O powrocie do pisania bloga marzyłam już od dawna. No moze nie
takich długaśnych relacji jak podczas podroży do Afryki, czy Azji i Australii,
ale choć troszeczkę, na pamiątkę...
Chęci są wielkie, w głowie tworze takie zapiski wiele razy w
ciągu dnia, tylko potem realnie nie mam kiedy przenieść ich na klawiaturę.
Niestety, z dziećmi podróżuje się świetnie, ale nie ma po prostu czasu na takie
rzeczy...
Niemniej jednak teraz spróbuje zdać krótka relacje z pierwszego etapu naszej podroży.
A był on tak intensywny, ze nawet jak teraz o tym pomyślę, to czuje się zmęczona. Czuje jakbym w tydzień zobaczyła pól Ameryki.
Niesamowicie pięknej Ameryki – czego chyba się do końca nie spodziewałam.
LOT
Podróż jak zawsze - czyli z wywieszonym ozorem, 3 rozwodami
po drodze. Dotarliśmy do bramek na jakieś 15 minut przed planowanym odlotem.
Gdyby nie mili panowie, którzy przepuścili nas w kolejce do oddania bagażu, moglibyśmy
w ogóle nie zdążyć. Nasze założenia ze wszystko pójdzie szybko i gładko na
lotnisku sprawdzają się, ale nie przy tłumach, jakie tam tej niedzieli były...
Ale ale - ostatecznie odlecieliśmy. Podróż do najlżejszych
nie należała, chłopaki trochę dokazywali, tak wiec z zaplanowanego wielkiego
spania wyszło raptem kilka godzin. A sen się przydał choćby dlatego ze prosto z
samolotu mieliśmy zamiar wsiadać w samochód i ... Zdobywać Wielki Kanion - który
leży malutki rzut kamieniem od Los Angeles, bo jedynie jakieś 8 godzin. Gdy się
Łukasz panu w wypożyczalni aut zwierzył z tego pomysłu, a była przecież jakaś 1
w nocy ich czasu, ten popatrzył na nas co najmniej jak byśmy mu powiedzieli ze
zaraz jedziemy na księżyc...
Az tak daleko nie dotarliśmy, ale na Kanion - owszem, udało się:)
Nawet w miarę bezboleśnie - dokazywania Jonia nie liczę, bo przecież on tak
zawsze.
DZIEN 1 i 2 Grand Canyon
Grand Canyon jest niesamowity, zapiera dech w piersiach.
Jego ogrom, wielkość, potęga i piękno naprawdę oddzialuja na zmysły. Minusem
jest to, ze tym pięknem trzeba się dzielić z tłumami, które pędzą tu z różnych krańców
świata. Na szczęście Grand Canyon jest tak wielki, ze te tłumy ludzi nie przeszkadzają,
a jak się przyjdzie w odpowiednie miejsce o odpowiedniej porze, można te niesamowite
widoki dzielić już tylko z wszędobylskimi wiewiórami.
Nasz pierwszy pobyt w kanionie do najłatwiejszych raczej nie
należał. Po 11-godzinnym locie, 8 godzinnej jeździe człowiek nie należał do
specjalnie wypoczętych...
Oglądanie kanionu zaczęliśmy od tej najbardziej
«zatloczonej»strony. Przeszliśmy się kawałek droga, która ciągnie się całymi kilometrami
wzdłuż kanionu ze wspaniałymi punktami widokowymi za każdym prawie rogiem.
Barierki ochronne są tylko w punktach widokowych, natomiast przez resztę czasu
trzeba pilnować swego stadka, szczególnie, gdy ma się takie egzemplarze jak
Jonatanek J
Spacer pierwszy był wymagający, wśród wielu ludzi, z szalejącym
Joniem, ale gdy po obiedzie w miejscowości zaraz obok kanionu wróciliśmy na
jeszcze jedna krótką przechadzkę – kanion był już prawie tylko nasz. Poszliśmy
w druga stronę – nie tam gdzie wala tłumy turystów i było przepięknie.
Nie musze chyba dodawać ze po tym wszystkim położyć się spać
(a do hotelu mieliśmy jeszcze z godzinkę jazdy) to było jak największa, najpiękniejsza
nagroda...
Dzień później dzieci zbudziły nas o 4 rano, co i tak było nieźle
zważywszy na fakt, ze różnica czasu wynosi aż 10 godzin. W sumie to nawet
dobrze, bo na ten dzień zaplanowaliśmy wędrówkę w dół kanionu. Szczerze powiem,
ze bardzo się tego bałam – ze będzie za gorąco, ze z dziećmi nie damy rady, ze
z moja forma po drodze w akcie rozpaczy zrobię cos niedobrego mojemu mężowi.
A tymczasem okazało się, ze ten hike to był prawdziwy strzał
w 10. A największe honory należą się największemu górskiemu zuchowi –
Jonatanowi. Angel Bright Trail, na którą się wybraliśmy, liczyła sobie wiele
mil i ciągnęła aż do samego dołu kanionu do rzeki Colorado – taki odcinek
jednak to już dla prawdziwych wymiataczy, z noclegiem i wyjazdem zaplanowanym...
lata wcześniej (Polak, którego spotkaliśmy po drodze mówił, ze z zona dwa lata
czekali na nocleg tam w dole – a bez noclegu nawet nie próbuj się tam wybierać)
Trasa jest oczywiście podzielona na kilka krótszych odcinków – my założyliśmy
ze z dziećmi damy pewnie rade dojść tylko do pierwszego. Ale jakoś tak nie do końca
wiedzieliśmy gdzie ten pierwszy jest i tak nam się dobrze szło, ze dotarliśmy
dalej niż zaplanowane – ponad 3 mile w obie strony. Tam była możliwość napełnienia
butelek z woda (a woda to na takiej trasie największy skarb) i trzeba było wracać.
Tego obawiałam się najbardziej, bo droga w dół
była dluuuga i mocno w dol.
Ale nie taki diabeł straszny. Przez większość drogi wymyślałam czyhające na
nas zagrożenia, i tak co chwila uciekaliśmy przed księciem Iktornem,
Gargamelem, Zlosliwym Chochlikiem i oczywiście wykonywaliśmy telefony ratunkowe
do Paw Patrol ... I nagle droga minęła. Wierzcie mi albo nie, ale z tej ponad
5-kilometrowej trudnej, górskiej trasy Jonus może z 10% pokonał w nosidełku na
moich plecach – resztę przeszedł bądź przebiegł. Natomiast Łukasz przeniósł na
plecach naszego kochanego Adasia, który był przegrzeczny i niczym jakiś chiński
cesarz, z góry i z zadowolona mina oglądał sobie świat.
Super trasa, przepiękne widoki i świetnie było tak niejako «poczuć»
ten kanion.
Jadąc dalej samochodem zatrzymaliśmy się jeszcze w kilku pięknych
punktach, ale te oglądaliśmy już praktycznie tylko z samochodu, bo dzieciaczki zasnęły.
Po takiej wędrówce czekały nas jeszcze prawie 3 godziny drogi do naszego
kolejnego hotelu.
DZIEN 3 Park Narodowy Bryce
Po poprzednim ciężkim dniu nie było niestety czasu na
regeneracje sil, bo czekały nas nowe piękne rzeczy. I to aż za dużo. W planach mieliśmy
zwiedzanie parku Narodowego Bryce, ale w hotelu urzekły nas obrazy pięknych
miejsc położonych nie tak daleko: słynny Park Antylopy, czy Navajo Monument
Valley. Chęć na nie mieliśmy wielka, ale niestety tym razem było to
niewykonalne czasowo, nie leżały one bowiem po drodze, a do Parku Bryce mieliśmy
jeszcze dobre 2-3 godziny jazdy.
Do Parku Bryce zmierzaliśmy
w zasadzie tylko dzięki Lindzie – pani, z którą kilka dni później mieliśmy zamienić
się na domy. To ona wspomniała w jednym z maili, ze skoro już jesteśmy w
tamtych rejonach (stany Arizona i Utah) to naprawdę warto zobaczyć parki Bryce
i Zion.
I dzięki wielkie jej za to! O ile o Grand Canyon słyszał każdy,
jest miejscem, któremu stawia się poprzeczkę wysoko (zresztą słusznie, bo ten
park naprawdę ma się czym obronić) o tyle o parkach Bryce czy Zion nie słyszałam,
nie miałam jakichś wygórowanych oczekiwań i pewnie dlatego to właśnie one dosłownie...
wyrwały mnie z kapci. A szczególnie Bryce!
Juz sam wjazd do Parku byl zachwycajacy, jechalismy bowiem scenic route 12.
Pamiętacie budowanie wieżyczek z mokrego piasku zmieszanego
z woda? To tak jakby ktoś bawił się właśnie w cos takiego, z użyciem pomarańczowego
piasku. Niesamowita, zachwycająca kraina. Ponieważ wędrówka w glab kanionu poszła
nam poprzedniego dnia tak dobrze, zdecydowaliśmy się iść za ciosem. Wybraliśmy
2-3-godzinna wędrówkę przez kanion, średniej trudności i było magicznie. Zachwycałam się na każdym kroku. Bo z jednej
strony oglądało się te piaskowe wytwory z dalekiej perspektywy, a z drugiej były
cały czas obok nas – można było je dotykać, chować się w ich cieniu, czasami na
jakieś wspinać. Ten spacer podobał mi się jeszcze bardziej niż wczorajszy. Ale
chyba tylko mi. Dopiero bowiem po dojściu do góry Łukasz przyznał się, ze
«umiera». Cos tam niby po drodze wspominał ze nie najlepiej się czuje, ze chyba
ma gorączkę, ale dopiero po wszystkim przyznał się, ze jak tylko zawiał wiatr miał
dreszcze, ze prawie padł. A mimo to doszedł – z naszym ciężkim Adasiem na
plecach przez cala drogę. Moj dzielny Mąż. Nie sadze wiec, żeby Łukasza
wspomnienia z Bryce były aż tak mile – walczył bowiem o przetrwanie, a nie
podziwiał widoki...
Na szczęście tego wieczoru hotel mieliśmy tylko pól godzinki
od parku, tam wiec mógł się położyć i już prawdziwie «rozłożyć».
DZIEN 4 Park Zion
Moj mąż jest twardziel, to wiedziałam od zawsze. Po prawie
nieprzespanej nocy z koszmarami, dreszczami, napił się dziecięcego syropu przeciwgorączkowego
i stwierdził, ze jedziemy dalej. Kolejny Park przecież czekał. Daliśmy mu pospać tak długo jak się dało
– do check outu i ruszyliśmy.
Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o kolejny piękny Park Cedar
Breaks, ale to już tylko na przysłowiowe 15 minut, bez żadnych wypraw, tylko
podziwianie kolejnego widoku – i to głownie ja z Joniem bo Łukaszowi akurat
syropek przestawał działać i wysoka gorączka wracała.
Jeśli można tu w ogóle mówić o szczęściu w tym nieszczęściu,
to akurat Park Zion był najlepszym na zwiedzanie z 4 kol. Już sam wjazd do niego
obfitował w tyle wrażeń, ze wystarczyło na długo. Wjeżdżaliśmy samochodem do krainy
olbrzymich skalnych gór, które otaczały nas z każdej strony. Tym razem nie oglądaliśmy
wąwozu z góry, ale z dołu. Czyli ten cały ogrom był nad naszymi głowami.
Kolejny niesamowity park. Po zaparkowaniu auta wybraliśmy się nad urocza rzeczkę
przepływającą przez cały kanion. Chłodna woda dawała super orzeźwienie w tym
upale – chłopaki (szczególnie Joniu) mieli dużo radości. I Łukasz na szczęście był
w trochę lepszym stadium swojej choroby.
Potem wsiedliśmy do darmowego autobusu, który przewoził turystów
po całym parku. We wszystkich parkach są takie autobusy – dzięki temu chcą zmniejszyć
liczbę samochodów w parkach i im się to udaje. W autobusie mogliśmy się zrelaksować
i tak po prostu podziwiać ta przyrodę podczas 40-minutowej przejażdżki. Widzieliśmy
wiele jelonków – zresztą jak w poprzednie dni, naprawdę obcuje się tu ze zwierzętami.
Widzieliśmy różne gatunki wiewiórek, jelenie, jakiegoś śmiesznego świstaków-podobnego
zwierza. Chłopaki to uwielbiają, a Joniu poluje na wszystkie wiewióry.
Po Parku Zion czekała nas jeszcze długa droga samochodem – zostały
nam prawie 3 godziny do naszego kolejnego krótkiego postoju – Las Vegas.
Wszystko szło dobrze – piękne widoki, dobra autostrada, Las
Vegas było już niecałą godzinę od nas, gdy wpadliśmy w okropny korek. Był jakiś
wypadek i autostrada praktycznie stała. Ja nie wytrzymałam (jestem strasznie
beznadziejnym towarzyszem kierowcy) i zasnęłam, a Łukasz sam dzielnie – walcząc
i z choroba i ze snem, zmagał się z jazda w tym okropnym korku. Trwało to grubo
ponad godzinę. W końcu mogliśmy ruszyć dalej i widok oświetlonego Las Vegas z góry
ukoił trochę jego skołatane nerwy.
W Las Vegas przejechaliśmy przez kilka oświetlonych jak
drzewka choinkowe ulic, pełnych ludzi, życia i świateł, ale byliśmy
zdecydowanie zbyt wykończeni, by stać nas było na cokolwiek więcej. Znaleźliśmy
nasz hotel, ja skoczyłam jeszcze do najbliższego sklepu po cos do jedzenia i zasnęliśmy
jak dzieci.
DZIEN 5 Las Vegas, droga i początek Pacific Highway
Rano wybraliśmy się na hotelowy basen – należało się to
wszystkim. Naszym dzielnym kochanym chłopaczkom, którzy, naprawdę nie rozumiem
jak to możliwe, tak dobrze znoszą taka szalona jazdę. Wiele godzin w
samochodzie, późne dojazdy do hoteli – zwykle gdy już zasnęli. Gorąco. Każdy
nocleg w innym łóżku. A oni szczęśliwi i zadowoleni. Na wyjeździe obserwujemy
ciekawe zmiany – nasz potulny, grzeczniutki Adaś zmienił się w atakującego. To
teraz Joniu przybiega do nas z płaczem, ze Adaś go bije. W wózku nie mogą już jeździć
ze Adaś na górze a Joniu na dole – bo młodszy zaraz wykopuje starszego na
chodnik. Przyznam szczerze, ze bardzo nas ta nagła zamiana ról... śmieszy J Adaś wreszcie bierze
odwet za miesiące niegodziwości ze strony starszego brata. My oczywiście
staramy się do takiej jawnej zemsty nie dopuszczać, ale na niektóre rzeczy
przymykamy oko.
Po basenie szybko zapakowaliśmy się do samochodu, Łukasz dostał
ostatnia dawkę leku – choroba jeszcze do końca nie odpuszczała, a dowodem na
to, ze do lekkich nie należała, było wielkie zimno na Łukasza ustach i...nosie!
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, ze było to pierwsze zimno w Łukasza
życiu, zawsze się chwalił ze jest odporny bo jego mama miała straszne zimno
zaraz po jego narodzinach i ponoć dala mu ta odporność. I utrzymywało się to aż
do teraz – odporność została zwyciężona przez wyjątkowo wrednego wirusa.
Przejechaliśmy się jeszcze po głównej ulicy Las Vegas – słynnym
Strip i oglądaliśmy to niezwykle miasto. Nie wiem jak to określić – kupa
kiczu ze smakiem? Bo z jednej strony wszystkie te śmieszne budynki - włoskie
hacjendy, wieża Eiffla, weneckie gondole, egipskie piramidy, greckie amfiteatry
– były kiczowate, a z drugiej strony nawet fajnie to razem wyglądało. W każdym
razie fajniej niż się spodziewałam. Nawet chętnie zostalibyśmy tam dłużej, ale czekało
nas dzisiaj prawie 7 godzin w samochodzie – zmierzaliśmy już bowiem na słynną
Pacific Coast Highway.
Ogrom czasu w samochodzie, który nasi chłopcy znowu bardzo
dzielnie znieśli. Mieliśmy poważny dylemat, czy jeszcze zahaczać o Los Angeles,
ale ze był piątek (a Los Angeles znane jest z korków) my mieliśmy nocleg prawie
2 godziny od LA, postanowiliśmy nie ryzykować. Ja bez żalu – Łukasz oczywiście
smutny, no bo jak to, być tak blisko i nawet nie zobaczyć LA? Ja się jednak nasłuchałam
wielu średnio przychylnych opinii o mieście – mowie tu o miejscu do zwiedzania,
a nie do życia na dłuższa metę i jakoś nie żal mi było, ze go tym razem nie odwiedzimy.
Zatrzymaliśmy się za to w pięknym Santa Barbara i poszliśmy na wieczorny
spacerek po molo. Przeurocze miasteczko – a stare molo z latarenkami, miejscowymi
knajpkami przy pięknej plaży naprawdę robiło przyjemne wrażenie. Stamtąd do
naszego noclegu w Lompoc miał być tylko przysłowiowy rzut beretem, ale niestety
okazało się sporo dalej. Nie zabrakło oczywiście stresów i chwil grozy, gdy Łukasz
co chwila żałobnym tonem mnie straszył ze zaraz skończy nam się paliwo i
utkniemy na tym górskim pustkowiu (nie chciało mu się tankować w Santa Barbara myśląc
ze za chwile będziemy na miejscu, a tymczasem czekała nas prawie godzinna
przeprawa przez góry)
O miasteczku Lompoc za dużo nie powiem: meksykańskie (widziałam
tam jednego białego), średnio przyjazne, najgorszy ze wszystkich motel - bez żalu
wiec zegnaliśmy je, najszybciej jak to możliwe, dzień później.
DZIEN 6 Pacific Coast Highway
Dziś przed nami była słynną droga – znana z filmów, opowieści
ludzi – cel i marzenie wielu śmiertelników. Zaczęliśmy od małego miasteczka
Pismo Beach, niestety jednak zatrzymaliśmy się tam jedynie na jedzenie, gdyż
akurat tego dnia odbywał się tam zlot dziwnych samochodów. Wyglądało nader kusząco
– ale co za tym idzie nie szło nigdzie zaparkować. W miasteczku był jednak
przez to wszystko taki korek, ze przynajmniej z okien samochodu pooglądaliśmy
sobie trochę tych ciekawych pojazdów.
Następnie zatrzymaliśmy się w Morro Bay, gdzie jest słynna
skala Morro Rock (jak mam być szczera to skala jak skala, żaden szal) i
poszliśmy na mały spacerek przy uroczej, lokalnej przystani. W wodzie pływały 3
ogromne słonie morskie (wyglądają jak przerośnięte foki), które niesamowicie się
spodobały Adasiowi. Skromnie, lokalnie, klimatycznie.
Kolejnym przystankiem na drodze była plazyczka z dziesiątkami
wylegujących się na niej słoni morskich. Śmieszne stworzenia, niby takie
potulne, łagodne, a jednak co chwila widać pary bijące i gryzące się nie na żarty.
Wial tam jednak taki wiatr, ze autentycznie urywało głowę, wiec nasze
podziwianie słoni za długo nie trwało.
Ale dopiero za słoniami droga zaczynała być taka naprawdę piękna
– wjeżdżaliśmy do Big Sur – najpiękniejszego regionu na kalifornijskim wybrzeżu.
Wspinaliśmy się coraz wyżej, olbrzymie góry graniczyły z oceanem, a my jechaliśmy
ich skrajem, widoki były niesamowite.
Zatrzymaliśmy się tam na spacer do wodospadu, który... wpada
wprost do oceanu – a takich rzeczy mało na świecie. Przeurocze miejsce.
Droga była piękna, ale oczekiwania nasze wobec niej tez były
wysokie. Gdybym wiec miała powiedzieć, co na razie podobało mi się najbardziej,
to jednak bez wahania odparłabym: kaniony.
I choć tego dnia obiecaliśmy sobie dotrzeć o jakiejś
ludzkiej porze do naszego hotelu w Monterey, to znów udało nam się to dopiero
po 22. Tak to już bywa, gdy ma się tak napięty plan...
DZIEN 7 Aquarium w Monterey i docieramy na miejsce.
Rano zebraliśmy się szybciutko i ruszyliśmy do słynnego
Aquarium w Monterey. Miejsce polecane przez wszystkich i słusznie - maja
wspaniale akwaria z mieszkańcami podwodnego świata. Były przeróżne rekiny (i te
słono i słodkowodne), płaszczki, niesamowicie piękne meduzy, pingwinki, wydry
morskie i mnóstwo przeróżnych zwierzątek. Dużo zabaw interaktywnych dla dzieciaczków
(nasz Joniu na przykład oszalał na punkcie maszyny do robienia pieczątek ze
znakiem pingwinka. Co chwila musieliśmy do niej wracać, a swoje karteczki z pieczątkami
trzymał później jak największy skarb.
Bardzo fajne miejsce.
Po akwarium jechaliśmy już w naszym kierunku i choć
spodziewaliśmy się już raczej nudnawych widoków oceanu, słynna Highway 1 dalej
zaskakiwała górami, klifami i pięknymi plażami. A San Francisco było już coraz bliżej...
Wreszcie, po godzinie 20 dotarliśmy do naszej destynacji –
Albany, położonego po drugiej stronie mostu San Francisco. Bez trudu znaleźliśmy
nasz domek w takiej chyba typowej podmiejskiej dzielnicy San Francisco. Domek mały,
skromny, ale ma wszystko czego nam potrzeba, wcale nie tak dużo pułapek/potencjalnych
rzeczy do zniszczenia, dla naszych chłopców, tak wiec jest dobrze J
Do wykonania pozostała jeszcze jedna ważna misja – znów na
barkach mego męża. Odstawić na lotnisko w San Francisco wypożyczony tydzień wcześniej
samochód. Misja była o tyle ryzykowna, ze Łukasz musiał wrócić środkami
komunikacji miejskiej i była poważna obawa ze nie zdąży na ostatnie metro.
I martwiłam się o niego bardzo, gdyż mijała godzina o której,
wedle rozkładu, miał być z powrotem, było grubo po północy, jego telefon nie odpowiadał.
Wreszcie wrócił, ale taki dość roztrzęsiony, poruszony zachowaniem spotkanych
po drodze agresywnych Murzynów. Cieszył się ze uszedł z życiem, bo tyle bojek,
agresywnego zachowania nie widział już dawno. Czarnoskórzy, którzy zwykle są przecież
dość wyluzowani i przyjaźni, pokazali swe bardzo ciemne oblicze. Jeśli tak ma wyglądać
zwykły niedzielny wieczór w Oakland to ja dziękuje...
Jednak dzień później, włączając telewizje, odpalając
komputer, wszystko ułożyło się w logiczna układankę – i w sumie przestaliśmy im
się dziwić. W niedziele odbywał się bowiem mecz o wszystko w finale NBA Game 7
– i drużyna z Oakland, jak nietrudno się domyślić czytając o reakcji jej mieszkańców,
przegrała. Po bardzo wyrównanym meczu, a i wcześniej wygrywając aż 3 spotkania
(Łukasz mi wyjaśnił ze finał NBA gra się do 4 wygranych meczy. Tu nastąpiła
niezwykle ciekawa sprawa, bo Golden State Warriors wygrali z Cleveland pierwsze
3 mecze – brakowało im już wiec tylko jednej wygranej do zdobycia mistrzostwa i...
przegrali 4 kolejne mecze, ku rozpaczy swoich fanów) Łukasz, który choć na
meczu nie był, odczul na własnej skórze atmosferę tej przegranej.
Cale jednak szczęście ze do tego naszego domu dotarł. Cały i
zdrowy.
Podsumowując pierwsze 7 dni:
- · 2200 mil przejechanych (ok.3000 km)
- · zwiedzone 3 kaniony
- · zahaczone Las Vegas
- · przejechana słynna Highway 1
To zdecydowanie ostre tempo, jak na rodzinkę z dwójką małych
dzieci. Daliśmy rade, ale teraz musimy odpocząć. Przecież to wakacje...
Super!!!!!!! Jestesmy wlasnie na Wyspie i wspominamy ubiegly rok. Moze ta Wasza podroz nas zainspiruje :) Calusy dla Was!
OdpowiedzUsuń