poniedziałek, 6 grudnia 2010

DZIEŃ 82., W krainie kangurów miastowych


Łukasz i jego ukochane road-trainy


Mijane po drodze "maleństwa"


27.11.2010, sobota, Ingham

Po wczorajszej wyczerpującej jeździe zasnęliśmy jak dzieci. Ta podróż ma to do siebie, że chodzimy spać prawie ze słonkiem i wstajemy razem z nim (tzn. Łukasz wstaje ;) )
Dzisiaj mieliśmy ostatni dzień długiej, całodziennej jazdy, bo jutro oddajemy samochód. Ale sytuacja wyglądała całkiem nieźle, rano zostało nam do przejechania jakieś 1200 km.
Mieliśmy super humory, jakoś za dnia aż tak bardzo się kangurków nie boimy. Słonko nam świeciło, a Australia nadal pokazywała swą prawdziwą, dziką naturę.
W takim właśnie szampańskim nastroju wjechaliśmy do dość znanego miasteczka Charters Towers, które było niegdyś mekką poszukiwaczy złota. Jest to jedne z miejsc polecanych przez przewodniki, widać, że zjeżdżają tu dziesiątki turystów, tyle tylko, że … w tym miasteczku nic nie ma! Ot tak, pod turystów zrobione na westernowy styl, ale nie umywa się do tych prawdziwych zapyziałych miasteczek mijanych po drodze. Tam to dopiero był klimat… W tym miasteczku była odbitka na nową drogę, autostradę prowadzącą do wschodniego wybrzeża…
I nagle przenieśliśmy się do innego świata. Do tej innej Australii, która dużo mniej nam się podobała. Niby krajobrazy były podobne, ale coś nieuchwytnego, nieopisywalnego, co towarzyszyło nam przez setki kilometrów nagle zniknęło … Pojawiły się dziesiątki samochodów osobowych, nawet bez uzębienia przeciw kangurom, jakieś szyldy reklamowe, znowu więcej McDonaldsów.
Smutno nam było i nie minęło kilka minut jak już tęskniliśmy za tamtą Australią …
Ta droga doprowadziła nas do Townsville. Takiego całkiem znanego kurortu nadmorskiego. Drapacze chmur w centrum, sklepy, restauracje, fastfoody, przystrzyżone trawniczki. Wszystko pięknie, a my oboje mieliśmy łzy w oczach. Im bliżej było celu, tym mniej chcieliśmy tam dotrzeć. Już wiedzieliśmy dobrze, jakie w Cairns będą panować klimaty …

Jechaliśmy już bez entuzjazmu, próbując odwlec osiągnięcie celu. Robiło się powoli ciemno i próbowaliśmy znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Tu co prawda nie spodziewaliśmy się aż takich hord kangurów – ale żeby to było jasne, kangury są wszędzie, o czym mieliśmy się wkrótce dobitnie przekonać.
W końcu dojechaliśmy do większego miasteczka, w którym znaki wskazywały na informację turystyczną wraz z parkingiem dla turystów. Odbiliśmy z drogi i wjechaliśmy (w mieście) w ulicę domków jednorodzinnych. Przed nami wolno jechał jakiś samochód. Nagle Łukasz zwolnił „Temu facetowi przed nami wyskoczył kangur” Nie chciało mi się wierzyć, byliśmy przecież w mieście. Ale rzeczywiście, po chwili i ja zobaczyłam skaczącego przed maską kangura. Zdziwiliśmy się bardzo, no ale mogło się zdarzyć …   Uliczka po kilkudziesięciu metrach się kończyła, niestety nie znaleźliśmy tam żadnego przytulnego miejsca postojowego, zawróciliśmy więc i nagle: jeden, drugi, trzeci kangur przeskoczyły nam drogę. Łukasz złapał się za głowę, ja oczywiście klaskałam z zachwytu. Ruszył ostrożnie, a ja w porę złapałam za kierownicę, bo przed naszymi kołami przeskakiwał właśnie maleńki kangurek, najmniejszy jakiego do tej pory widziałam. To było chyba jego pierwsze samodzielne przejście przez drogę. Wyglądało to jakby zamknął oczka i z całych sił kicał przed siebie. „Dam radę, dam radę”. I dał ;) Obejrzeliśmy się w prawo i tam, między domami czekało kolejnych kilka kangurów. Starsze, mądrzejsze, więc czekały aż sobie przejedziemy. Byliśmy w ciężkim szoku. Dopiero co wyjechaliśmy z krainy kangurów, a trafiliśmy do kolejnej – krainy kangurów miastowych… Wyjechaliśmy stamtąd bardzo ostrożnie, bo chcieliśmy jeszcze zdążyć do sklepu. Potem pobłąkaliśmy się troszkę, ale postanowiliśmy wrócić na to samo, kangurze miejsce i uważniej poszukać postoju, bo tam właśnie uparcie prowadziły wszystkie tabliczki. I rzeczywiście, nie zauważyliśmy dużego parkingu, może niezbyt kameralnego i zupełnie nieprzystosowanego na biwakowanie, ale za to w jakim doborowym sąsiedztwie ;) Położony był przy dużym, nowoczesnym budynku, w którym znajdywała się informacja turystyczna (o tej porze oczywiście zamknięta) oraz przy takim jakby parku ze stawami i położonymi na nich małymi wysepkami do których prowadziły malutkie mosty. Postanowiliśmy wybrać się na taką właśnie małą wysepką. Było ciemno i nie zdążyliśmy zrobić kilku metrów, jak świat dookoła nas zaczął skakać. Dziesiątki kangurów zerwało się w popłochu do ucieczki. Skakały przez mostki, trawy, byle dalej od nas. My się oczywiście szybciutko wycofaliśmy, przecież nie chcieliśmy straszyć kochanych kangurów.
Poszliśmy więc na spacer w innym kierunku. Od informacji odchodziła taka duża kładka, która łączyła informację z … restauracją, a przebiegała kilka metrów nad parkiem. Weszliśmy na nią i wtedy, w świetle latarni, je zobaczyliśmy – dziesiątki kangurów pasących się w trawie. Ta kładka to był taki punkt widokowy, takie okno na świat kangurów. Tak samo restauracja. Ludzie popijali wino, jedli kolacje przy świecach, z widokiem na kangury … Naliczyłam ich ponad 40, a to były tylko te, na które padało słabe światło lampy. Ile ich tam było naprawdę, nie wiem …
Powinnam być w szoku, ale już powoli ten australijski świat przyrody przestał mnie dziwić. Choć nie przestał zachwycać, co to to nie … Chociaż, jeśli mam być zupełnie szczera, wolałam moje kangurki z dziczy. Te tutaj jakoś tak mi nie do końca pasowały do tego fancy, nowoczesnego parku …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz