środa, 1 grudnia 2010

DZIEŃ 80., Jedziemy przez Australię

25.11.2010, czwartek, Gunnedah
Jak dobrze się było dzisiaj wyspać. Dwie ostatnie noce spaliśmy przecież krótko, szczególnie Łukasz. A dzisiaj było tak dobrze… Czekała na nas Rebecca, córka Marianki, prawie w naszym wieku, która przyszła dziś specjalnie żeby nas poznać. Bardzo miła dziewczyna ! Marianka, jak jeszcze spaliśmy przygotowała śniadanko i znów opychaliśmy się polskimi smakołykami.
Gadaliśmy przy śniadaniu. Omawiałyśmy z Marianką i Rebeccą sposób na powrót z Cairns (wiemy, że stamtąd z relokacjami jest dość krucho) Dziewczyny z całą mocą próbowały nas odwieźć od pomysły wracania stopem. To chyba nie może być przypadek, że i one i Jana opowiedziały nam przerażające historie o rzeszach turystów, którzy przepadli bez wieści. O przestępcy, który właśnie w tych północnych rejonach zasadzał się na backpackersów. O psycholach, którzy mieszkają w oddalonych od cywilizacji farmach … Śmialiśmy się, ale udało im się – ziarnko niepokoju zostało zasiane…
Podeszliśmy do tego ranka bezstresowo, daliśmy sobie kilka chwil wytchnienia. Najpierw śniadanko, potem spacer po okolicy. Oglądaliśmy centrum dzielnicy, gdzie czuć było Australię. Nie było marketów, McDonaldsów, tylko lokalne sklepiki, z drogim ale ciekawym asortymentem. Przyjemnie.
Potem pojechaliśmy obejrzeć plaże, mają tu naprawdę fajne plaże. Ach, jak dobrze będzie tu wrócić, teraz bowiem robiliśmy tylko mały rekonesans. A potem pojechaliśmy do McDonaldsa. Marianka nie ma bowiem Internetu, a od jej córki dowiedzieliśmy się, że darmowa sieć wifi jest właśnie w Macach. Oj, wygląda na to, że czy tego chcę czy nie chcę, będę tam w ciągu najbliższych tygodni stałym gościem… W ogóle jesteśmy zszokowani, bo w tej „dzikiej” Azji darmowe wifi było na każdym kroku, w prawie każdej restauracji, w nawet podrzędnych hotelikach. Tu też pewnie jest, ale drooogo!
Internet zamulał strasznie, bo prócz nas były tam całe rzesze wielbicieli hamburgerów, którzy „zupełnie przypadkiem” mieli ze sobą laptopy. Mapy otwierały się godzinami, Marianka debatowała nad nimi z Łukaszem i miny im coraz bardziej rzedły. To znaczy Łukaszowi, bo Marianka to nie mogła powstrzymać się od dzikiego chichotu. Taka ta nasza jazda do Cairns wydała jej się karkołomna i szalona. Fantastyczna kobieta, bierze wszystko tak na wesoło ;) 
Ale jednak, wkradło się trochę stresu, jakoś nagle zrobiła się godzina 14, a mapy coś nie chciały pokazać inaczej, niż że zostało nam 2400 km do przejechania. Jest czwartek, a auto trzeba oddać w niedzielę do 15. Damy radę, ale trzeba ruszać …
Marianka poratowała nas swoją nawigacją GPS, która przez najbliższe dni miała stać się naszą dobrą, pomocną znajomą.
Jeszcze szybko przekąsiliśmy co nieco w domu, jeszcze szybkie zakupy w Aldim, gdzie Łukasz chciał zrobić zapasy jakbyśmy się co najmniej wybierali na 2-tygodniową wyprawę na pustynię. Więc on wrzucał do koszyka, a ja wyciągałam ;) I wreszcie mogliśmy wyjechać z miasta…
Była już prawie 17, jasnym więc było, że więcej niż 300 km dzisiaj nie zrobimy… Krajobraz dzisiaj był górzysto-pagórkowaty (a ja myślałam, że Australia jest płaska jak stół), zaskoczył mnie. Jednak najpiękniejsze były kwitnące na fioletowo drzewa. Taki niesamowity fiolet na tle zielonych pól i wzgórz prezentował się wspaniale. I to wszystko w promieniach ciepłego, chowającego się powoli za horyzontem słońca …
Po zmroku nie jeździmy, widok martwych kangurów na drodze jest ostrzeżeniem dużo skuteczniejszym od wszystkich znaków, przestróg i rad. Dojechaliśmy do miejscowości z … McDonaldsem. No właśnie, jest to dla mnie po prostu nie do uwierzenia. Miejscowości wielkości Pobierowa (po sezonie, żeby było jasne !) zwykle mają i McDonaldsa i KFC, a często jeszcze któryś z ich rodzimych fastfoodów (a już wiem, że jest ich całkiem sporo) To przerażające … Muszę to wygooglować, ale jestem skłonna się założyć, że Australia ma najwięcej McDonaldsów w przeliczeniu na jednego mieszkańca.
I jestem skłonna im to wybaczyć i przymknąć na to oko tylko dlatego, że mają darmowy internet!
Dziś więc również przystanęliśmy w takim właśnie Macu i nadgoniliśmy troszkę internetowe zaległości. Ale co najważniejsze udało nam się zarezerwować nocleg w Cairns. I to bardzo niedrogo, szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że coś takiego nas spotka tu w Australii - 10 dolarów od osoby (co prawda w dormie, czyli takim wieloosobowym pokoju, ale i tak!) W Macu siedzieliśmy do zamknięcia, czyli do 22, a potem jeszcze w samochodzie, bo stamtąd dalej łapało sieć. Tak się zasiedzieliśmy, że już tam zostaliśmy …
Kolejną więc noc w aucie przespaliśmy na parkingu pod McDonaldsem w Gunnedah, 2097 km od celu podróży …   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz