieli, już to widać … No to zaczynamy, prawdziwe wakacje …

Łukasz:

Te nasze relokacyjne wojaże to naprawdę piękna przygoda, ale nie powiem, lubię moment, kiedy po raz ostatni parkuję brykę i wygaszam silnik z myślą: znowu się udało! Nie inaczej było i tym razem. Podczas tych przepraw przez góry, gdzie no tabene były szyldy „This way is NOT suitable for trucks and campervans” (ale my angielskiego nie rozumiemy więc pojechaliśmy dalej) marzyłem o tej właśnie chwili. Wjeżdżam na parking, koleś pokazuje mi, gdzie mam zaparkować. Myślę sobie: zaraz będzie wchodził do środka i robił odbiór, więc zostawiłem klucze w stacyjce. Powód był jeszcze jeden: oddział tej wypożyczalni w Sydney miał objąć go dopiero we władanie i ilość tych wszystkich kluczy na pęku była taka, że nosiliśmy je w reklamówce! Nie chciało mi się ich już targać po prostu.

Wychodzę i specjalnie zostawiam drzwi od budy otwarte na oścież bo merol zamyka kabinę
samoczynnie. Ale jak wspomniała już Agata, ktoś je zatrzasnął. No i stało się. Wszyscy szarpią za różne okna i lufciki, ale my przecież pedantycznie wszystko pozamykaliśmy. Jest niedziela, panowie z salonu merola zapewne z chęcią za chwilę tu przyjadą, wystarczy tylko zadzwonić i ZAPŁACIĆ, a to jak słyszę od jednego z facetów w wypożyczalni jest w weekendy wysoce niepolecane. No fajnie, już zaczynają się rozmowy typu, która szyba jest najtańsza i w ogóle pełen luzik. No Łukaszku, abonament farta na tym wyjeździe został właśnie wyczerpany, myślę sobie. Ale chwilę później babka z tej recepcji wyczaiła, że jakaś taka większa klapka od tych wszystkich szamb i innych zbiorników jest otwarta. Specjalnie się tym nie przejęła, ale przecież ona nie ma polskiej fantazji. Ocho, film „Kanał” się przecież oglądało. No i los sprzyja bo fura jest nowa, a my nie korzystaliśmy z toalety więc przedzieranie się w stylu Mario Bros wydaje się być doświadczeniem wręcz przyjemnym i inspirującym.
Wciągam brzuch… i jakimś cudem udaje mi się przedrzeć przez diabelnie wąskie zakamary i wypchnąć od dołu jedno z łóżek. Chwilę później słyszę już brawa i śmiechy, bo wokół auta są chyba wszyscy pracownicy. Przy okazji muszę wspomnieć raz jeszcze, że Australijczycy kolejny raz okazali się bardzo spoko. Cały czas starali się pomóc i kombinowali i kibicowali. Nie było tekstów w stylu „w 8604 akapicie podpisanej przez pana umowy wynajmu pisze, że w takiej sytuacji bulisz 3000$”. Chcieli nawet wysłać do tej dziury ściekowej pracującego tam drobnego Chińczyka, ale się nie zgodził.