czwartek, 2 grudnia 2010

DZIEŃ 81., Agata w krainie kangurów






Swoj ziom


Dalej nie jedziemy


Widok zza przedniej szyby



26.11.2010, piątek, Rolleston
Łukasz ruszył w drogę jak słońce dopiero wschodziło. Ja niestety spałam jeszcze z godzinkę i to piękne, poranne przedstawienie mnie ominęło.
Musieliśmy dziś zrobić z 1000 km, nie było innego wyjścia. Rano jechało się fantastycznie. Prawie pusta szosa, żadnych samochodów osobowych, tylko gdzieniegdzie traki i wysokie terenówki. Jechaliśmy teoretycznie autostradą, ale przypominała ona bardziej wioskową, nieuczęszczaną drogę. Brak pobocza, wąsko, często jakieś dziury załatane kamykami, które strzelały pod kołami samochodu. Czułam każde ich uderzenie, tak jakby strzelały prosto na mnie. Jakoś jak się jedzie nie swoim samochodem, bez ubezpieczenia, dziwnie zwraca się uwagę na szalone kamyczki, które mogą pozbawić nas ładnej sumki …
Krajobraz się zmienił, zieleń zastąpiły „spalone” kolory: żółty, szary, brązowy, chwilami rdzawy. Było inaczej, ciekawie, tak bardzo australijsko. Zaczęłam sobie uświadamiać jak bardzo mi się taka jazda podoba. Chłonęliśmy tą Australię całymi sobą. Czuć ją było w powietrzu, widać w każdym spalonym drzewie. Szczególnie, że to dopiero teraz, dzięki tej podróży dotarliśmy do „prawdziwej” Australii.
Setki kilometrów pustkowi. Co kilkaset kilometrów małe miasteczko z typowo lokalnym klimatem.  Okoliczni farmerzy (okoliczni – czyli z promienia kilkuset kilometrów) zajeżdżają swymi terenówkami z wielkimi, srebrnymi szczenami przeciw kangurom. Mają na sobie wysokie buty, kowbojskie kapelusze. Pozdrawiają się nawzajem i … pozdrawiają nas.
Poza miejscowościami nie ma nic – ale tylko z pozoru. Co kilkanaście/kilkadziesiąt kilometrów przy drodze jest wycięty wielki baniak, z nazwą: Farma nr ... - skrzynki na listy. I mała dróżka prowadząca w głąb buszu.  Domostw nie widać – i to jest jeszcze bardziej fascynujące i tajemnicze. Wyobraźnia pracuje. Jak się jedzie po takich pustkowiach, bardzo łatwo jest zrozumieć, że ludziom którzy tu żyją czasem trochę odbija. Nawet trudno mieć im to za złe …
W powietrzu unosi się magia, zapach dzikiej, pierwotnej Australii.
Właśnie taką Australię mogliśmy dzisiaj zobaczyć. Jechaliśmy tym samochodem jak urzeczeni. Nie mówiliśmy za wiele, każdy z nas pogrążył się w myślach. Ktoś pewnie mógłby pomyśleć: nuda, jazda samochodem przez pustkowia. A my byliśmy zachwyceni… Takiego poczucia „dzikości” nie mieliśmy przez całą naszą podróż po „dzikiej” Azji. W życiu bym nie przypuszczała, że w słynnej, cywilizowanej Australii mnie to spotka …
Jedno co mi się nie podobało, choć z drugiej strony niewątpliwie nadawało klimatu, były zabite zwierzęta wzdłuż drogi. Ilości się nie da opisać … Co chwila leżał rozwalony kangur. Najgorsze było to, że tych zwierząt nikt tu nie sprzątał ! (poza padlinożernymi ptakami i zwierzętami) Niektóre leżały tu widać od wielu tygodni. Najbardziej podziałała na nas zabita, leżąca na drodze krowa. Co to ma być ? Przecież to nie była dzika krowa, musiała mieć właściciela.
Ech, widocznie takie na tym odcinku drogi panują zwyczaje. Inna Australia, inny świat…
Łykaliśmy kilometry dość szybko, jazda prawie bez odpoczynku i stwierdziliśmy, że zasłużyliśmy na nagrodę. Akurat mijaliśmy niewielki Park Narodowy (Carnarvan National Park), jedyny na przestrzeni kilkuset kilometrów tutaj. Zapytaliśmy nawet w mijanej po drodze informacji (w każdym większym miasteczku jest informacja) o szczegóły dojazdu. Okazało się, że do pewnego momentu droga jest asfaltowa, a dalej – szutrowa, czyli niestety nie dla nas ;( Ale postanowiliśmy, że dojedziemy ile damy radę!
Odbiliśmy z szosy na lewo. Mijaliśmy zielone pola, w oddali majaczyły piękne, skalne góry. Po kilku kilometrach minęliśmy ogrodzenie i kilka krówek zdradziło, że jesteśmy na pastwisku. Dalej te kilka krówek przerodziło się w jakieś gigantyczne stado – wiele z nich pasło się tuż przy drodze. W dodatku Łukasz nie omieszkał poinformować mnie, że to co ja wzięłam za krowie wymiona, to nic innego jak siusiaki. Mieliśmy więc do czynienia z bykami. I to z bykami, które średnio były przyzwyczajone do widoku samochodu – niektóre dostawały dzikiego szaleju jak koło nich przejeżdżaliśmy. Odskakiwały w kierunku pola. A co, jeśli któryś odskoczy w stronę samochodu? Strasznie się bałam. Prosiłam nawet Łukasza, by zawracał, końca byków nie było widać. Ale Łukasz twardo jechał dalej i po chwili ogrodzenie poinformowało nas, że jesteśmy bezpieczni. Uffff, ale ulga.
Byliśmy w nowej krainie. Po chwili przekonaliśmy się jakiej…  Nagle trawy tuż przy drodze zaczęły się ruszać, ukazały się małe szare łepki z długaśnymi uszami a potem tylko widzieliśmy skaczące kangury. Niektóre zaczęły skakać w głąb lasu, inne przystawały, by na nas popatrzeć. Byliśmy w KRAINIE KANGURÓW …
Było ich dużo, mniejsze i większe i tak słodkie, że aż jęczałam z zachwytu. Wybiegłam do bagażnika po aparat, niektóre nawet nie uciekały. Kilka zdjęć i kangurki uznały, że dostaliśmy dość czasu, by się nimi zachwycać i sobie spokojnie odkicały do lasu. 
Nie przejechaliśmy nawet dwustu metrów i to samo, nowe kangurze stadko podzieliło się na dwie grupy – tą w odwrocie i tą bardziej ciekawską, przyglądającą się nam z zainteresowaniem. Nie potrafię opisać tej radości i zachwytu, jakie czułam. Zawsze lubiłam zwierzaki, ale nie wiedziałam, że potrafią wzbudzić we mnie aż takie uczucia. Te kangurki były bombastyczno-fantastyczne i było ich całe mnóstwo… Najbardziej rozczulił mnie maluszek, który siedział sobie pod znakiem:”Reduce Speed” Zwolnij, ocal mnie – malutki bojownik o sprawy kangurów. Więc i ja apeluję – wszyscy kierowcy świata - zwolnijcie, zobaczcie jakim cudom natury możecie odebrać życie! 
Pojechaliśmy  trochę dalej i okazało się, że to już niestety będzie koniec naszej drogi. Duża tablica poinformowała nas, że przez drogę przechodzi rwąca woda. Myśleliśmy, że to tak pro-forma i że na pewno przesadzają, ale okazało się, że jednak nie. Przez drogę przechodził rwąca rzeczka. Gdybyśmy byli naszym nissanem pewnie byśmy zaryzykowali. Ale z tą toyotą nie wchodziło to niestety w grę. A szkoda. Ale ta rzeka na ulicy też była sama w sobie atrakcją. Dawała nam bowiem piękne przedstawienie. Dziesiątki małych, odważnych rybek, podskakiwało do góry, i próbowało się przebić w górę rzeki, pod prąd. Prąd był bardzo silny, tam gdzie był asfalt było chwilami bardzo płytko i niektóre rybki mało życia nie traciły gdy odbijały się brzuszkami za mocno w stronę lądu. Do tego wszystkiego jeszcze siedziały tam sobie dwa kormorany które tylko otwierały dzioby i połykały te biedne rybki. Spłoszyliśmy drani. I choć przez kilkanaście minut rybki mogły w spokoju walczyć o przedostanie się na drugą stronę drogi. Niesamowity widok. W dodatku z lasu wyskoczył nam wspaniale umaszczony kangur, takiego to jeszcze nie widzieliśmy, były już szare, jasnobrązowe, ale to był kangur brunatny, taki prawie czarny, z dłuższym futerkiem. Piękny, ale też bardziej dziki, bo uciekł tak szybko jak się pojawił.
Znajdowaliśmy się w niezwykłym miejscu, magicznej krainie zwierząt. Zostawiliśmy samochód i poszliśmy na spacer. Nie wiem czy kiedykolwiek czułam, że jestem tak blisko natury. Nigdy jeszcze nie obcowałam z dzikimi zwierzętami w taki sposób… One chyba też nie były do tego przyzwyczajone, bo o ile samochód nie robił na niektórych kangurach większego wrażenia, o tyle dwóch ludzi idących drogą wzbudzało przerażenie. Ale i ciekawość, niektóre bowiem stały i przyglądały się nam z bezpiecznej odległości. Ależ one są pocieszne! Jeden taki kangur, co się w nas dłuuugo wpatrywał wyglądał jak taki śmieszny człowieczek – swój ziom! Bo one są duże, a jak sobie staną, założą łapka na łapkę, to naprawdę mają ludzką sylwetkę.
Nigdy nie marzyłam, że trafię do takiego miejsca, nie wiedziałam nawet, że one istnieją – i to zaledwie kilkanaście kilometrów od szosy… Podczas gdy ja po prostu umierałam z zachwytu, w Łukaszu włączały się nowe uczucia. Na jego twarzy malował się nie tylko zachwyt, ale i … przerażenie. Dopiero teraz bowiem uświadomiliśmy sobie, ile tych kangurów jest. To nie jest bowiem tak, że kangurek tu i kangurek tam i jak będziesz miał pecha to w jakiegoś wjedziesz. Nie, ich są tysiące, albo nawet miliony i będziesz miał olbrzymie szczęście jak tego nie zrobisz …
Ruszyliśmy do samochodu, Łukasz chciał jak najszybciej, przed zachodem słońca, dotrzeć do jakiegoś parkingu, gdzie będzie mógł ochłonąć … Ale to nie było takie łatwe, czekała nas bowiem ponowna przeprawa przez krainę byków. Teraz zrobiło się ich jakby jeszcze więcej, wylazły na drogę i patrzyły na nas – spod byka oczywiście. Łukasz oczywiście, dla pocieszenia, poinformował mnie, że często się zdarza, że byki nacierają na pojazdy. A te tutaj jeszcze, tylko w męskim gronie, bez krów, pewnie byli ci panowie trochę sfrustrowani… Dwóch z nich zaczęło się bić na środku drogi, tuż przed naszym samochodem. Chcieliśmy się cofnąć, ale z tyłu kolejne zaczęły iść w naszymi kierunku, byliśmy osaczeni. Klakson nie robił na nich wrażenia. Byłam tak przerażona, że myślałam, że się rozpłaczę. Łukasz też nie był szczęśliwy, choć zachowywał zimną krew. Nasze przyspieszone, drżące oddechy zdradzały wszystko. Byle się stąd wydostać …
 I w końcu … udało się. Jechaliśmy metr za metrem, panowie nam się przyglądali, ale okazali łaskę i dali nam przejechać w spokoju. Ale te nerwy, ta adrenalina, naprawdę dużo nas ta wizyta w krainie kangurów kosztowała… Kilka minut później zobaczyliśmy jeszcze stado czarnych dzików, strusie emu i inne ciekawe ptaki. Tak, żeby nam przypadkiem wrażeń na dziś nie zabrakło. Ja jeszcze nie doszłam do siebie, ciężko mi było utrzymać aparat, dałam go więc Łukaszowi. Ale okazało się, że jemu też się jeszcze trzęsą ręce. Za dużo wrażeń jak na jeden dzień, zdecydowanie trzeba znaleźć miejsce na postój, szczególnie że słonko zaczynało już powoli zachodzić.
Jechaliśmy bez słów, wpatrując się z całą intensywnością w poboczne trawy. Teraz, po raz pierwszy, byliśmy świadomi, co one w sobie kryją, choć oczywiście próbowałam Łukasza pocieszyć, że to tylko w Parku Narodowym była tych kangurów taka masa, że po prostu zrobiły sobie takie zebranko. Ale Łukasz nie był w humorze, jechał skupiony, byle by dotrzeć do jakiegoś parkingu, których na tym odcinku drogi, jak na złość, było jak na lekarstwo…
Ale udało się, dotarliśmy do małej miejscowości Rolleston, a tam było bardzo fajne miejsce postojowe, z ławeczkami, kibelkami, trawką. Byliśmy uratowani i tak szczęśliwi, że się udało. Teraz, gdy te emocje wreszcie opadły, jakby uszło z nas życie. Była może 20, a my byliśmy wykończeni …
Szybka kolacja, winko (tak jakoś ostatnio polubiliśmy winka, szczególnie w tej drodze) i mogliśmy zasnąć w naszym samochodziku. Acha, zapomniałabym jeszcze dodać, że dzień zakończyliśmy w krainie żab ;) Okupowały toaletę i okoliczne tereny. Były ropuchy, niektóre gigantyczne, ale nas zachwyciły zielone żaby drzewne. One potrafią się wspinać po wszystkim (drzewie, ścianie, płocie), mają piękny zielony kolor, gładziutką skórę i z gracją pozują do zdjęć. Są fantastyczne!

Łukasz:
Z pozoru można by podzielić naszą podróż na dwa przeciwstawne etapy: hardcorową Azję i lightowne smażenie zadków w Australii. Nic bardziej mylnego. Liczby nie kłamią, południowa Azja to jeden z najgęściej zaludnionych obszarów na świecie podczas, gdy Australia to ogromne, dzikie pustkowie. To kraj ogromnego kontrastu, nowoczesne miasta na wschodnim wybrzeżu dają pozór bycia w nudnym, poukładanym świecie. Ale wystarczy tylko nieco się oddalić w głąb lądu…
 Ogromna większość turystów zjeżdża sobie Gold Coast, robi fotki pod operą w Sydney i ewentualnie wykupuje wycieczkę do tego słynnego kamienia Uluru. Widzą więc to, co wszystkie folderki reklamowe pokazują. Zapuszczenie się gdzieś dalej nie jest zbyt popularne z jeszcze jednego powodu: to jest bardzo droga impreza. No chyba, że ktoś próbuje zobaczyć ile się da robiąc relokację…
Dzisiaj wjechaliśmy w jedne z najsłabiej zaludnionych obszarów na świecie. I to się czuje. Ciężko oddać w słowach czy zdjęciach tę atmosferę. Kojarzy mi się z amerykańskimi westernami, ogromne przestrzenie, małe, podupadłe miasteczka mijane co kilkaset kilometrów.
Sama droga robi fajne wrażenie. Taka polska, wąska i dziurawa powiatówka. Nie ma właściwie samochodów osobowych, tylko terenówki i ogromne road trainy. Wszyscy mają zamontowane wielkie, żelazne orurowania chroniące przed zwierzakami. Nawet śmiesznie to wygląda, takie auta w kagańcach. Ilość zabitych kangurów jest niesamowita, wiele z nich to już gołe szkielety bo nikt tu tego nie sprząta. Tworzy to taki trochę posępny klimacik z jakiegoś taniego horroru. No i te opowieści naszych znajomych o farmerach z północy co to połowa z nich odreagowuje sobie samotność na stepie zajmując się hobbystycznie seryjnym mordowaniem zbłąkanych wędrowców. Kojarzycie te sceny z filmów, kiedy grupce młodych studenciaków kończy się paliwo w samym środku wielkiego pustkowia i miły farmer holuje ich na swoje ranczo? Stare hollywoodzkie prawo mówi, że murzyn zawsze ginie pierwszy a jako, że mi już powoli rośnie dawno nie widziane na mym czerepie afro, zapewne mogę go godnie zastąpić w tej roli. No cóż, tankuję zawsze do pełna.
Gdy wczoraj rano widzieliśmy to stado kangurów przy drodze myślałem, że po prostu mieliśmy farta. Myliłem się. Zatrzymując się dziś w biały dzień naliczyliśmy ich w tej „kangurzej krainie” ze sto. One po prostu są wszędzie w niesamowitej ilości, także jazda po zmroku to właściwie rosyjska ruletka. Przynajmniej tu, gdzie my jesteśmy. Co jakiś czas droga jest nieco zalana, ale ten strumień to już była przesada jak dla naszej wymuskanej camruni. Rwał tak, że ledwo szło się utrzymać na nogach a podłoże śliskie od glonów jak lodowisko. No i te ryby idące w górę rzeki. Stwierdziłem, że to jednak przesada i trzeba znaleźć inną drogę. Ależ ja się odpowiedzialny na stare lata robię…
Co do rzekomo trzęsących się mi rąk, to jest to jak zapewne się domyślacie kolejne przekłamanie Agaty. Trzęsiawka była spowodowana wielogodzinnym prowadzeniem samochodu (co jak wiadomo jest całkowicie normalne), a nie jakimkolwiek podenerwowaniem. Zresztą tej krowiastej inwazji wcale się nie obawiałem do czasu aż te sprytne bestie nie wzięły nas w okrążenie. Nie wiem czy ich właściciel wozi im snopki siana toyotą camry, ale byczki miały jakby odruch czy przyzwyczajenie zaglądania ryjem do naszego bagażnika, a wolałem żeby nie próbowały go same otwierać. Wyobrażacie sobie, sto głodnych byczków a ty im pokazujesz pusty bagażnik. Mogłoby się zdarzyć, że tak ciężki zawód chciałyby na czymś wyładować.
Jazda od samego świtu do całkowitej ciemności i na budziku nabiliśmy jedyne 8 i pół stówy! No cóż, tu faktycznie podróż trzeba planować nieco inaczej.

    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz