niedziela, 28 listopada 2010

DZIEŃ 77., Witaj Kornelku i relokacja


22.11.2010, Melbourne

Dziś rano czekała na mnie wspaniała wiadomość. Moja komórka, której tu na wyjeździe kompletnie nie używam, w końcu się do czegoś przydała i poinformowała mnie, że wczoraj urodził się mój siostrzeniec Kornelek. HHHHUUUURRRRAAAA – niech żyje Kornelek IV Wielki!!!  IV, bo to już mój czwarty siostrzeniec (tak, tak, same chłopaczurki), a Wielki, bo jest wielki – 4,3 kg przy 57 cm ;) Poród, delikatnie mówiąc, do najłatwiejszych nie należał, Kornelek przyszedł na świat przez cesarskie cięcie, ale jest duży, silny, zdrowy, a czarne włoski ma tak długie, że można mu irokeza robić ;)) 

Ta fantastyczna wiadomość wprawiła mnie w tak błogi nastrój, że aż sobie dalej zasnęłam ;) Łukasz natomiast wyruszył na internetowe łowy. Na łowy w poszukiwaniu relokacji – już spieszę wyjaśnić, co to takiego.
Podróżując po Wietnamie spytaliśmy Stewarta, bardzo sympatycznego Australijczyka, o tani sposób na podróżowanie po Australii. To właśnie on pierwszy (albo Anglik Richard, sami już nie wiemy) powiedział nam o relokacji, którą jednak bardzo trudno złapać. Oczywiście potem przeszukaliśmy jeszcze Internet i dowiedzieliśmy się dokładniej, na czym to polega. 

Otóż Australia jest spora i chyba najpopularniejszym sposobem na jej zwiedzanie jest wypożyczenie campera/samochodu. Ale że odległości są tak duże ludzie biorą auto w jednym miejscu, a oddają w drugim, bo nie chce im się wracać kilka tysięcy kilometrów tą samą drogą.  Dziwnym trafem (albo tym że ludzie są jak owce i  robią to samo) większość lubi robić wybrzeże Australii z góry na dół. Biorą więc samolot do Cairns i potem zjeżdżają w dół. Do słynnego kamyka Uluru na środku Australii też jadą w jedną stronę. No a jak do tej pory nikt jeszcze nie wymyślił jak można teleportować wozy, więc wypożyczalnie szukają innych sposobów na sprowadzanie swoich samochodów do tych wypożyczalni, gdzie jest na nie popyt. Wymyślili więc relokacje, czyli szukają ludzi, którzy im te campingi/samochody przez kraj przewiozą. Umowy są różne, bywa tak, że za samochód płaci się mniej (25 dolarów za dzień), a bywa tak, że nie dość że płaci się tylko symbolicznego dolara za dzień, to dorzucają jeszcze kasę na paliwo (czasem nawet całość!)
I właśnie taka relokacja nam się zamarzyła… 
Jest kilka stron internetowych, na których wypożyczalnie umieszczają swoje oferty – skąd dokąd, za ile, jaki samochód, ile dni na przejazd (zwykle mało, jak ktoś  chce przy okazji dużo zwiedzać to odpada) i jaki limit kilometrów (bo takowe są). Śledzimy te relokacje już od kilku dni (zaczęliśmy w Tajlandii) i było już kilka ciekawych ofert. Stwierdziliśmy jednak, że nie można dać się zwariować, że nie będziemy rzucać wszystkiego i zmieniać wszystkich naszych planów tylko ze względu na relokacje. Były już bowiem ciekawe przejazdy do Cairns (północ wschodniego wybrzeża), do Alice Springs (to miejscowość najbliżej kamienia Uluru w środku kraju), do Tasmanii, ale my nie chcieliśmy tak tu rzucać wszystkiego, nie zobaczywszy nawet kawałka Melbourne. Do tego doszło jeszcze powątpiewanie, czy nasze polskie prawo jazdy w takim wypadku wystarczy. Jana była przekonana, że nie. Zadzwoniliśmy do australijskiej ambasady w Warszawie, gdzie nas poinformowali, że bez międzynarodowego prawka nie można tu jeździć (dostaje się je szybciutko, ale podanie trzeba złożyć osobiście) My już jednak urzędnikom z ambasad nie ufamy, więc postanowiliśmy zamiast tego zaufać użytkownikom internetowych forów, którzy zgodnie twierdzą – polskie prawko jazdy przy wypożyczaniu auta w Australii jest ok., i tak najważniejsza jest działająca karta kredytowa;) 

Postanowiliśmy, że wszystko w swoim czasie, że jak mamy jakąś relokację znaleźć to znajdziemy. A wczoraj poczuliśmy, że nasz czas na opuszczenie Melbourne już powoli nadchodzi…
Dlatego właśnie Łukasz pierwsze co dziś zrobił po otworzeniu oczu to rzucenie się na komputer (najlepiej sprawdzać rankami i wieczorami, wtedy pojawiają się nowe oferty)
Ja sobie słodko drzemałam po otrzymaniu wiadomości i Kornelku, a tu obudził mnie podniecony Łukasz, że jest fajna relokacja do Cairns. „To dzwoń w tej chwili”. I tak zrobił – zadzwonił i  … zarezerwował. Ruszamy do Cairns ;)))))!!!! 
Samochód (bo to „średnio-duży” samochód, a nie camper) odbieramy jutro rano, czyli we wtorek, a najpóźniej o 15:00 w niedzielę ma być w Cairns. Mamy więc 5,5 dnia. Wow, super ;) Najkrótsza droga to prawie 3000 km, ale możemy zrobić 3600 i na pewno z tego bonusa skorzystamy. Płacimy całego dolara za dzień, a w bonusie dostajemy 250 dolarów na paliwo.
Zapowiada się niezła przygoda ;)

Reszta dnia upłynęła nam na planowaniu trasy, przekopywaniu Internetu, pakowaniu, którym to  towarzyszyły radość i podniecenie.
O 16 wyszliśmy na trochę z domu, no bo przecież ile można siedzieć w czterech ścianach. Poszliśmy na plażę, która jest jakąś godzinkę piechotą od domu Jany. Słonko pięknie grzało, na plaży wielu ludzi już się kąpało. Plaża była fajna, choć powiem szczerze że nad naszym Bałtykiem piasek jest przyjemniejszy, drobniejszy, delikatniejszy i milej na nim poleżeć. Do tego ocean aż roił się od olbrzymich meduz – nie dało się praktycznie iść wzdłuż brzegu, by na nie nie nadepnąć. Nie wiem, czy u nich tak zawsze, czy to po prostu teraz taki okres …
Jednak i meduzy i piasek mogę spokojnie wybaczyć, ale okropnych, upierdliwych muszek już nie. Och, ależ one uprzykrzały mi ten spacer, myślałam, że szału dostanę. Muszki-owocówki, obsiadały mnie ze wszystkich stron, gryzły, dokuczały. Chciałam stamtąd jak najszybciej uciekać. Już nawet zbuntowałam się na wracanie na piechotę, tym bardziej, że przeszliśmy spory kawałek wzdłuż plaży i teraz byśmy błądzili. Wsiedliśmy więc do pociągu i przejechaliśmy 3 stacje, skąd wciąż mieliśmy pół godzinki spaceru do domu, ale chociaż wiedziałam dokładnie gdzie iść i na tej drodze tych okropnych muszek nie było. 

Jana nie mogła nadziwić się tej naszej relokacji, ani ona ani żadne z jej znajomych nigdy o czymś takim nie słyszało. I całe szczęście, bo wtedy pewnie nigdy byśmy tej relokacji nie złapali i nie wyruszalibyśmy jutro rano do Cairns ;))   

Łukasz:

Gdy pierwszy raz usłyszałem na statku na Halong Bay od tego Australijczyka o relokacji (relocation deal), nie do końca zrozumiałem o co w tym tak naprawdę chodzi. Myślałem, że to taka trochę tańsza opcja wynajmu auta. Na forach nic nie było, ogólnie nikt o tym nie słyszał. Dopiero przeglądanie przez dłuższy czas tabelek z ofertami na podstronach wypożyczalni dało mi jakieś wyobrażenie, o co w tej grze tak naprawdę chodzi, bo z normalnym wypożyczaniem wozu nie ma to aż tak wiele wspólnego.
Jest to bez wątpienia najtańsza  opcja podróżowania po Australii no i oczywiście zwiedzania jej. Po prostu dostajesz auto za darmo i jeszcze ci dają na paliwo. Brzmi zbyt pięknie? Tak tak, za darmo to można w mordę dostać, intuicja was nie myli, haczyk musi być.

Relokacja to nie jest oferta dla każdego. Najważniejszym punktem programu jest to, że w odróżnieniu od wynajmu, auto NIE jest ubezpieczone. To znaczy oczywiście można wykupić „strictly recommended” ubezpieczenie za 75$/dzień przy którym możesz bezstresowo walnąć dzwona na pierwszym zakręcie, jest też opcja 25$/dzień która pokrywa efekty uboczne ułańskiej fantazji drivera do pewnego zakresu. Jednak można też zainwestować jednorazowo 3$ na różaniec i wziąć auto bez ubezpieczenia, czyli podpisać 5-stronnicowy cyrograf, który w dużym skrócie można streścić „w przypadku jakiegoś strzału szanowny pan kierowca idzie z torbami”. To znaczy to ubezpieczenie jest na pewno, bo nie wierzę, że nie mają jakiegoś ogólnego ubezpieczenia, ale nie dla ciebie. Gdyby coś, to wypożyczalnia zapewne dostanie kasę z ubezpieczalni a oni potem szarpią człowieka. W sumie bym się tym tak nie przejmował, opowiadają mi tu wokoło, że „człowieku tam są straszne drogi” i lewostronny ruch, ale to nie taki znowu chyba problem. Problem to zwierzaki, które ponoć wpadają tu pod auta w skali zupełnie niewspółmiernej do tego z czym mamy do czynienia w Europie. Wszyscy mnie naokoło straszą, że te trasy poza aglomeracjami są usłane kangurzymi trupami i oprócz ciężarówek nikt tam nie jeździ. Przestałem przeszukiwać Internet w tym zakresie, gdy natknąłem się na jakiś poradnik kierowcy, gdzie przestrzegali, że kangury „sometimes like to jump on your car”. A myślę, że na sam przedni zderzak do tej nówki toyoty camry, którą jutro odbieramy, może nie starczyć kasy ze sprzedaży mojej nery (no bo tu oczywiście wszystko leci poprzez ukochane ASO). 

Kolejny myk to dostępność tych relokacji. Takich ofert pojawia się dosłownie kilka, może kilkanaście dziennie w skali całego kraju. Nie wszystkie są ciekawe ze względów geograficzno-kasowych. To powoduje, że taką wymarzoną relokację trzeba wyczekać i upolować. A nigdy nie wiadomo co będzie jutro. Trzeba mieć trochę czasu, sporo szczęścia i refleks. Nam się dziś ułożyło.

DZIEŃ 76., Polski dzień w Melbourne










21.11.2010, Melbourne

Przywieźliśmy ze sobą słońce, inaczej się tego określić nie da ;) Od naszego przyjazdu padało chyba tylko raz, a przeważało słonko. Przez pierwsze dni nie grzało jeszcze aż tak mocno, ale wczoraj i dzisiaj pokazało na co je stać. A wiadomo, nic nie ma większego wpływu na odbieranie otaczającego świata, niż piękna pogoda. 

Dziś ruszyliśmy na zwiedzanie Melbourne ;) Pojechaliśmy razem z Janą i pierwszym miejscem do którego nas zabrała, było 35. piętro hotelu, w którym kiedyś pracowała. Stąd pewnie znała tą chyba najbardziej znaną w całym Melbourne toaletę z widokiem na miasto. Twin Towers z Kuala Lumpur mogły się przy tym schować ;) Muszę przyznać, że w takiej toalecie to jeszcze nie byłam! I pomyśleć, że dwa budynki obok musiałabym za o 5 pięter wyższą przyjemność płacić 30 dolarów. Jak dobrze jest poznawać miejsca w towarzystwie ich mieszkańców…  

Dziś był zupełnie wyjątkowy dzień na zwiedzanie Melbourne, jedyny taki w roku – główny skwer w mieście był biało-czerwony, bo trafiliśmy na „polski dzień”. Pewnie gdybyśmy mieszkali na stałe w Polsce i przyjechali tu prosto z niej, nie zrobiłoby to na nas większego wrażenia. Ale jesteśmy już od grubo ponad 2 miesięcy w podróży, w dodatku mieszkając w Norwegii dobrze wiemy co znaczy tęsknota za ojczyzną. Tutaj jednak ta tęsknota wygląda troszkę inaczej. Polacy mieszkający w Australii nie odwiedzają kraju kilka razy w roku. Nie kupią sobie biletu lotniczego za kilkadziesiąt/kilkaset złotych. Nie wyskoczą do Polski na weekend. Bywają rzadko, nawet bardzo rzadko i tym bardziej tęsknią.
Polska, którą ujrzeliśmy na festynie, to piękna, stara Polska, która nie we wszystkich rejonach kraju przetrwała… Na scenie dzieci w strojach krakowiaków dawały pokaz tańców ludowych, na innej scenie kawałek dalej przygrywał zespół disco-polo. Ludzie stali w gigantycznych kolejkach za pierogami, bigosem i kiełbasą (nie skusiliśmy się, bo ceny dość przerażające, a my przecież już za miesiąc będziemy mieć świąteczną ucztę). Dorośli i dzieci mieli na sobie koszulki, flagi, czapki zdradzające ich polskie korzenie. Dziś wszyscy byli dumni z tego, że są Polakami. Wzruszające były starsze panie, tak pięknie wystrojone, wystarczył jeden rzut oka, by wiedzieć że są Polkami. Naprawdę niezwykle przyjemnie było odczuć tą ciepłą, serdeczną atmosferę.
Na festyn pojechaliśmy z Janą i już tam na miejscu poznaliśmy jej znajomych: Australijką Christine oraz panią Rysię i pana Marka. Na festynie było również kilka innych ciekawych osób. Sprzedawcy bursztynów, którzy przyjechali tu … z Kołobrzegu ;) (pani Rysia spotyka ich nad morzem co roku jak jeździ do sanatorium) Zjawiła się również polska „wielka gwiazda”, żona zmarłego Marka Perepeczki (ta co się do „M jak Miłość” wkręciła) Zawsze czułam, że ta pani to jakieś jedno duże nieporozumienie, ale dziś się w tym utwierdziłam. Świat jest bowiem bardzo mały i ta pani była przez kilka lat najbliższą sąsiadką Jany, tu w Australii. Kilka historyjek z życia codziennego i już wiem, że byśmy się nie zaprzyjaźniły ;)
Jana została ze swymi znajomymi na ploteczki, a my ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie miasta. 

Wsiedliśmy do starego, zabytkowego tramwaju, który robił rundkę dookoła, a głos z głośników informował nas o mijanych zabytkach i atrakcjach. My to specjalnie zabytkowi nie jesteśmy, ale skusił nas ogród botaniczny. Wysiedliśmy z tramwaju i przenieśliśmy się do świata roślin, zaraz przy centrum. Super miejsce na spacer z rodzinką. I tu znów (prócz roślin, na których się nie znam) zaskoczył nas świat zwierząt. W kilku miejscach były plakaty, by uważać na mieszkające tam żółwie długoszyje, bo teraz jest akurat ich czas na składanie jaj. Pomyślałam sobie, jak to fajnie byłoby takiego żółwia spotkać, a kilkanaście minut później śliczny długoszyjny żółwik ukazał się naszym oczom. Był tuż przy krawężniku, gdzie składał jaja, wytężając się bardzo i wyciągając swoją i tak już długą szyję. Kawałek dalej było stadko pięknych, kolorowych papug, które u nas żyją tylko w klatkach. Ależ fascynująca jest ta australijska fauna …

Czas mijał nam tak szybko, dopiero co tutaj przyjechaliśmy, a już nadchodził wieczór. Oglądaliśmy miasto skąpane w ciepłym, zachodzącym słońcu. Centrum to wysokie, ale ładne drapacze chmur, gdzieniegdzie poprzetykane zabytkowymi, starszymi budynkami. Jest mnóstwo parków, zieleni. Bardzo nam się tu podoba, zdaje się, że to fantastyczne miasto do mieszkania. Widziałam tu dzisiaj chłopaka na wózku, sparaliżowanego od szyi w dół. Był całkiem sam, a wózek prowadził i kierował brodą … To było niesamowite, ale przy okazji uświadomiło mi, że w Azji nie widziałam ani jednej osoby poruszającej się na wózku, za to tu w Australii przez te kilka dni już wiele...

Wsiedliśmy do pociągu, który zabrał nas do domu. Taka podróż trochę zajmuje, bo najpierw jedzie się jakieś 20 minut pociągiem, a potem jeszcze pół godzinki na piechotę. Nic dziwnego, że tu w Australii każdy ma samochód – choćby po to, by nim sobie dojechać do najbliższej stacji ;)

DZIEŃ 75., Misiu koala wygrany w totolotka










20.11.2010, Melbourne

 Dziś był w zasadzie pierwszy dzień takiej prawdziwej australijskiej przygody. Sobota, prognozy zapowiadały piękne słoneczko, w dodatku jeszcze Jana ma dzisiaj urodziny. Zdecydowanie trzeba to było jakoś uczcić ! Już od dawna planowaliśmy jakąś wycieczkę na dzisiaj, ale trochę ciężko było znaleźć miejsce – Jana nie chciała jechać za daleko, bo taka podróż autem męczy, a najciekawsze (albo raczej najbardziej znane) miejsce w stanie Victoria to Ocean Road i Dwunastu Apostołów, położonych prawie 300 km od Melbourne. W końcu jednak Jana zdecydowała się na poświęcenie nam całej tej soboty i o 9 rano wyruszyliśmy na Ocean Road!

Świeciło cudne słonko i nie trzeba było jechać daleko, by naszym oczom ukazał się otwarty ocean z pięknym wybrzeżem – szerokimi plażami, skalnymi klifami. Ślicznie, naprawdę. Jednak największego uroku temu wszystkiemu dodawała zieleń, która tak naprawdę nie jest tu widywana za często. Przyjechaliśmy bowiem w dość wyjątkowym czasie. Do naszego przyjazdu padało w zasadzie non stop przez kilka miesięcy – takich deszczy nie było w tym regionie od 35 lat!!! Nic więc dziwnego, że  wszystkie roślinki dźwignęły się do życia po takiej wodnej uczcie. Ku naszemu zdziwieniu zobaczyliśmy więc piękną zieloną Australię. Po jednej stronie błękitno-turkusowy (niesamowity odcień) ocean, a po drugiej zielone łąki z owieczkami. Ach, jakże mi te krajobrazy przypominały … Irlandię Północną. Szczególnie, że odwiedziłam ją tuż przed rozpoczęciem tej podróży i kochana Rosie zabrała mnie na wycieczkę wzdłuż wybrzeża. Tamte krajobrazy mam więc jeszcze bardzo świeże w głowie i to co oglądałam tutaj naprawdę przypominało mi zieloną Irlandię… 

Zatrzymaliśmy się najpierw przy uroczej latarence morskiej, potem zjedliśmy lunch z widokiem na ocean. Tu w Australii mają wspaniałe miejsca piknikowe. Stoliki, czyściutkie toalety, z papierem i mydłem(!) i do tego wszystkiego grille! Wszystko darmowe, czyste, zadbane, aż przyjemnie się w takich miejscach zatrzymywać.
Czekała nas jednak długa droga, więc tak za wiele przystawać nie mogliśmy. Ale że żadne z nas nie prowadziło, to mogliśmy napawać się widokami. Zielono-błękitno-słonecznie, naprawdę piękna mieszanka. Oczywiście podczas podróży wypytywaliśmy o wszystko, między innymi o słynne australijskie zwierzaki: kangury i misie koala. Kangurów jest bardzo dużo, może nie w tym rejonie tutaj, ale jak pojedziemy wyżej na pewno zobaczymy dużo – szczególnie zabitych na drogach. Natomiast jeśli chodzi o misie koala to Jana stwierdziła : „Prędzej strzelicie szóstkę w totolotka niż zobaczycie tu koalę” W innych częściach kraju może byłaby jakaś szansa, ale niestety nie tutaj. Szczególnie po strasznych pożarach, które co jakiś czas nękają te rejony. Ostatni taki straszny pożar buszu miał miejsce całkiem niedawno, sama pamiętam zdjęcia i relacje z telewizji. Niestety, dla zwierzaków to najgorsze, szczególnie dla misi koala, które nie tylko tracą życie, ale wiele z nich również jedyne źródło swego pożywienia – drzewa eukaliptusowe.
Biedne misie koala, smutno nam się zrobiło…

Jechaliśmy sobie dalej i widzieliśmy rośliny, które w tych deszczach znalazły swoją szansę na odrodzenie. Był na przykład całkiem ususzony las eukaliptusów, gdzie tylko na niektórych gałęziach wyrastały listki. I właśnie gdy przejeżdżaliśmy koło jednego takiego lasku zobaczyłam GO. Pewnie gdyby nie jeden pan, który stał i robił mu zdjęcie, bym go nie dojrzała. Ale jednak, na drzewku eukaliptusowym z jedną tylko gałęzią z listkami siedział piękny, najsłodszy na świecie, misiu koala. Tak nisko, że może gdybym podskoczyła to udałoby mi się go dotknąć. Oczywiście zaalarmowałam współpasażerów, akurat była zatoczka do parkowania i wszyscy wylecieliśmy oglądać misia. Ale to była radość… Nawet Jana, która mieszka tu ponad 30 lat, niejednego misia już widziała, biegała podniecona jak mała dziewczynka. Misie koala mają bowiem w sobie coś tak uroczego, że u każdego wywołują wielkiego banana na twarzy. Takie zwierzątka radości. Ten nasz siedział sobie leniwie na drzewku, żuł sobie powolutku liście, czasem zmieniał pozycje, drapał się. Oczywiście niedługo po nas zatrzymywały się kolejne samochody, ludzie zbiegali się i tylko widziałam kolejne radosne uśmiechy na twarzach.
To spotkanie z koalką dało mi tyle szczęścia, nawet się nie spodziewałam. Oglądać zwierzęta w ZOO to jednak zupełnie inna bajka, nie da się tego porównać ze znalezieniem takiego misia w jego naturalnym środowisku. Ale prócz radości wkradł się smutek i troska. Ten lasek był praktycznie suchy – została tylko ta kępka liści. Ciut lepiej (ale też nie za dobrze) było po drugiej stronie drogi. No ale miś przecież się tam nie teleportuje, będzie sobie powolutku przechodził przez drogę. A co jeśli akurat będzie jechał samochód ? ;( Ale pomyślę optymistycznie: na pewno nic mu się nie stanie !!! 

Po dłuższym koalowym postoju ruszyliśmy dalej, ale widok misia na drzewie nam towarzyszył …
Trzeba nam było troszkę przyspieszyć, bo do 12 Apostołów mieliśmy jeszcze kawałek, a już było po 15. W końcu jednak szczęśliwie dotarliśmy, zaparkowaliśmy na parkingu z dziesiątkami innych samochodów. Znane miejsca mają właśnie to do siebie … A i tak nie ma teraz jeszcze sezonu.
Ale Apostołowie nie zawiedli – choć nie ma ich już 12. Ci apostołowie to formacje skalne wystające z oceanu. Ale ocean chce pokazać kto tu rządzi i co jakiś czas któryś z apostołów łamie się i ocean zabiera go ze sobą. Szkoda, bo to naprawdę piękny widok. Jedyna szkoda, że nie można napawać się nim w samotności – no ale wszystkiego mieć nie można... Byliśmy tam akurat w czasie, gdy patrząc na apostołów słonko świeciło nam prosto w twarze, więc z ładnych zdjęć nici. Ale nacieszyliśmy się widokiem, bo oko nie aparat, dało radę … Za to dwie inne skały, trochę dalej (w sumie nie wiem, może to też byli apostołowie?) pięknie się przed nami prężyły i wdzięcznie pozowały do zdjęć. 

To był długi, piękny dzień. Zatrzymaliśmy się jeszcze na kolacyjny piknik, znów w uroczym miejscu nad wodą. Zjedliśmy co nam zostało z piknikowej wyprawki i wyruszyliśmy do domu. Do przejechania było prawie 300 km, ale była dobra droga i jakoś to poszło w miarę bezboleśnie. Choć wiem dobrze, że po takim całym dniu Jana była wykończona. Acha, nie mogło być inaczej, wypełniliśmy po drodze kupon totolotka. Szóstki niestety nie wytypowaliśmy, ale my już dzisiaj dostaliśmy przecież naszą porcję szczęścia. Wystarczy ;)  

W domku wypiliśmy urodzinowego szampana, zjedliśmy ciacho i z głową pełną nowych, pięknych obrazów poszliśmy spać.  

Łukasz:

Dzisiejsze spotkanie z panem koralgolem to kwintesencja kangurzastego etapu naszej wyprawy. Bez żadnego dennego safari czy zoo, ot tak po prostu w lesie. Tak jak ma być, prawdziwie. Oczywiście nigdy by do tego nie doszło, gdyby nie ostre jak brzytwa sokole oko Agaty.
Sam misiek był naprawdę miłym gościem. Naćpany liśćmi eukaliptusa nic sobie nie robił z naszej obecności. Był tak nisko, że mógłbym go zdjąć ręką, ale tak sobie pomyślałem, że może nie jest aż tak potulny jak wygląda a w dodatku to był jakiś zawodnik wagi ciężkiej, bo był całkiem spory, myślałem, że zaraz spadnie z całą tą gałęzią. No i te ząbki…

Taki wyluzowany tryb życia tego zwierzaka mnie zauroczył, żeby nie powiedzieć zainspirował. Sam bym tak chciał.

czwartek, 25 listopada 2010

DZIEŃ 74., Co się ze mną dzieje ?

19.11.2010, Melbourne

Ta moja aklimatyzacja z dolną pólkulą przebiega ogólnie dość fatalnie. Całe szczęście, że nie jestem przypadkiem odosobnionym i Jana mówi, że to normalne, naukowo przebadane i udowodnione, że przeskok z półkuli południowej na północną to dla organizmu żaden problem, natomiast odwrotnie to już nie jest takie bezbolesne. To by potwierdzało dlaczego dzisiaj kolejny dzień spędziłam w połowie w łóżku. Mam tylko nadzieję, że tym razem to już koniec i wreszcie przestanę być taka senna !!! Bo mnie samą zaczyna już to męczyć. Czas już na jakąś australijską przygodę, relacje spod kołdry to przecież nic ciekawego. 

Dziś poszliśmy co prawda przebadać inne centrum handlowe w poszukiwaniu jakichś super okazji, ale nasza wyprawa zakończyła się fiaskiem. Drogo jak nie wiem co, w sklepach nic ciekawego nie było, a do tego to moje złe samopoczucie… Jaśniejszym akcentem dnia było to, że Łukasz z Janą pojechali do tego wczorajszego centrum kupić mu tamte buty. Mój mężu należy do typu mężczyzn kupujących coś sobie niezwykle rzadko, zwykle po bardzo głębokim zastanawianiu się i kontemplacji (dobrze, że chociaż mi kupuje częściej i chętniej ;) więc kupno butów sprawiło nam obojgu trochę radości. 

Dom jest nadal piękny, ale jednak przydałoby się go opuścić. Australia czeka!