sobota, 21 sierpnia 2010

Irlandia, dzień 2.


21.08.2010, 01:00
Dziś był fantastyczny dzień,  mnóstwo wrażeń od samego rana. Choć dzieje się to, czego się obawiałam: cała rodzina jest zaangażowana w zapewnianie mi atrakcji i pokazywanie okolicy… To znaczy jest to przemiłe i fantastyczne, ale ja naprawdę nie chciałam nikomu sprawiać kłopotu !
Rano Rosie i jej rodzice zabrali mnie na wycieczkę. Niby po okolicy, ale zrobiliśmy ładny kawał drogi autem. Pogoda była niesamowita. Słońce świeciło tak mocno, niebo było tak niebiesko-niebieskie a trawa zielono-zielona. W takim słońcu wrażenie barw i uroda Irlandii jeszcze się potęgują. Naszym pierwszym przystankiem był zamek z 1200 roku Dundrum Castle, a raczej jego ruiny. Nie wiem czy to za sprawą słońca czy ogólnie wspaniałego humoru, ale strasznie mi się podobał. Zrobiłam całe mnóstwo zdjęć, szczególnie że musiałam wypróbować nowy aparat. Ale w taką pogodę każdy aparat by zrobił fajne, pełne barw zdjęcia. Weszłam na wieżę zamkową, widok był piękny – z jednej strony woda, zatoka (wyglądająca jak jezioro) wraz z miasteczkami z drugiej zielone pola Irlandii. Bardzo mi się to miejsce podobało. Wstęp wolny – to też godne pochwalenia.
Dalej pojechaliśmy w bardziej górskie tereny, rodzice Rosie chcieli wziąć mnie na małą górską wędrówkę. Tak naprawdę pojechaliśmy w najwyższe góry Irlandii, Mournes Mountains. Najwyższy szczyt Slieve Donard ma coś około 870 m.n.p.m.
Pierwszą rzeczą na którą zwróciłam uwagę po wyjściu z samochodu były wielkie jeżyny rosnące prawie wszędzie. I powróciło wspomnienie z dzieciństwa – pamiętam jak kiedyś zajadałam się jeżynami na każdym kroku. Bo … one były na każdym kroku. A teraz ? ;( Nie wiem co się stało, ale jeżyn nie ma … A tu są, wielkie, ale chyba nie tak pyszne jak te z dzieciństwa …
Spacer był bardzo miły, szczególnie że wciąż dopisywała nam pogoda i świeciło piękne słonko. Szczytów nie zdobywaliśmy, ale mogłam choć trochę poznać klimat tych gór. Do naszych polskich się nie umywają, ale i tak miło było je zobaczyć ;)
Mijaliśmy pasące się owce. Większość z nich miała czerwoną wełnę na grzbiecie. Mama Rosie opowiedziała mi dlaczego (choć już sama nie wiem czy to prawda) Brzuchy baranów są malowane na jakiś kolor i dzięki temu właściciel wie później które owce zostały zapłodnione i oczekują małych. Wie oczywiście dlatego że mają grzbiety zabrudzone farbą. Biedne owieczki, nawet nie mogą tego robić dyskretnie. Dobrze, że ludzie nie wynaleźli jeszcze takich sposobów, bo co by to było ;)
Potem udaliśmy się na dalszą część wycieczki i niestety przyszedł, zapowiadany zresztą wcześniej w prognozie heavy rain. Dotarliśmy do portu rybackiego z mnóstwem kutrów rybackich. Ale bez słońca wszystko wyglądało szaro i smutnie, zrobiłam, bardziej z grzeczności, bo przecież jechali taki kawał specjalnie dla mnie, kilka fotek i zaczęliśmy powoli wracać do domu. Po drodze jednak zatrzymaliśmy się na lunch, w Newcastle. Ale to nie to wielkie Newcastle, tylko malutkie, miejscowość bardziej turystyczna, niegdyś słynąca z pięknej plaży. Plaża była piękna, tyle że … już jej nie ma. Zniszczyli ją ludzie ;( Wzdłuż całej plaży została kilka lat temu wybudowana promenada. Oczywiście żeby to było możliwe najpierw powstał mur. Ten mur sprawił, że fale zupełnie inaczej odbijały się od brzegu i zaledwie w przeciągu 5 lat cały piękny piasek zniknął ! Pozostały tylko kamienie. Oto smutny przykład jak my ludzie zmieniamy świat przyrody ;(
Rodzice Rosie chcieli mnie zabrać do klimatycznej restauracji z owocami morza, ale że wszystkie stoliki były zajęte skończyło się na kawiarni, gdzie zjadłam …niebieskie naleśniki w kształcie i wielkości naszych racuchów. Niebieskie, bo z jagodami. Jadałam lepsze…
Zaraz po powrocie do domu czekało nas przygotowywanie przyjęcia.  Rosie zaprosiła na grilla swoich przyjaciół. Menu było niezwykle bogate, a poszło nam szybciutko. I rzecz, której koniecznie muszę się nauczyć. Przygotować wszystko zawczasu, przykryć folią, po czym mieć jeszcze dobre 2 godzinki na przebranie się i inne ciekawsze rzeczy. Nie to co ja zawsze: mam wrażenie, że zaczynam tak wcześnie, a goście mimo że i tak się niby przypadkiem spóźniają, muszą czekać, albo inaczej: mi pomagać. Zdecydowanie muszę zmienić taktykę przygotowań ;)
Grill był bardzo udany, poznałam przyjaciółki Rosie, jeszcze z podstawówki. A no właśnie odnośnie szkoły – coś, w co trudno mi uwierzyć. Dzieci zaczynają tu szkołę w wieku 4 lat !!! Niesamowite … i jak dla mnie przerażające. Oni jednak byli nie mniej zdziwieni że u nas dzieci mają 7 lat … Irlandzkie dzieci w wieku 10 lat piszą egzamin który decyduje do jakiej szkoły średniej pójdą. Czyli egzamin z tego okresu rzutuje niejako na ich przyszłość… Biedne dzieci, tak skracają im dzieciństwo …
No ale z powrotem do grilla. Było bardzo miło. Poznałam wielu ludzi. Ale dwie osoby zrobiły na mnie największe wrażenie. Pierwsze bardzo smutne, bo chodzi o przyjaciółkę Rosie, która cierpi na anoreksję. Co innego słyszeć i czytać o tej chorobie tak wiele, widzieć chore osoby gdzieś przelotnie i nie móc się nadziwić, a co innego poznać taką osobę. Nie chcę nawet próbować jej opisywać, można by usiąść i płakać. Szczególnie gdy się widzi jej zdjęcia sprzed 3 lat, uśmiechniętej zdrowej i wcale nie grubej dziewczyny. Nie chcę nawet myśleć przez co przechodzą jej rodzina i przyjaciele. Najgorsza jest, jak mówi Rosie, ta bezsilność. Nie możesz niż zrobić. Nie ma guza którego możesz wyciąć, nie ma leków które mogą pomóc, nie ma argumentów które mogłyby przemówić do rozsądku… Najbardziej poruszył mnie sms, który wysłała po przyjęciu. „Dziękuję za cudowny wieczór. Przepraszam, że jestem taka gruba” …
Drugą osobą, której na pewno nie zapomnę jest Bożka, Polka która od 6 lat mieszka w Irlandii. Bożka jest, ciężko tu znaleźć słowo, które określiłoby ją najlepiej. .. Crazy ? Ale w taki bardzo pozytywny sposób. Niezwykle uczuciowa, a tak naprawdę: spragniona uczuć jak mało kto. Wystarczy na nią spojrzeć, by usłyszeć wołanie wydobywające się z każdej części jej ciała: spójrz na mnie, porozmawiaj ze mną, wysłuchaj mojej historii, przytul mnie … A najbardziej mnie wzrusza fakt, że rodzina Rosie to robi. Słuchając Bożki angielskiego pewnie wielu rzeczy muszą się bardziej domyślać niż rozumieją. Ale Bożka ma to cierpienie którego doświadczyła wypisane na twarzy. Życie jej nie oszczędzało, ale nie będę tu opisywać tych wszystkich historii które usłyszałam. Najbardziej niezwykłe jest to, w jaki sposób odbiła się od miejsca bardzo blisko dna, do którego ją te wszystkie nieszczęśliwe przeżycia zaprowadziły. Stała przy maleńkiej drodze, w deszczu, płacząc przeraźliwie. Drogą przejeżdżała irlandzka kobieta, zabrała ją do samochodu i zawiozła do swojej siostry. Ta siostra, o imieniu Arwill, okazała się Bożki aniołem. Walczyła o nią przez dwa lata i nadal walczy. Okazując serce. Poświęcając jej swój czas, ocierając łzy, które, bywały dni, płynęły bez przerwy. Bożka jest silna, więc walczy, ale łzy wciąż jeszcze często goszczą na jej twarzy. Bożka kocha Rosie mamę - Alison, to widać.  Jak sama mówi, Arwill i Alison trzymają ją jeszcze przy życiu. Historię jej znajomości z Arwill poznałam właśnie od Alison, o swojej roli nie wspomniała, a widząc po zachowaniu Bożki, mama Rosie jest pewnie jej drugim aniołem. Wzruszyła mnie bardzo ta historia. Taka bezinteresowna, niezwykła pomoc, okazana człowiekowi który swoje w życiu przeszedł i zarówno dosłownie i w przenośni stanął na rozdrożu pewnie nie widząc dla siebie dalszej drogi… Bardzo, ale to bardzo się cieszę, że mogłam poznać Bożkę i wysłuchać jej historii.

1 komentarz:

  1. ładne zdjęcia, miałam się pytać, czy to nowy aparat:p
    a propos przygotowań do imprez, to chyba sama w to nie wierzysz?;) taki już twój urok - wszystko na ostatnią chwilę!

    OdpowiedzUsuń