Po naszym pierwszym
wyczerpującym tygodniu mieliśmy ochotę najzwyczajniej w świecie odpocząć … Na
spokojnie, bez pospiechu… Ach, tego nam było trzeba.
Pierwszego dnia, czyli w poniedziałek, pojechaliśmy samochodem do parku Tildon który jest
zaraz w pobliżu naszego domu. Tam nad jeziorkiem bardzo popularnym wśród
miejscowych odpoczywaliśmy po trudach podroży. To, co było inne i ciekawe to stopień
wczuwania się ratowników na plaży (bo była to plaża strzeżona) Nie było chwili,
żeby ktoś nie był upominany ze płynie za daleko, nawet dorośli nie mogli się
oddalić poza wyznaczone linie, a w tej najdalszej strefie (nie dalej niż 50 m
od brzegu) można było pływać tylko ze specjalnymi opaskami na rękach wydawanymi
przez ratowników. Z jednej strony dobrze, ale z drugiej … trochę to meczące.
Po jeziorku pojechaliśmy na obiad i tu musze
niestety przyznać się do naszego wielkiego wyjazdowego grzechu … obżarstwa. Nic
nie poradzę, ale uwielbiam bufety, gdzie możesz jeść ile chcesz. W czasie
lunchu płacisz 10 USD, a w porze obiadowej 15 USD i … jesz ile chcesz. A rzeczy
są po prostu przepyszne – nasze ukochane sushi, przeróżne owoce morza, chińskie
dania najróżniejszej maści, łącznie ze 150 potraw. Do tego pyszne owoce,
desery, nawet lody z automatu. No po prostu jakiś kosmos. Zważywszy na cenę za
wejście – przykładowo danie w jakiejś zupełnie przeciętnej restauracji to ok.
15 USD, porządny obiad ugotowany w domu tez wychodzi drogo, to my po prostu nie
jesteśmy w stanie tego ogarnąć. Jeszcze rozumiem, żeby napychali ludzi jakimiś
makaronami i chlebem, ale przecież owoce morza to najdroższe rzeczy na rynku, a
tam jest ich mnóstwo i naprawdę smaczne… Ciekawe jest to, ze wszystkie te
bufety które do tej pory w różnych miejscach odwiedziliśmy, po raz pierwszy w
Alicante parę lat temu, zawsze były prowadzone przez Chińczyków – tylko oni
potrafią takie rzeczy. Najlepsze w tym bufecie jest to, ze tam zawsze
znajdziemy cos fajnego dla naszych chłopców, bo tak chodząc po restauracjach często
nie trafiamy…
Wtorek
minął leniwie na dalszym eksplorowaniu najbliższej okolicy – położonych nad
woda tras spacerowych, miejscowych placów zabaw. Fajnie jest obserwować zmiany
w naszych chłopaczkach. Joniu oczywiście nadal nie przepuści okazji, by
Adasiowi cos wyrwać, gdzieś go popchnąć, czy zrobić mu na złość, ale coraz
częściej wykazuje się rzadko spotykana wcześniej troska i czułością. Teraz jego
ulubionym zajęciem jest huśtanie Adasia, zjeżdżanie z nim razem na zjeżdżalni –
chodzi taki przedumny i mówi, ze opiekuje się bratem. Normalnie serducho mi się
wtedy rozpuszcza tak słodko wyglądają…
W środę
wybraliśmy się do słynnych dolin Napa i Sonoma. Miejsca znane na cale świat –
to tu produkowane są ponoć jedne z najlepszych win na świecie. Przejeżdżaliśmy
droga wzdłuż której ciągnęły się niezliczone ilości krzewów winogron. Widać tez
było ukryte wśród tych zielonych pol piękne winnice – wzorowane głownie na włoskiej
architekturze (choć zdarzają się i zamki, do jednego takiego nawet
zajechaliśmy). No fajne, sielskie widoczki, ale … zupełnie nie nasz świat. No
bo cale zwiedzanie tych winnic polega przecież na tym, ze się jeździ od winnicy
do winnicy i … smakuje produkty (oczywiście za oplata) U nas o niewykonalności
takiej misji zaważyło kilka rzeczy: dwóch śpiących w samochodzie smyków, to ze
w pojedynkę wcale się przyjemnie nie pije (a ktoś nas musiał do domu dowieźć),
jak również to ze my żadnymi koneserami wina nie jesteśmy. Było to miejsce dla ludzi trochę innego sortu, zdecydowanie
klasy wyższej – a my ani w niej nie jesteśmy, ani do niej nie aspirujemy.
Dolinę Napy opuszczaliśmy wiec bez żalu – zdecydowanie bardziej niż na wino
wysokiej klasy, miałam ochotę na moja ulubiona caramel frappe z maca :)
W czwartek
czekało nas super fajne spotkanie. Ola z Łukasza pracy i jej chłopak Per
William tez pokonali Pacific Coast Highway i zawitali do San Francisco. I dziś właśnie
mieliśmy się spotkać. Przed spotkaniem jednak postawiliśmy sobie dość
wymagające zadanie – zdobycie biletów do Alcatraz. O tym, ze trzeba je zamawiać
z długim wyprzedzeniem uprzedzało nas kilka osób. Niby wiedzieliśmy, ale co z
tego… Gdy próbowałam je kupić na kilka tygodni przed, było już za późno –
bilety na cały nasz okres pobytu w San Francisco zostały wyprzedane. Pozostawała
opcja kupna biletów łączonych z jakąś inna wycieczka (czyli zamiast zapłacić 33
USD, trzeba było zapłacić około 100 USD i np. przepłynąć się jakimś stateczkiem
po zatoce) bądź tez pojawić się bardzo wcześnie przy budkach, gdzie sprzedają
bilety i zawalczyć o te 100, bądź 150 biletów, które maja codziennie w
sprzedaży. Naczytaliśmy się na necie o ludziach, którzy koczują w tej kolejce
od 5 rano, wiedzieliśmy ze trzeba być wcześnie, ale to co tego ranka udało nam
się wycisnąć to była 8:30. Czyli oczywiście zdecydowanie za późno, biletów już
nie było. Plusem jednak było to, ze byliśmy wcześnie w mieście i mieliśmy cały dzień
przed sobą.
Był to tak naprawdę nasz pierwszy dzień w San
Francisco. Miasto robi naprawdę przyjemne wrażenie – no może poza faktem ze
strasznie tu wieje. Ładna zabudowa, głownie niska, choć nie brakuje tez
drapaczy chmur. Ale to co robi na mnie absolutnie największe wrażenie, to te
ich ulice, które leżą na tak stromych zboczach wzgórza, ze samochody parkują w
poprzek, a nie wzdłuż i gdybym tu miała ruszać pod taka górkę na manualu z użyciem
ręcznego, to chyba bym się rozpłakała, albo zawału dostała (Adas na szczescie mamusi nie przypomina i rwie sie do kierownicy, gdy tylko moze) Ale cały urok w
tych kosmicznie stromych ulicach i z wielu rozciąga się piękny widok na zatokę…
Z Ola i Perem Williamem umówiliśmy się po drugiej
stronie Golden Gate. Była to tez nasza pierwsza przejażdżka po tym przesławnym
czerwonym moście. Spotkaliśmy się na punkcie widokowym, skąd roztaczał się
cudny widok na most, zatokę i w ogóle cale San Francisco.
Ale tak naprawdę
miejscem, które urzekło nas najbardziej, była pewna magiczna huśtawka nad woda,
ukryta przed turystami, tym całym zgiełkiem, przeurocza, z bajecznym widokiem.
Ola z Perem ja na szczęście wyśledzili na internecie i podzielili z nami ta perełką.
Naprawdę magiczne miejsce, pol godzinki spaceru, a efekt niesamowity.
W ogóle wszystkie godziny spędzone z ta dwójką były
super. Później pojechaliśmy bowiem jeszcze do miasta na obiad, a ostatnie
godziny spędziliśmy na placu zabaw. Ola i Per William musza się wprawiać – nie
wiem, czy zachowanie naszych urwisów ich trochę nie wystraszyło – ale nawet
jeśli to już za późno, bo za kilka miesięcy sami zostaną szczęśliwymi rodzicami :)
Fajnie było tak pogadać, bo choć na co dzień mieszkamy tak blisko siebie,
rzadko ma się czas na takie fajne leniwe godziny i pogaduchy. To był
zdecydowanie dobry dzień, a jego ukoronowaniem było to, ze po powrocie zdarzył
się taki malutki cud (kategoria rzeczy niezwykłych, ale niespecjalnie ważnych)
i na necie pojawiły się dwa bilety na niedziele do Alcatraz – ktoś zrezygnował.
Yuhu, więcej szczęścia niż rozumu, ale jednak Alcatraz będzie nasze :)
W piątek
wybraliśmy się na poszukiwanie największych drzew na świecie – sekwoi
wiecznozielonych, które znajdują się w kilku parkach tu w Californii, a ten
najbliżej San Francisco jest niecałą godzinkę drogi od naszego domku. Łatwiej
zaplanować niż zrobić, jest to miejsce tak popularne wśród turystów, ze jak
dotarliśmy tam koło godziny 12 to absolutnie nie było gdzie zaparkować. Postanowiliśmy
wiec zacząć od plażowania na pobliskiej Stinson Beach, a dopiero później, gdy
te tłumy już się rozjada, pojechać do drzewek. Ten plan wypalił i najpierw
chłopaki przez dwie godzinki zbierali kraby na plaży (woda w oceanie niestety
za zimna na kąpiele bez pianki), a później mogliśmy już przechadzać się po tym
pradawnym lesie. Naprawdę jest niesamowity i … magiczny. Zdjęcia (to znaczy
moje, bo dla dobrego fotografa byłoby to wyzwanie, ale mogłoby wyjść parę
niesamowitych ujęć) za nic w świecie nie potrafią oddać uroku tego miejsca –
ogromu tych drzew, przebijających się przez nie promieni słońca. Pięknie. Idealne
miejsce na taki ponad godzinny spacerek. Super dzień zakończył się wizyta w
naszym ulubionym chińskim bufecie:)
W sobotę znów
wyruszyliśmy do San Francisco – celem było przejechanie się słynnym tramwajem,
ale była taka kolejka i takie tłumy, ze przełożyliśmy to sobie na inny dzień.
Za to pokręciliśmy się trochę po nabrzeżnych uliczkach, poczuliśmy jak typowi
turyści w wielkim tłumie - bardziej mi to przypominało moje Pobierowo w środku
sezonu, aniżeli słynna amerykańską metropolie, a później spędziliśmy dużo czasu
na świetnym placu zabaw skąd rozciągał się piękny widok na miasto. Kurcze, bez
dzieci nigdy bym tego nie robiła, a place zabaw to takie świetne miejsca –
idealne punkty na obserwowanie takiego normalnego życia Amerykanów.
Potem
samochodem przejechaliśmy się jeszcze dalej droga za Golden Gate, skąd rozciągał
się piękny widok na most, miasto i wybrzeże. Chłopaczki spali, mieliśmy wiec
chwile spokoju na podziwianie tych widoków.
Niedziela
była
wielkim dniem dla mieszkańców San Francisco. Co roku bowiem, w ostatnia
niedziele czerwca, odbywa się tu Pride Parade. Oprócz gejów, lesbijek,
transseksualistów, idą w niej wszyscy ci, którzy chcą cos przekazać światu, o
cos zawalczyć, czymś się podzielić. Czytałam wiec transparenty dumnych ze swego
koloru skory Afroamerykanów, walczących o wyższe place południowoamerykańskich
kobiet. Super było poczuć ta atmosferę, zaangażowanych ludzi – ale za dużo
czasu na to cieszenie się nie mieliśmy bo o 13 ruszał nasz statek do Alcatraz (założę
się, ze to właśnie dzięki Pride Parade udało nam się kupić bilety do niego)
Ja na ta wycieczkę do Alcatraz jakaś specjalnie
napalona nie byłam. Ogólnie nie przepadam za zwiedzaniem… (to po kiego grzyba w
ogóle podróżuje, nie? :)) Nasze dzieci nie uczyniły tego
zwiedzania szczególnie łatwym, gdy się biły, krzyczały, i płakały przez
większość naszego pobytu w więzieniu. Utrudniały nam zwiedzanie bardzo, gdyż
cały urok w nim polega na odsłuchiwaniu specjalnego nagrania (każdy dostaje w
cenie biletu słuchawki i odtwarzacz), w którym o Alcatraz opowiadają ci, którzy
znają je najlepiej – sami strażnicy, oraz więźniowie. Słychać na nich odgłosy z
tamtych dni, gdy w więzieniu wyroki odsiadywali najgroźniejsi przestępcy… A nam
to słuchanie wyjątkowo utrudniali nasi synkowie.
Nie zmienia to jednak faktu,
ze Alcatraz robi wrażenie. Ja myślałam o nim wiele dni po pobycie – czytałam artykuły
na necie, co naprawdę nieczęsto mi się zdarza. A głownie za sprawa słynnej
ucieczki z Alcatraz. Historia jest niesamowita. Z więzienia, z którego nie dało
się uciec, zbiegło 3 więźniów. Przez ponad rok ukradzionymi łyżkami drążyli otwór
w ścianie, stworzyli z pomalowanego papieru i przez wiele miesięcy podkradanych
z zakładu fryzjerskiego włosów, makiety własnych głów – co uspokoiło czujność strażników
i opóźniło odkrycie ich ucieczki.
Wspinając się po szybie wentylacyjnym
przedostali się na dach. A to była przecież ta łatwiejsza część ich planu.
Dalej nadmuchali ponton, który stworzyli ze skradzionych innym więźniom
sztormiaków. Najtrudniej było bowiem pokonać wody zatoki (liczące około 7
stopni), z prądami wynoszącymi prawie od razu na otwarty ocean. Czy im się to
udało? Czy dotarli szczęśliwie do brzegu, czy utonęli? Na to pytanie nie zna
odpowiedzi nikt. Hipotez jest mnóstwo, historia fascynuje, na jej podstawie powstały
filmy, książki, a policja szuka ich do dzisiaj.
Ja tez myślę o tym dużo, nie powiem … Szczególnie
gdy zobaczyłam to miejsce. Miasto było tak blisko, a jednocześnie tak daleko.
To musiała być najgorsza kara dla skazańców – wszystko o czym marzyli, czego
pragnęli, było w zasięgu ich wzroku. A jednocześnie wiedzieli, ze nigdy do tego
świata nie wrócą. Cóż za okrutna kara, przyznam szczerze ze niektórych więźniów
zrobiło mi się żal. Bo jakoś w mojej głowie napad na bank to nie takiego
kalibru przestępstwo, które zasługiwałoby na tak okrutna kare…
Ta trojka uciekinierow pokazała, ze nie ma rzeczy niemożliwych. Ze z każdej, nawet
najbardziej beznadziejnej sytuacji, można znaleźć wyjście.
Ech, myśli tysiące, ale dość już o Alcatraz.
Po więzieniu zrobiliśmy sobie kolejny super spacer
po mieście, które naprawdę nas urzekło i nawet odstaliśmy swoje w kolejce do
słynnego tramwaju. Warto było, bo przejażdżka była super przyjemna – oczywiście
po tych ich mega stromych ulicach – najpierw pięliśmy się na szczyt wzgórza, a
potem zjeżdżaliśmy w dół, mega klimatycznym, starym, otwartym tramwajem.
Do domu dotarliśmy dopiero o 22. A dnia następnego
zaczynaliśmy kolejny ciekawy tydzień – w parku Yosemite. Ale o tym już w
następnym odcinku :)
P.S. Kochani, którzy to czytacie – ten blog to taka duża
pocztówka do Was, bo znów się raczej nie wyrobimy. Z trzech ostatnich podroży
niewypisane pocztówki wróciły ze mną do domu, wiec teraz nawet nie podejmowałam
walki. Szczególnie po moich przykrych przeżyciach z Lanzarotte, kiedy to ze 20
wypisywanych godzinami pocztówek nigdy nie dotarło do adresatów :(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz