środa, 22 czerwca 2016

Ameryka 2016, Etap 1. Kaniony i Pacific Coast Highway



O powrocie do pisania bloga marzyłam już od dawna. No moze nie takich długaśnych relacji jak podczas podroży do Afryki, czy Azji i Australii, ale choć troszeczkę, na pamiątkę... 

Chęci są wielkie, w głowie tworze takie zapiski wiele razy w ciągu dnia, tylko potem realnie nie mam kiedy przenieść ich na klawiaturę. Niestety, z dziećmi podróżuje się świetnie, ale nie ma po prostu czasu na takie rzeczy...
Niemniej jednak teraz spróbuje zdać  krótka relacje z pierwszego etapu naszej podroży. A był on tak intensywny, ze nawet jak teraz o tym pomyślę, to czuje się zmęczona.  Czuje jakbym w tydzień zobaczyła pól Ameryki. Niesamowicie pięknej Ameryki – czego chyba się do końca nie spodziewałam. 

LOT

Podróż jak zawsze - czyli z wywieszonym ozorem, 3 rozwodami po drodze. Dotarliśmy do bramek na jakieś 15 minut przed planowanym odlotem. Gdyby nie mili panowie, którzy przepuścili nas w kolejce do oddania bagażu, moglibyśmy w ogóle nie zdążyć. Nasze założenia ze wszystko pójdzie szybko i gładko na lotnisku sprawdzają się, ale nie przy tłumach, jakie tam tej niedzieli były...
Ale ale - ostatecznie odlecieliśmy. Podróż do najlżejszych nie należała, chłopaki trochę dokazywali, tak wiec z zaplanowanego wielkiego spania wyszło raptem kilka godzin. A sen się przydał choćby dlatego ze prosto z samolotu mieliśmy zamiar wsiadać w samochód i ... Zdobywać Wielki Kanion - który leży malutki rzut kamieniem od Los Angeles, bo jedynie jakieś 8 godzin. Gdy się Łukasz panu w wypożyczalni aut zwierzył z tego pomysłu, a była przecież jakaś 1 w nocy ich czasu, ten popatrzył na nas co najmniej jak byśmy mu powiedzieli ze zaraz jedziemy na księżyc...
Az tak daleko nie dotarliśmy, ale na Kanion - owszem, udało się:) Nawet w miarę bezboleśnie - dokazywania Jonia nie liczę, bo przecież on tak zawsze.

DZIEN 1 i 2 Grand Canyon 

Grand Canyon jest niesamowity, zapiera dech w piersiach. Jego ogrom, wielkość, potęga i piękno naprawdę oddzialuja na zmysły. Minusem jest to, ze tym pięknem trzeba się dzielić z tłumami, które pędzą tu z różnych krańców świata. Na szczęście Grand Canyon jest tak wielki, ze te tłumy ludzi nie przeszkadzają, a jak się przyjdzie w odpowiednie miejsce o odpowiedniej porze, można te niesamowite widoki dzielić już tylko z wszędobylskimi wiewiórami.
Nasz pierwszy pobyt w kanionie do najłatwiejszych raczej nie należał. Po 11-godzinnym locie, 8 godzinnej jeździe człowiek nie należał do specjalnie wypoczętych...
Oglądanie kanionu zaczęliśmy od tej najbardziej «zatloczonej»strony. Przeszliśmy się kawałek droga, która ciągnie się całymi kilometrami wzdłuż kanionu ze wspaniałymi punktami widokowymi za każdym prawie rogiem. Barierki ochronne są tylko w punktach widokowych, natomiast przez resztę czasu trzeba pilnować swego stadka, szczególnie, gdy ma się takie egzemplarze jak Jonatanek J
Spacer pierwszy był wymagający, wśród wielu ludzi, z szalejącym Joniem, ale gdy po obiedzie w miejscowości zaraz obok kanionu wróciliśmy na jeszcze jedna krótką przechadzkę – kanion był już prawie tylko nasz. Poszliśmy w druga stronę – nie tam gdzie wala tłumy turystów i było przepięknie.
Nie musze chyba dodawać ze po tym wszystkim położyć się spać (a do hotelu mieliśmy jeszcze z godzinkę jazdy) to było jak największa, najpiękniejsza nagroda...
Dzień później dzieci zbudziły nas o 4 rano, co i tak było nieźle zważywszy na fakt, ze różnica czasu wynosi aż 10 godzin. W sumie to nawet dobrze, bo na ten dzień zaplanowaliśmy wędrówkę w dół kanionu. Szczerze powiem, ze bardzo się tego bałam – ze będzie za gorąco, ze z dziećmi nie damy rady, ze z moja forma po drodze w akcie rozpaczy zrobię cos niedobrego mojemu mężowi.
A tymczasem okazało się, ze ten hike to był prawdziwy strzał w 10. A największe honory należą się największemu górskiemu zuchowi – Jonatanowi. Angel Bright Trail, na którą się wybraliśmy, liczyła sobie wiele mil i ciągnęła aż do samego dołu kanionu do rzeki Colorado – taki odcinek jednak to już dla prawdziwych wymiataczy, z noclegiem i wyjazdem zaplanowanym... lata wcześniej (Polak, którego spotkaliśmy po drodze mówił, ze z zona dwa lata czekali na nocleg tam w dole – a bez noclegu nawet nie próbuj się tam wybierać) Trasa jest oczywiście podzielona na kilka krótszych odcinków – my założyliśmy ze z dziećmi damy pewnie rade dojść tylko do pierwszego. Ale jakoś tak nie do końca wiedzieliśmy gdzie ten pierwszy jest i tak nam się dobrze szło, ze dotarliśmy dalej niż zaplanowane – ponad 3 mile w obie strony. Tam była możliwość napełnienia butelek z woda (a woda to na takiej trasie największy skarb) i trzeba było wracać. Tego obawiałam się najbardziej, bo droga w dół  była dluuuga i mocno w dol.
Ale nie taki diabeł straszny.  Przez większość drogi wymyślałam czyhające na nas zagrożenia, i tak co chwila uciekaliśmy przed księciem Iktornem, Gargamelem, Zlosliwym Chochlikiem i oczywiście wykonywaliśmy telefony ratunkowe do Paw Patrol ... I nagle droga minęła. Wierzcie mi albo nie, ale z tej ponad 5-kilometrowej trudnej, górskiej trasy Jonus może z 10% pokonał w nosidełku na moich plecach – resztę przeszedł bądź przebiegł. Natomiast Łukasz przeniósł na plecach naszego kochanego Adasia, który był przegrzeczny i niczym jakiś chiński cesarz, z góry i z zadowolona mina oglądał sobie świat.
Super trasa, przepiękne widoki i świetnie było tak niejako «poczuć» ten kanion.
Jadąc dalej samochodem zatrzymaliśmy się jeszcze w kilku pięknych punktach, ale te oglądaliśmy już praktycznie tylko z samochodu, bo dzieciaczki zasnęły. Po takiej wędrówce czekały nas jeszcze prawie 3 godziny drogi do naszego kolejnego hotelu. 












DZIEN 3 Park Narodowy Bryce 

Po poprzednim ciężkim dniu nie było niestety czasu na regeneracje sil, bo czekały nas nowe piękne rzeczy. I to aż za dużo. W planach mieliśmy zwiedzanie parku Narodowego Bryce, ale w hotelu urzekły nas obrazy pięknych miejsc położonych nie tak daleko: słynny Park Antylopy, czy Navajo Monument Valley. Chęć na nie mieliśmy wielka, ale niestety tym razem było to niewykonalne czasowo, nie leżały one bowiem po drodze, a do Parku Bryce mieliśmy jeszcze dobre 2-3 godziny jazdy.
Do Parku  Bryce zmierzaliśmy w zasadzie tylko dzięki Lindzie – pani, z którą kilka dni później mieliśmy zamienić się na domy. To ona wspomniała w jednym z maili, ze skoro już jesteśmy w tamtych rejonach (stany Arizona i Utah) to naprawdę warto zobaczyć parki Bryce i Zion.
I dzięki wielkie jej za to! O ile o Grand Canyon słyszał każdy, jest miejscem, któremu stawia się poprzeczkę wysoko (zresztą słusznie, bo ten park naprawdę ma się czym obronić) o tyle o parkach Bryce czy Zion nie słyszałam, nie miałam jakichś wygórowanych oczekiwań i pewnie dlatego to właśnie one dosłownie... wyrwały mnie z kapci. A szczególnie Bryce!
Juz sam wjazd  do Parku byl zachwycajacy, jechalismy bowiem scenic route 12.
Pamiętacie budowanie wieżyczek z mokrego piasku zmieszanego z woda? To tak jakby ktoś bawił się właśnie w cos takiego, z użyciem pomarańczowego piasku. Niesamowita, zachwycająca kraina. Ponieważ wędrówka w glab kanionu poszła nam poprzedniego dnia tak dobrze, zdecydowaliśmy się iść za ciosem. Wybraliśmy 2-3-godzinna wędrówkę przez kanion, średniej trudności i było magicznie.  Zachwycałam się na każdym kroku. Bo z jednej strony oglądało się te piaskowe wytwory z dalekiej perspektywy, a z drugiej były cały czas obok nas – można było je dotykać, chować się w ich cieniu, czasami na jakieś wspinać. Ten spacer podobał mi się jeszcze bardziej niż wczorajszy. Ale chyba tylko mi. Dopiero bowiem po dojściu do góry Łukasz przyznał się, ze «umiera». Cos tam niby po drodze wspominał ze nie najlepiej się czuje, ze chyba ma gorączkę, ale dopiero po wszystkim przyznał się, ze jak tylko zawiał wiatr miał dreszcze, ze prawie padł. A mimo to doszedł – z naszym ciężkim Adasiem na plecach przez cala drogę. Moj dzielny Mąż. Nie sadze wiec, żeby Łukasza wspomnienia z Bryce były aż tak mile – walczył bowiem o przetrwanie, a nie podziwiał widoki...
Na szczęście tego wieczoru hotel mieliśmy tylko pól godzinki od parku, tam wiec mógł się położyć i już prawdziwie «rozłożyć».










DZIEN 4 Park Zion 

Moj mąż jest twardziel, to wiedziałam od zawsze. Po prawie nieprzespanej nocy z koszmarami, dreszczami, napił się dziecięcego syropu przeciwgorączkowego i stwierdził, ze jedziemy dalej. Kolejny Park przecież  czekał. Daliśmy mu pospać tak długo jak się dało – do check outu i ruszyliśmy.
Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o kolejny piękny Park Cedar Breaks, ale to już tylko na przysłowiowe 15 minut, bez żadnych wypraw, tylko podziwianie kolejnego widoku – i to głownie ja z Joniem bo Łukaszowi akurat syropek przestawał działać i wysoka gorączka wracała.
Jeśli można tu w ogóle mówić o szczęściu w tym nieszczęściu, to akurat Park Zion był najlepszym na zwiedzanie z 4 kol. Już sam wjazd do niego obfitował w tyle wrażeń, ze wystarczyło na długo. Wjeżdżaliśmy samochodem do krainy olbrzymich skalnych gór, które otaczały nas z każdej strony. Tym razem nie oglądaliśmy wąwozu z góry, ale z dołu. Czyli ten cały ogrom był nad naszymi głowami. Kolejny niesamowity park. Po zaparkowaniu auta wybraliśmy się nad urocza rzeczkę przepływającą przez cały kanion. Chłodna woda dawała super orzeźwienie w tym upale – chłopaki (szczególnie Joniu) mieli dużo radości. I Łukasz na szczęście był w trochę lepszym stadium swojej choroby.
Potem wsiedliśmy do darmowego autobusu, który przewoził turystów po całym parku. We wszystkich parkach są takie autobusy – dzięki temu chcą zmniejszyć liczbę samochodów w parkach i im się to udaje. W autobusie mogliśmy się zrelaksować i tak po prostu podziwiać ta przyrodę podczas 40-minutowej przejażdżki. Widzieliśmy wiele jelonków – zresztą jak w poprzednie dni, naprawdę obcuje się tu ze zwierzętami. Widzieliśmy różne gatunki wiewiórek, jelenie, jakiegoś śmiesznego świstaków-podobnego zwierza. Chłopaki to uwielbiają, a Joniu poluje na wszystkie wiewióry.
Po Parku Zion czekała nas jeszcze długa droga samochodem – zostały nam prawie 3 godziny do naszego kolejnego krótkiego postoju – Las Vegas.
Wszystko szło dobrze – piękne widoki, dobra autostrada, Las Vegas było już niecałą godzinę od nas, gdy wpadliśmy w okropny korek. Był jakiś wypadek i autostrada praktycznie stała. Ja nie wytrzymałam (jestem strasznie beznadziejnym towarzyszem kierowcy) i zasnęłam, a Łukasz sam dzielnie – walcząc i z choroba i ze snem, zmagał się z jazda w tym okropnym korku. Trwało to grubo ponad godzinę. W końcu mogliśmy ruszyć dalej i widok oświetlonego Las Vegas z góry ukoił trochę jego skołatane nerwy.
W Las Vegas przejechaliśmy przez kilka oświetlonych jak drzewka choinkowe ulic, pełnych ludzi, życia i świateł, ale byliśmy zdecydowanie zbyt wykończeni, by stać nas było na cokolwiek więcej. Znaleźliśmy nasz hotel, ja skoczyłam jeszcze do najbliższego sklepu po cos do jedzenia i zasnęliśmy jak dzieci. 










DZIEN 5 Las Vegas, droga i początek Pacific Highway 

Rano wybraliśmy się na hotelowy basen – należało się to wszystkim. Naszym dzielnym kochanym chłopaczkom, którzy, naprawdę nie rozumiem jak to możliwe, tak dobrze znoszą taka szalona jazdę. Wiele godzin w samochodzie, późne dojazdy do hoteli – zwykle gdy już zasnęli. Gorąco. Każdy nocleg w innym łóżku. A oni szczęśliwi i zadowoleni. Na wyjeździe obserwujemy ciekawe zmiany – nasz potulny, grzeczniutki Adaś zmienił się w atakującego. To teraz Joniu przybiega do nas z płaczem, ze Adaś go bije. W wózku nie mogą już jeździć ze Adaś na górze a Joniu na dole – bo młodszy zaraz wykopuje starszego na chodnik. Przyznam szczerze, ze bardzo nas ta nagła zamiana ról... śmieszy J Adaś wreszcie bierze odwet za miesiące niegodziwości ze strony starszego brata. My oczywiście staramy się do takiej jawnej zemsty nie dopuszczać, ale na niektóre rzeczy przymykamy oko.
Po basenie szybko zapakowaliśmy się do samochodu, Łukasz dostał ostatnia dawkę leku – choroba jeszcze do końca nie odpuszczała, a dowodem na to, ze do lekkich nie należała, było wielkie zimno na Łukasza ustach i...nosie! Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, ze było to pierwsze zimno w Łukasza życiu, zawsze się chwalił ze jest odporny bo jego mama miała straszne zimno zaraz po jego narodzinach i ponoć dala mu ta odporność. I utrzymywało się to aż do teraz – odporność została zwyciężona przez wyjątkowo wrednego wirusa.
Przejechaliśmy się jeszcze po głównej ulicy Las Vegas – słynnym Strip i oglądaliśmy to niezwykle miasto. Nie wiem jak to określić – kupa kiczu ze smakiem? Bo z jednej strony wszystkie te śmieszne budynki - włoskie hacjendy, wieża Eiffla, weneckie gondole, egipskie piramidy, greckie amfiteatry – były kiczowate, a z drugiej strony nawet fajnie to razem wyglądało. W każdym razie fajniej niż się spodziewałam. Nawet chętnie zostalibyśmy tam dłużej, ale czekało nas dzisiaj prawie 7 godzin w samochodzie – zmierzaliśmy już bowiem na słynną Pacific Coast Highway.
Ogrom czasu w samochodzie, który nasi chłopcy znowu bardzo dzielnie znieśli. Mieliśmy poważny dylemat, czy jeszcze zahaczać o Los Angeles, ale ze był piątek (a Los Angeles znane jest z korków) my mieliśmy nocleg prawie 2 godziny od LA, postanowiliśmy nie ryzykować. Ja bez żalu – Łukasz oczywiście smutny, no bo jak to, być tak blisko i nawet nie zobaczyć LA? Ja się jednak nasłuchałam wielu średnio przychylnych opinii o mieście – mowie tu o miejscu do zwiedzania, a nie do życia na dłuższa metę i jakoś nie żal mi było, ze go tym razem nie odwiedzimy. Zatrzymaliśmy się za to w pięknym Santa Barbara i poszliśmy na wieczorny spacerek po molo. Przeurocze miasteczko – a stare molo z latarenkami, miejscowymi knajpkami przy pięknej plaży naprawdę robiło przyjemne wrażenie. Stamtąd do naszego noclegu w Lompoc miał być tylko przysłowiowy rzut beretem, ale niestety okazało się sporo dalej. Nie zabrakło oczywiście stresów i chwil grozy, gdy Łukasz co chwila żałobnym tonem mnie straszył ze zaraz skończy nam się paliwo i utkniemy na tym górskim pustkowiu (nie chciało mu się tankować w Santa Barbara myśląc ze za chwile będziemy na miejscu, a tymczasem czekała nas prawie godzinna przeprawa przez góry)
O miasteczku Lompoc za dużo nie powiem: meksykańskie (widziałam tam jednego białego), średnio przyjazne, najgorszy ze wszystkich motel - bez żalu wiec zegnaliśmy je, najszybciej jak to możliwe, dzień później. 







DZIEN 6 Pacific Coast Highway 

Dziś przed nami była słynną droga – znana z filmów, opowieści ludzi – cel i marzenie wielu śmiertelników. Zaczęliśmy od małego miasteczka Pismo Beach, niestety jednak zatrzymaliśmy się tam jedynie na jedzenie, gdyż akurat tego dnia odbywał się tam zlot dziwnych samochodów. Wyglądało nader kusząco – ale co za tym idzie nie szło nigdzie zaparkować. W miasteczku był jednak przez to wszystko taki korek, ze przynajmniej z okien samochodu pooglądaliśmy sobie trochę tych ciekawych pojazdów.
Następnie zatrzymaliśmy się w Morro Bay, gdzie jest słynna skala Morro Rock (jak mam być szczera to skala jak skala, żaden szal) i poszliśmy na mały spacerek przy uroczej, lokalnej przystani. W wodzie pływały 3 ogromne słonie morskie (wyglądają jak przerośnięte foki), które niesamowicie się spodobały Adasiowi. Skromnie, lokalnie, klimatycznie.
Kolejnym przystankiem na drodze była plazyczka z dziesiątkami wylegujących się na niej słoni morskich. Śmieszne stworzenia, niby takie potulne, łagodne, a jednak co chwila widać pary bijące i gryzące się nie na żarty. Wial tam jednak taki wiatr, ze autentycznie urywało głowę, wiec nasze podziwianie słoni za długo nie trwało.
Ale dopiero za słoniami droga zaczynała być taka naprawdę piękna – wjeżdżaliśmy do Big Sur – najpiękniejszego regionu na kalifornijskim wybrzeżu. Wspinaliśmy się coraz wyżej, olbrzymie góry graniczyły z oceanem, a my jechaliśmy ich skrajem, widoki były niesamowite.
Zatrzymaliśmy się tam na spacer do wodospadu, który... wpada wprost do oceanu – a takich rzeczy mało na świecie. Przeurocze miejsce.
Droga była piękna, ale oczekiwania nasze wobec niej tez były wysokie. Gdybym wiec miała powiedzieć, co na razie podobało mi się najbardziej, to jednak bez wahania odparłabym: kaniony.
I choć tego dnia obiecaliśmy sobie dotrzeć o jakiejś ludzkiej porze do naszego hotelu w Monterey, to znów udało nam się to dopiero po 22. Tak to już bywa, gdy ma się tak napięty plan...














DZIEN 7 Aquarium w Monterey i docieramy na miejsce.

Rano zebraliśmy się szybciutko i ruszyliśmy do słynnego Aquarium w Monterey. Miejsce polecane przez wszystkich i słusznie - maja wspaniale akwaria z mieszkańcami podwodnego świata. Były przeróżne rekiny (i te słono i słodkowodne), płaszczki, niesamowicie piękne meduzy, pingwinki, wydry morskie i mnóstwo przeróżnych zwierzątek. Dużo zabaw interaktywnych dla dzieciaczków (nasz Joniu na przykład oszalał na punkcie maszyny do robienia pieczątek ze znakiem pingwinka. Co chwila musieliśmy do niej wracać, a swoje karteczki z pieczątkami trzymał później jak największy skarb.
Bardzo fajne miejsce.
Po akwarium jechaliśmy już w naszym kierunku i choć spodziewaliśmy się już raczej nudnawych widoków oceanu, słynna Highway 1 dalej zaskakiwała górami, klifami i pięknymi plażami. A San Francisco było już coraz bliżej...
Wreszcie, po godzinie 20 dotarliśmy do naszej destynacji – Albany, położonego po drugiej stronie mostu San Francisco. Bez trudu znaleźliśmy nasz domek w takiej chyba typowej podmiejskiej dzielnicy San Francisco. Domek mały, skromny, ale ma wszystko czego nam potrzeba, wcale nie tak dużo pułapek/potencjalnych rzeczy do zniszczenia, dla naszych chłopców, tak wiec jest dobrze J
Do wykonania pozostała jeszcze jedna ważna misja – znów na barkach mego męża. Odstawić na lotnisko w San Francisco wypożyczony tydzień wcześniej samochód. Misja była o tyle ryzykowna, ze Łukasz musiał wrócić środkami komunikacji miejskiej i była poważna obawa ze nie zdąży na ostatnie metro.
I martwiłam się o niego bardzo, gdyż mijała godzina o której, wedle rozkładu, miał być z powrotem, było grubo po północy, jego telefon nie odpowiadał. Wreszcie wrócił, ale taki dość roztrzęsiony, poruszony zachowaniem spotkanych po drodze agresywnych Murzynów. Cieszył się ze uszedł z życiem, bo tyle bojek, agresywnego zachowania nie widział już dawno. Czarnoskórzy, którzy zwykle są przecież dość wyluzowani i przyjaźni, pokazali swe bardzo ciemne oblicze. Jeśli tak ma wyglądać zwykły niedzielny wieczór w Oakland to ja dziękuje...
Jednak dzień później, włączając telewizje, odpalając komputer, wszystko ułożyło się w logiczna układankę – i w sumie przestaliśmy im się dziwić. W niedziele odbywał się bowiem mecz o wszystko w finale NBA Game 7 – i drużyna z Oakland, jak nietrudno się domyślić czytając o reakcji jej mieszkańców, przegrała. Po bardzo wyrównanym meczu, a i wcześniej wygrywając aż 3 spotkania (Łukasz mi wyjaśnił ze finał NBA gra się do 4 wygranych meczy. Tu nastąpiła niezwykle ciekawa sprawa, bo Golden State Warriors wygrali z Cleveland pierwsze 3 mecze – brakowało im już wiec tylko jednej wygranej do zdobycia mistrzostwa i... przegrali 4 kolejne mecze, ku rozpaczy swoich fanów) Łukasz, który choć na meczu nie był, odczul na własnej skórze atmosferę tej przegranej.
Cale jednak szczęście ze do tego naszego domu dotarł. Cały i zdrowy.

Podsumowując pierwsze 7 dni:

  • ·         2200 mil przejechanych (ok.3000 km)
  • ·         zwiedzone 3 kaniony
  • ·         zahaczone Las Vegas
  • ·         przejechana słynna Highway 1


To zdecydowanie ostre tempo, jak na rodzinkę z dwójką małych dzieci. Daliśmy rade, ale teraz musimy odpocząć. Przecież to wakacje...










1 komentarz:

  1. Super!!!!!!! Jestesmy wlasnie na Wyspie i wspominamy ubiegly rok. Moze ta Wasza podroz nas zainspiruje :) Calusy dla Was!

    OdpowiedzUsuń