poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Wyprawa "panieńska" w Beskid Żywiecki, 27-29.08.2010

27.08.2010
Ledwo wróciłam a czas ruszać w kolejną wyprawę. Ale ostatnio się dzieje ;) Ale to chyba tak właśnie powinno być. Zabieram moją przyjaciółkę Marysię w Beskid Żywiecki w ramach wyjazdu panieńskiego. Marysia za tydzień wychodzi za mąż, co prawda męża już ma, ale „doprawia” – ślub cywilny sprzed dwóch lat, kościelnym.
Marysia kategorycznie zapowiedziała, że żadnego panieńskiego nie chce więc miałam trudny orzech do zgryzienia. Postanowiłam zabrać ją w góry, bo i ona i ja je kochamy i będzie to dobre miejsce na ostatni teoretycznie „panieński” wypad. Chciałabym jechać w Bieszczady, bo tam zwykle jeździłyśmy nie bacząc na to, że jest to dokładnie przeciwległy koniec Polski i podróż tam i z powrotem zajmuje ze 2 dni. Właśnie ze względu na tą podróż zdecydowałam się poszukać czegoś bliżej. Ale w klimatycznym schronisku, gdzieś w górach. Próbowałam zarezerwować miejsce w którymś z fajnych karkonoskich schronisk, ale niestety już nie dało rady, ponieważ był to ostatni weekend wakacji ludzie rezerwowali z większym niż ja wyprzedzeniem. Mój wybór padł więc na Beskid Żywiecki i bacówkę na Rycerzowej, o której to gdzieś kiedyś mi się obiło o uszy że jest niezwykle klimatycznym miejscem … Marysi nic oczywiście o wyjeździe nie mówiłam, miała to być niespodzianka. Wtajemniczony był za to jej mąż - obecny i przyszły w jednym ;) Michał i spakował Marysi plecak (mi przy okazji też, bo byłam prosto po podróży do Irlandii i niespecjalnie byłam przygotowana na wyjazd w góry).

Zbudziłam Marysię w piątek o 7.30 rano. „Wstawaj Marysiu, ubieraj się i wychodzimy” ;) Była trochę zdezorientowana, ale widok dwóch spakowanych plecaków wiele jej wyjaśnił – za to ja nie wyjaśniałam nic więcej. Michał odwiózł nas na PKP i wpakowałyśmy się do pociągu. Pociąg jechał do Rzeszowa, więc Marysia myślała pewnie że jedziemy w Bieszczady – ja nic jej nie mówiłam, jakiś element niepewności musiał przecież być ;) Podróż tam upłynęła nam dość spokojnie, nie licząc faktu że pociąg złapał prawie półgodzinne opóźnienie, co sprawiło że nie złapałyśmy pociągu do którego miałyśmy się przesiąść w Katowicach. Rozmawiałam z konduktorem, ale powiedział że nic się nie da zrobić. Przy takim opóźnieniu tamten pociąg nie będzie tyle czekał. Wylądowałyśmy więc w Katowicach, gdzie wykonałam pierwszy „telefon do przyjaciela” ;). Krzysztof sprawdził mi połączenia kolejowe i autobusowe z Rycerką, do której się udawałyśmy. Kolejny pociąg miałyśmy za prawie dwie godzinki, postanowiłyśmy więc skorzystać z okazji i zjeść obiad. Pizza i piwko w miłej restauracyjce to był zdecydowanie dobry pomysł. Pełne zapału i optymizmu poszłyśmy na nasz pociąg. Był to pociąg z przesiadką w Żywcu, w Rycerce miał być około 19.20. Problem jedynie w tym, że z Rycerki było jeszcze dobrych godzin marszu do schroniska, powoli więc stawało się jasne, że może nam się to nie udać. Ja jednak nie traciłam nadziei ;) Pociąg osobowy ruszył planowo i … to była chyba ostatnia rzecz, którą zrobił planowo tego dnia. W Bielsku Białej stanął. Sympatyczny pan konduktor wyjaśnił, że gdzieś została zerwana trakcja i nie możemy ruszyć dalej. Opóźnienie zwiększało się z 30 do 60 potem do 90 minut. Jedyny plus tego postoju był taki, że obejrzałyśmy sobie pięknie odrestaurowany dworzec w Bielsku-Białej. I znowu telekonferencja z Krzysztofem – może są PKS-y z Bielska, gdzie najlepiej przenocować, bo klamka niestety zapadła – do schroniska na pewno dziś nie dotrzemy. Zadzwoniłam tam i powiadomiłam o naszych niefortunnych przygodach z PKP. Na szczęście dalej nie traciłyśmy humoru i potraktowałyśmy to po prostu jak przygodę. Stwierdziłyśmy, że jedziemy do Żywca, a tam sobie znajdziemy jakąś kwaterkę na tę noc. W końcu, z opóźnieniem 90-minutowym pociąg ruszył ;)) Ruszył, by po 6 kilometrach … znów się zatrzymać. Tego już powoli zaczynało być za wiele, tym bardziej że nie wiadomo było kiedy i czy w ogóle ruszy dalej, a mijała kolejna godzina postoju. Marysia już powoli gotowała się ze złości, ja w sumie nie traciłam jeszcze humoru i to wszystko wydawało mi się dość zabawne. W końcu jednak zdecydowałyśmy się zamówić taksówkę, do Żywca było bowiem 15 km, a my utknęłyśmy na maleńkiej stacji w Wilkowicach. Postanowiłyśmy oczywiście kosztami taksówki obciążyć PKP i obie zgodnie poprzysięgłyśmy sobie, że nie spoczniemy póki nam kosztów tej taksówki PKP nie zwróci. Niechże się skończy w sądzie, a co ;) (z siostrą adwokatem łatwo mi tak mówić ;) ) Pan taksówkarz był bardzo miły i skarżyłyśmy mu się przez całą drogę na to nasze okropne PKP. Byłyśmy pewne, że zaraz sobie dojedziemy do Żywca i wszystkie nasze problemy się skończą. Pan taksówkarz był tak uprzejmy że zapytał swych kolegów z korporacji o niedrogi nocleg w Żywcu (on sam był bowiem z Bielska Białej i nie wiedział), dostaliśmy adres pensjonatu nad Sołą i myślałyśmy, że tam nasze problemy się skończą. Ale nie wiem czy mieliśmy zły adres, czy po prostu to był taki dzień, ale pensjonatu nad Sołą nigdzie nie było widać. Wjechaliśmy za to do ciemnej, przemysłowej części miasta gdzie bałabym się zapuścić wieczorem. Wróciliśmy więc do centrum by zapytać tutejszych taksówkarzy o jakieś noclegi. Cały czas wypatrywałyśmy też szyldów i miejsc oferujących noclegi. Podjechaliśmy pod adres który polecił nam jeden z taksówkarzy, do zwykłego domu przy którym była tekturowa karteczka z nakreślonym słowem: Noclegi. Dzwonek do drzwi, było już po 21. Otworzył nam, po bardzo długiej chwili, starszy pan o laseczce i musiałyśmy chyba wyglądać jak pomieszanie świadka Jehowy z akwizytorem, bo widać było że ma od razu ochotę zamknąć drzwi. Noclegów nie miał, wszystko zajęte, więc z niczym wróciłyśmy do taksówki. Zaczęliśmy pytać ludzi. Ktoś nas skierował do pensjonatu „Pod różą”, ale gorsze było to, że nikt nie wiedział dokładnie gdzie on się znajduje. Kilkoro napotkanych ludzi kierowało nas w innym kierunku. Błądziliśmy więc po jakichś małych osiedlowych uliczkach i ja wtedy właśnie czułam, że dobry humor i optymizm mnie opuszczają. Tego zaczynało być powoli za wiele. Zdecydowałam się więc skorzystać po raz nie wiem już który tego dnia z pomocy Krzysztofa i poprosiłam go by nam podzwonił i zarezerwował cokolwiek do spania w tym Żywcu. Znaleźć coś bowiem samemu graniczyło z cudem … ;( Pożegnałyśmy się z panem z taksówki, dalsze jeżdżenie w kółko nie miało już bowiem sensu, teraz zostałyśmy już tylko my i Krzysztof. Po chwili oddzwonił, że w hoteliku Roma jest wolny pokój, 50zł od osoby. Jak dobrze, bo chwilami zaczynałam się bać, że tę noc spędzimy na ulicy. Hotelik był kawałek drogi od dworca, ale nam to w ogóle nie przeszkadzało. Najważniejsze, że był … Gdy go w końcu zobaczyłam (w dodatku zrobił naprawdę dobre wrażenie) dobry humor mi wrócił. Przesympatyczny pan z recepcjo/baru dopełnił pierwszego dobrego wrażenia. Na dodatek jeszcze okazało się, że ten hotel ma też tańsze pokoje „hostelowe” za 30zł od osoby i na ten się właśnie zdecydowałyśmy. Pokoik sympatyczny, z umywalką. Była pościel, ręczniki, jak za tą cenę naprawdę niczego sobie. Byłam szczęśliwa. Po gorącym prysznicu zeszłyśmy na dół, bo … dobiegały stamtąd dźwięki gitary i harmonijki. Okazało się, że w każdy piątek są tam wieczorki poetyckie przy gitarze. Bardzo ładnie grali, kupiłam sobie piwko i cieszyłam się chwilą. Lokal był … śmieszny, takie pomieszanie z poplątaniem. Na krzesłach białe obicia, w oknach białe firanki, bordowe zasłony, lustro ozdobione bordowymi różami – widać ta część wystroju służyła kiedyś jakiejś sali weselnej (to miejsce było za małe na wesela) Na sofie leżało mnóstwo miśków pluszowych, na półkach stały puchary żywieckiego klubu piłki nożnej i …porcelanowe lalki. A na bordowych ścianach wisiały rzeźby aniołów, które na myśl przywodziły słowa piosenki „Bieszczadzkie anioły”. Nie wiedzieć czemu polubiłam to miejsce i cieszyłam się, że właśnie tu dotarłyśmy. Nie mniej jednak pech nas nie opuszczał, bo po wysłuchaniu 2 piosenek panu grającemu na gitarze …pękła struna. I tyle było z nastrojowego wieczoru przy gitarze. Szkoda, bo zapowiadało się tak miło… Zespół poszedł, my też chwilę potem, bo jednak przeżycia z tego dnia dały nam trochę w kość. Jak dobrze było zasnąć ;)

Rano wstałyśmy w miarę wcześnie (czytaj:8:30), bo postanowiłyśmy że skoro jesteśmy w Żywcu to trzeba zwiedzić browar, o którym Marysia słyszała, że jest bardzo fajny. Pogoda nam dopisywała, słonko pięknie świeciło i po godzince marszu do browaru byłyśmy już nieźle zgrzane. Do tego muzeum nie wchodzi się ot tak, z marszu, należy uprzednio rezerwować miejsca, zwiedzanie jest bowiem w grupach i z przewodnikiem. My na swoją kolejkę musiałyśmy prawie godzinkę poczekać.
Sam browar robi fajne wrażenie. Widać olbrzymie środki które zostały tam władowane. To takie miejsce którego nie powstydziłabym się pokazać zagranicznym turystom – na poziomie. Samo muzeum również ciekawie zrobione, choć ja ogólnie za muzeami nie przepadam i nie czuję się w nich jak ryba w wodzie. To było jednak trochę nietypowe – wszystkiego można było dotknąć, przenosiliśmy się w czasie specjalnym wehikułem, a nawet … graliśmy w kręgle. Na koniec była oczywiście degustacja, jakże by inaczej. I …wypiłam moje pierwsze chyba całe normalne piwo, bez soku (bo nie mieli) A była godzina 12, picie piwa o tej porze nie jest chyba najlepszym pomysłem. A może właśnie jest ? Bo wprawiło nas ono w doskonałe humory, chichotałyśmy jak małe dziewczynki. Może właśnie przez to piwo uciekł nam bus, na którego co prawda machałyśmy, ale …stojąc nie tam gdzie trzeba ;) 20 minut później był kolejny autobus i nim się wreszcie szczęśliwie zabrałyśmy do Rycerki.
Byłyśmy tam około 14, z mapy wynikało że do schroniska jest jakieś 4,5 h. Idealnie, jak dojdziemy to już nigdzie się nie ruszamy. Pierwsze długie, strome podejście dało nam trochę w kość. Kiedy my ostatni raz byłyśmy w górach z plecakami ? Kondycha już nie ta ;) I choć pogoda była kapryśna i niezdecydowana, deszcz, chmury, ciut słońca, deszcz, chmury, ciut słońca, to i tak super mi się szło. Dobrze mi było, tak się zmęczyć, poczuć to powietrze, ujrzeć te widoki. Przecież ja to kocham. Wlokłyśmy się więc powolutku, zbierając grzyby, robiąc postoje, aż w końcu doszłyśmy do położonej wysoko, wysoko maleńkiej miejscowości składającej się z kilkunastu chat o nazwie Mloda Hora. Tam miała być bacówka gdzie miałyśmy zjeść coś ciepłego, albo przynajmniej napić się herbaty. Byłyśmy bowiem strasznie głodne. A tu na drzwiach bacówki znalazłyśmy kartkę „Nie pukaj, i tak nikt nie otworzy” i „Jestem u pszczół”.(jak się dzień później okazało te kartki zawsze tam wiszą, a właściciele jednak w środku są ;) ) Miny nam zrzedły, nici z obiadku i herbaty, w dodatku nadciągnęły ciemne chmury, zaczęło padać, zrobiło się strasznie zimno, ciemno i nieprzyjemnie. Zobaczyłyśmy uroczy domek z drewnianymi ławami obok. Miałyśmy ochotę tam sobie chwilkę przysiąść, ale przecież nie wypada tak się komuś władowywać. Skryłyśmy się więc pod maleńkim daszkiem jakiejś szopy, przycupnęłyśmy na progu i zziębnięte zjadłyśmy bułki jeszcze z wczorajszej podróży, które tak naprawdę chciałyśmy rano wyrzucić, a które nas teraz ratowały. Jak już skończyłyśmy jeść z tego domku z ławeczkami wyszła starsza pani i miło spytała dlaczego to u niej sobie nie przysiadłyśmy, przecież ma ławeczki. Zaprosiła nas do siebie, ale miałyśmy już przecież ruszać w drogę. Podarowałyśmy jej te trochę grzybów, które zebrałyśmy i Marysi zaświtała dobra myśl i poprosiła tą panią o wrzątek. Pani Władzia (bo tak się nazywała) z ochotą zabrała się za szykowanie herbatki, a my przysiadłyśmy na jej ławeczkach. Nawet słonko zaczęło powoli wychodzić, a nam dzięki gorącej herbacie i miłej pogawędce z uroczą panią Władzią wrócił dobry humor. Mieszka tu sobie kobiecina samotnie od kiedy 3 lata temu, przy wyrębie lasu, zginął jej mąż. Widać, że jest samotna i widać było że nasza wizyta sprawiła jej trochę radości. Tak sobie pomyślałam, że chciałabym kiedyś w to urocze miejsce, do Pani Władzi, wrócić. Może z dziećmi ? Bo to miejsce, choć tak ciche i urocze, położone jakby na końcu świata, jest jednak dostępne samochodem. Wzięłam od Pani Władzi numer, ona ma jeden pokoik który czasem podnajmuje turystom. Urzekło mnie że nie ma nawet cen. Ludzie dają wedle uznania, a Pani Władzia i tak się cieszy. O tak, w takie nieskomercjalizowane miejsce zdecydowanie mogłabym jechać. A i pani Władzia cieszyłaby się pewnie że ma z kim porozmawiać. Jednak czas było ruszać w dalszą drogę. Czekało nas jeszcze trochę wspinaczki do schroniska. Ten ostatni odcinek szło się chyba najprzyjemniej, tak się zagadałyśmy z Marysią, że ze zdziwieniem w pewnym momencie zauważyłyśmy przed sobą schronisko. I jakby w nagrodę za nasze trudy, gdy byłyśmy na górze, a w dole widać było schronisko, przez chmury zaczęło się przebijać słońce. Walczyło z chmurami o pierwszeństwo na niebie i ta walka była niesamowita, pełna kolorów i magii. Gotowało się, kotłowało, ale w końcu słońce przegrało i szary kolor zdominował jedną część nieba. Po drugiej stronie, w oddali słońce dalej toczyło bój i malowało niebo na kolor różowo-pomarańczowy. Było pięknie.
Schronisko to rzeczywiście bardzo przypominało to z Jaworzca, naszego niegdyś ulubionego schroniska w Bieszczadach, do którego tak często jeździłyśmy. Była godzina 19 – nareszcie u celu podróży, prawie dobę później, ale jak dobrze było wreszcie do niego dotrzeć. Na izbie było gorąco, menu było bogate, ogarnęło mnie poczucie błogiego szczęścia. Ale do pełni szczęścia brakowało mi jeszcze prysznicu i to postanowiłam zrobić jako pierwsze. I ta decyzja okazała się niestety nie bardzo trafiona. Prysznic owszem, wspaniały, nawet była ciepła woda (!), ale gdy obie czyściutkie i wygłodniałe zeszłyśmy na izbę okazało się, ze kuchnię zamknęli 10 minut temu. Czynne od 8.00-20.00. To nie była dobra wiadomość ! ;( Postanowiłyśmy więc użyć uroku osobistego i udać się do kuchni tylnymi drzwiami. Nasz urok osobisty pan ze schroniska wycenił na … żurek, bo tylko to nam zaproponował. Tylko albo i aż – byłyśmy uratowane. Marysi nie bardzo ten żurek smakował, ale mi, pewnie wg zasady „głód najlepszym kucharzem” – bardzo. Nie powiem żebym się jakoś strasznie najadła, ale głód na jakiś czas zabiłam ;) Przy stole siedzieliśmy z młodzieżą z naszego wieloosobowego pokoju, mili ludzie z Katowic i okolic. Niedługo potem szliśmy wszyscy na ognisko, skąd dobiegały odgłosy …bębnów. Okazało się, że był jakiś zlot bębniarzy, miała być ponoć super impreza. Poczułam lekki niepokój, bo liczyłam oczywiście na gitarę, ale stwierdziłam, że przecież trzeba dać szansę. Ognisko było wielkie, takie ala indiańskie, wokół były ławy na których siedziało wielu ludzi. Myślę, że było co najmniej 30-40 osób, z czego wielu grało na bębnach. Większość chłopaków miało długie dredy i śmieszne spodnio-spódnice we wzory, które są pewnie charakterystyczne dla bębniarzy. Grali jak w transie, na twarzach malowało się skupienie. Poczułam się jakbym była w innym świecie…, tyle że zupełnie nie moim świecie. Ci ludzie byli odarci z magii i uroku, który zwykle mieli wg mnie ludzie gór. Większość z nich była tak pijana że ledwo trzymali się na nogach. Ci co dawali radę stać widać było że wspomogli się innymi niż alkohol używkami. Dźwięki bębnów były złowrogie, niektórzy tańczyli do nich jak w transie … Nie było widać ludzi z którymi można by pogadać. To nie był mój świat, ani świat Marysi tym bardziej. Niestety, okazało się że nici z uroczego wieczoru przy dźwiękach gitary o którym marzyłam i dla którego tutaj Marysię zabrałam.
Rozczarowane wróciłyśmy na izbę, gdzie same w ciemności siedziałyśmy i gadałyśmy, a ok.24 położyłyśmy się spać. Nie tak sobie ten wieczór wyobrażałam, ale trudno …
Niestety noc okazała się jeszcze gorsza. Nawet ja, która zwykle śpię jak kamień, budziłam się kilka razy, bo powracający z zabawy nawet nie starali się zachowywać cicho. Potem towarzystwo przeniosło się do środka i do 6 rano dokazywało na izbie. Pojawiła się wreszcie gitara, ale odarta z magii, pijacka gitara i dzikie ryki do tego. Ja jeszcze jakoś w miarę spałam, ale Marysia gorzej…

Rano wstałyśmy wcześnie, bo chciałyśmy zaliczyć Wielką Rycerzową nim zejdziemy na pociąg do Rycerki. O 8:30 pożegnałyśmy się ze schroniskiem, raczej bez żalu. Ale zaczynał się nawy dzień i mogło być tylko lepiej ;) Miałyśmy w planie Wielką Rycerzową, potem granicznym czerwonym szlakiem dojść do schroniska na Przegibku i stamtąd łatwiutkim zielonym szlakiem prosto do Rycerki. Szło się bardzo przyjemnie. W schronisku na Przegibku zjadłyśmy śniadanie, ale samo schronisko nie zdało nam się zbyt klimatycznym miejscem. Ruszyłyśmy więc szybko dalej, zalewie godzinka dorgi dzieliła nas od Rycerki. Była 11, pociąg miałyśmy o 13.30, więc luzik… By był, gdyby nie to, że albo przez zagadanie się albo z powodu wycinki drzew zeszłyśmy ze szlaku. W pewnym momencie nie miałyśmy w zasadzie pojęcia gdzie jesteśmy. A zbliżała się godzina 12. Droga którą szłyśmy nijak nie pasowała nam do żadnego punktu na mapie. Chwilę potem spotkałyśmy grupkę młodzieży, oni bardziej orientowali się gdzie jesteśmy. Niestety wieści nie były za dobre. Poszłyśmy innym szlakiem, od celu, czyli Rycerki dzielił nas czarny szlak z dwoma szczytami po drodze. Zaczął się mały wyścig z czasem. O ile po płaskim i z górki dało radę przyspieszyć, o tyle ostatnie podejście na szczyt o nazwie „Praszywka wielka” było naprawdę …parszywe. Tak strome i tak bardzo pod górkę, że trzeba było zdecydowanie zmienić tempo. Szansa na zdążenie na pociąg zmalała prawie do zera, tym bardziej że nie wystarczyło zejść do miejscowości, stacja PKP była kawał drogi stamtąd. Po wdrapaniu się na szczyt zaczęło się żmudne i niebezpieczne, może nawet gorsze od podchodzenia, schodzenie z niego. Bardzo stromo, nogi bolały od hamowania, w dodatku deszcz zaczął padać. W końcu, o 13.40 byłyśmy w Rycerce – za późno. Znowu telekonferencja z Krzysztofem, o 14.45 miałyśmy kolejny pociąg, który już jednak nie zdążał na nasz pociąg z Katowic do Poznania. Postanowiłyśmy spróbować szczęścia i łapać stopa. Może gdzieś się jednak uda dotrzeć ? Zatrzymał się jeden z pierwszych samochodów, eleganckie audi z bardzo miłym małżeństwem w środku. Wracali do domu, do Międzybrodzia Żywieckiego, mogli nas zabrać do Żywca. Szybko okazało się, że mamy mnóstwo tematów do rozmów, szczególnie że ci państwo bardzo często jeżdżą turystycznie do Norwegii i wymienialiśmy uwagi o tym kraju. Bardzo miło się rozmawiało, a Państwo byli tak uprzejmi, że chociaż nie było im po drodze podwieźli nas na dworzec PKP. Podziękowałyśmy ładnie, poszłyśmy na halę, jeden rzut na tablicę odjazdów i … pociąg do Katowic na który spóźniłyśmy się w Rycerce odjeżdża za niecałe dwie minuty ! Rzuciłyśmy się w szalonym biegu na drugi peron. Widziałyśmy pociąg, słyszałyśmy gwizdek i … zdążyłyśmy. Byłby happy end, tyle że ja sierota jak pędziłam do tego pociągu przedzierając się przez jakieś dziwne przejścia, podesty przypominające tory przeszkód upadłam. I teraz już w sumie nie wiem czy upadłam dlatego że źle stąpnęłam na nogę, czy w trakcie upadku coś mi się z tą nogą stało, ale ból był taki że myślałam że nie wstanę. A już przynajmniej nie w ciągu tych kilku sekund by zdążyć na pociąg. W końcu powłócząc i kuśtykając jakoś do tego cholernego pociągu dotarłam, a ten … stał jeszcze całą minutę czekając na innych biegnących, którzy jednak wcale się nie wywalali ! Ja ogólnie jestem twarda, ale poczułam że coś z tą nogą jest nie tak. Nie pamiętam żebym tak miała wcześniej. Ale ból raczej ustępował niż narastał, więc uznałam to za dobry znak. Dopadłyśmy do naszego pociągu, to było najważniejsze. Szczerze mówiąc to bardzo mnie to wszystko bawiło, więc mimo bólu śmiałam się sama z siebie i tego całego weekendu gdzie nasz limit pecha został już chyba wyczerpany.
Kuśtykając przebrałam się w pociągowej toalecie, umyłam ząbki i od razu poczułam się lepiej ;) W Katowicach, gdzie miałyśmy ponad godzinę oczekiwania na pociąg do Poznania miałyśmy się spotkać z Krzysztofem który nas tak dzielnie wspierał telefonicznie przez cały nasz wyjazd. Krzysztof czekał na nas z uroczymi bukiecikami polnych kwiatków, jak miło, po zejściu z gór, poczuć się znów kobietą ;) Poszliśmy na szybki obiad do tej samej restauracji co ostatnio, ale z braku czasu musiałyśmy zamówić co akurat podawali najszybciej, padło na makaron. Miło było się spotkać i pogadać z Krzysztofem, którego poznałam dzięki „Adopcji serca” i który również odwiedził niedawno Zambię. Nie ma więc obaw, zawsze mamy mnóstwo tematów do rozmów ;) To było nasze drugie spotkanie, ale na pewno nie ostatnie.
Trzeba się było spieszyć z powrotem na pociąg, tym bardziej że ja kuśtykałam i biec nie mogłam. Tym razem zdążyłyśmy bez problemu ! Krzysztof dał nam jeszcze po upominku na drogę – ręcznie malowanej pięknej karteczce z Zambii. Bardzo to było miłe ;) I jakby na przekór całej podróży i nieopuszczającemu nas pechowi, udało nam się znaleźć w tym do granic napchanym pociągu, gdzie ludzie nie mieli miejsca by stać na korytarzach, dwa miejsca siedzące w jednym z przedziałów. Jak dobrze ! ;) Jechałyśmy do domku, zmęczone i szczęśliwe. Tylko czułam, że moja kostka coraz bardziej puchnie. Chyba nici z tańców, które sobie na następny dzień zaplanowałam w Pobierowie ;(
Podróż przebiegała już dalej bez zakłóceń i tak się zakończył nasz panieński weekend w Beskidach. Nie wszystko wyszło jak miało wyjść, ale ja byłam szczęśliwa i zadowolona. Ja nawet lubię takie wyjazdy, gdzie nic nie wychodzi zgodnie z planem. Przecież gdyby nie to, to nie byłoby co wspominać. A Marysia doceniła dzięki temu jak dobrze jest pobyć z mężem w ciepłym, czystym mieszkanku i jakie ma szczęście, że nie każdy jej weekend wygląd tak jak ten ;))))

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz