środa, 1 grudnia 2010

DZIEŃ 79., Blue Mountains i odwiedziny u rodzinki






24.11.2010, środa, Newcastle
Dobrze się spało, nie mogę narzekać. Jak na noc w samochodzie obudziłam się całkiem wyspana. Świat skąpany był w pierwszym, porannym słońcu, które nadaje światu taką ciepłą barwę. Poszliśmy umyć zęby i wtedy, w oddali, wypatrzyłam stado kangurów. Pierwszy raz w Australii widziałam kangury (żywe) Pasły się spokojnie na wzgórzu i łapały pierwsze promienie słońca. Myliśmy tak sobie zęby patrząc na kangury. Ech, życie jest piękne …
Potem wsiedliśmy do naszego autka i pomknęliśmy licząc, że wszystkie kangury, które spotkamy, będą tak mądre jak te widziane przed chwilą i będą trzymać się od drogi z daleka …
Tak o poranku wszystko jest takie piękne. Z racji tego, że jestem śpiochem pospolitym nieczęsto mam okazję oglądać świat o tej porze, nawet tak naprawdę nie wiedziałam że jest taka różnica (u nas w Europie może nie ma?) Białe, wielkie papugi podrywały się do ucieczki, krowy i owce pasły się na łąkach wzdłuż drogi. Zmierzaliśmy w stronę Newcastle, miasta położonego jakieś 100 km na północ od Sydney, gdzie mieszka rodzina Łukasza. Jak to dobrze mieć rodzinę w Australii ;)
Najpierw jednak mieliśmy ambitne górskie plany. Ambitne zmieniły się niestety w dość ekspresowe, bo po krótkich obliczeniach zrozumieliśmy, że nie uda nam się niestety zdobyć dzisiaj Góry Kościuszki. Ależ by to by było patriotyczne … Ale wejście i zejście to jakieś 8 godzin, a my przecież za cztery pełne dni mamy być w Cairns, dokąd jeszcze grubo ponad 3000km. Łukasz był niepocieszony …
Za to zdecydowaliśmy się na odwiedzenie Blue Mountains, gór położonych jakieś 100 km na zachód od Sydney. Góry te są dość znane, co akurat nie jest zaletą, bo powoduje rzesze turystów. Ale też dzięki temu była prężnie działająca informacja, gdzie przemiła pani wyjaśniła Łukaszowi co najlepiej zobaczyć, jeśli ma się tylko kilka godzin. Ci Australijczycy są niesamowicie pomocni …
Pojechaliśmy do miejscowości Leura, takiego ich australijskiego Aspen. Tam był pierwszy duży punkt widokowy z panoramą na Góry Błękitne, z placami, parkingami, sklepem z pamiątkami i oczywiście całą hordą turystów. Pierwsze, co nas troszkę zdziwiło to cena parkingu – 4 dolary za godzinę, druga godzina jeszcze droższa, wyglądało na to, że ta strefa płatnego parkowania jest wszędzie dookoła. O nie, nie z nami te numery, pojechaliśmy dalej, nie więcej niż 500 metrów i zaparkowaliśmy sobie w dzielnicy domków jednorodzinnych, darmowo i bezproblemowo.
Blue Mountains nam się podobały, szczególnie, że trafiliśmy na piękną pogodę. Nie mogę powiedzieć, żeby powaliły mnie na kolana, ale były bardzo przyjemne. Z tego punktu widokowego rozciągał się widok na „3 Siostry”, czyli wizytówkę tych gór. Oczywiście te trzy skały są bohaterkami legendy, którą przeczytałam w trzech różnych wersjach, więc nie będę przytaczać … Zeszliśmy z Łukaszem kawałek, popstrykaliśmy foty. Jeden szlak prowadził w dół. W zasadzie nie szlak tylko schody, schodziły prawie poziomo w dół buszu. Nie mieliśmy jednak czasu na taką eskapadę, gdyż był to tak naprawdę kawał drogi… Może następnym razem ;) Poszliśmy za to na krótki spacer w taką mniej popularną okolicę i cieszyliśmy się widokami. W tym miejscu wyjątkowe były nie tylko góry, ale ten busz który rozciągał się jak okiem sięgnąć wokoło nich. Z niektórych miejsc patrzyło się na niego z góry, jakby z lotu ptaka. Wszystko tam żyło, kotłowało się, skrzeczało, piszczało, trzaskało, nad drzewami latały stada białych papug. Fajnie, tak buszowato ;)
Dalsze kilka miejsc widokowych (na szczęście już niewspółmiernie mniej popularnych, malutkich, gdzie prawie nikogo nie było), do których zajechaliśmy dalej samochodem podobały nam się jeszcze bardziej. Było tak cichutko, słonecznie i górsko … Szkoda, że czuliśmy na sobie presję czasu. Chcieliśmy przecież dziś jeszcze dotrzeć do Newcastle, była już 17, a zostało nam prawie 300 km.
Szybko zjedliśmy obiad (ostatnio to u nas chleb, bo niestety kuchenką nie dysponujemy) w pięknym miejscu piknikowym i z lekkim żalem i niedosytem opuściliśmy ten rejon…
Droga do Newcastle poszła nam zadziwiająco dobrze, choć nie zdążyliśmy przed zapadnięciem ciemności. Mieliśmy jednak mały problem, bo znaliśmy tylko adres Marianki, nie sprawdziliśmy wcześniej jak tam dojechać, a Newcastle to miasto wielkości powiedzmy Szczecina … Ale jesteśmy przecież w Australii i tu zdecydowanie można używać języka za przewodnika (czego nie można powiedzieć o Azji) Wystarczyła wizyta na stacji benzynowej, rozmowa z pomocnym sprzedawcą i Łukasz pewnie obrał kierunek. Po kilkunastu minutach, bez błądzenia, udało się, dotarliśmy do właściwej dzielnicy. Teraz było ciut gorzej, bo trzeba było znaleźć małą uliczkę. Troszkę pokręciliśmy się i w końcu znowu stanęliśmy na stacji. Pan nie wiedział, ale służył mapą. Łukasz wyszukał uliczkę i tym razem już bez problemu dotarliśmy. Nawet bezboleśnie nam to poszło, ale to tylko zasługa Łukasza.
Marianka, czyli kuzynka mamy Łukasza (babcia Łukasza i mama Marianki to były  siostry) wyszła przed dom. Za nią wybiegły jej dwie koleżanki. Nie zdążyłam nawet przekroczyć progu tego domu, a już wiedziałam, że będzie nam tam dobrze. Ciepło bije ze środka, Marianka jest tak serdeczna ! Miałam okazję ją poznać, bo Marianka była kilka lat temu w Polsce. Zwiedzała kraj przez kilka miesięcy i dużo czasu spędziła u  mamy Łukasza. Zaparkowaliśmy nasz wóz przed domem, bo garaż został przerobiony na pokój gościnny, w którym zostaliśmy ulokowani. Suuuuper, piękny pokój z dwuosobową kanapą, wielkim TV, urządzony w stylu egipskim (Marianka podczas wojaży po Europie zahaczyła o Egipt i chyba w połowie go wykupiła ;) ) Ale my to mamy dobrze, znów takie luksusy.
Domek przesympatyczny, ładny, bardzo przytulny, taki domek w którym chciałoby się zamieszkać. Szczególnie spodobał nam się tarasik ze stołem w otoczeniu pięknych zielonych roślin. Ale komary żarły za mocno, zjedliśmy więc kolację w środku… Marianka wiedziała, że jesteśmy w podróży już ponad 2 miesiące, więc czekała na nas kolacja … polska ;) Wędlinka, kiełbasa, ogórek kiszony, pączki, makowiec i … piwo żywiec. Za dobrze mamy !!!
Było tak po prostu strasznie miło. Rozmawialiśmy dużo o wrażeniach z Azji. Jedna z koleżanek Marianki, Poja, też była w Wietnamie i miała bardzo podobne do naszego zdanie, potyraliśmy więc sobie wspólnie tych pożeraczy małych piesków. Dowiedzieliśmy się przy okazji, że w Cairns do którego zmierzamy grasują krokodyle, box jellyfish (śmiercionośne meduzy pudełkowate, te z filmu „7 pounds”) i w ogóle dobrze będzie jak wrócimy stamtąd żywi. Zabrzmiało zachęcająco ;)
Można by tak gadać i gadać, ale zrobiło się późno, my musieliśmy się wykąpać, bo jutro przecież dalej trzeba było ruszać w trasę. Plan był taki, że zostawimy tu większość naszych gratów no i niedługo wrócimy, by pobyć trochę z rodziną…

Łukasz:
Wciąż jeszcze jesteśmy w cywilizowanych strefach, ale już czuć inne klimaty. Pełno zwierzaków, busz i w ogóle. Te Blue Mountains to naprawdę super miejsce, niestety bardzo turystyczne. Zapewne można gdzieś się zapuścić, ale na to nie ma czasu więc nasza wizyta ma charakter skośno - emerycki. Kilka kilometrów oklepanego szlaku i parę fotek przy ukochanych must see. Ale i tak bardzo mi się podoba i robi na mnie wrażenie, niezwykłe miejsce. Nazwa wzięła się od tego, że porastające ten rejon lasy eukaliptusowe spowite są mgiełką eukaliptusowego aromatu, która nadaje górskim zboczom błękitną poświatę, gdy patrzeć na nie z pewnej odległości.
Szybki teleport i jesteśmy u Marianki, która czeka na nas razem ze swoimi koleżankami. Przygotowała prawdziwie polską kolację! Super atmosfera i naprawdę ciężko będzie jutro opuszczać te gościnne progi. No ale cóż, relocation driver ma swoje obowiązki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz