czwartek, 23 grudnia 2010

DZIEŃ 103., Sydney












18.12.2010, sobota, Newcastle

Jesteśmy tu już tak długo, a dopiero teraz wybieramy się do słynnego Sydney. Nie mamy daleko, ale nas jak to nas, aż tak bardzo do dużych miast nie ciągnie, a poza tym z wycieczkami czekamy zwykle na Janka, który przyjeżdża do domu na weekendy.
No i nadszedł czas na to słynne miasto, zapakowaliśmy się do toyoty (zdolności rajdowe Łukasza wzbudzają tu na tyle duże uznanie, że dostał do ręki kierownicę) i wyruszyliśmy.
Pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy po przyjeździe było … wypicie „szendi”, jeszcze na parkingu. Nie będziemy tak przecież o suchym pysku po mieście biegać. Oj, szendi (czyli mieszkanka piwa i lemoniady) będzie mi się już zawsze kojarzyć z Australią...
Pierwszym miejscem, do którego dotarliśmy  było Chinatown i wielki chiński market. Możecie mi wierzyć, albo nie, ale naprawdę poczułam się jak w Chinach. Te zapachy, te chińskie produkty no i co najbardziej charakterystyczne: znów byliśmy jedynymi białymi pośród setek skośnych twarzy ;) Szczerze mówiąc podobało mi się tam, bo można było kupić pamiątki o co najmniej połowę tańsze niż w reszcie sklepów. Chętnie poszperałabym tam dłużej, no ale przecież Sydney czekało.
Dalej przekonaliśmy Mariankę i Janka do naszego stylu zwiedzania: czyli na nogach, co za bardzo im się nie spodobało i tęsknie spoglądali za autobusami. A i tak przeszliśmy tak naprawdę niewiele … Przysiedliśmy sobie na trochę w porcie, gdzie podziwialiśmy popisy tancerza Iwana szalejącego przy gorących latynoamerykańskich rytmach ze swoją dmuchaną lalką. Brzmi kiczowato, ale Iwan naprawdę dobrze się ruszał. Lala trochę sztywna (jej nogi przyczepione były do butów Iwana),ale chociaż tym razem to my kobiety miałyśmy na co popatrzeć.
 Doszliśmy do słynnego mostu Harbour Bridge i chyba jeszcze słynniejszej opery w Sydney. To takie trochę niesamowite stanąć przy budynku, który jest swego rodzaju ikoną i legendą światowej architektury. I choć opera lata świetności ma już zdecydowanie za sobą, to jednak doceniam, że 50 lat temu powstał taki fajny budynek. Mieli pomysł i fantazję. Ale rzeczą, która chyba najbardziej mnie w tej operze urzekła, to to, że nasza w Oslo jest tak naprawdę mocno podobna. To tak jakby bardziej nowoczesna, „idąca z duchem czasu” wersja opery w Sydney. Przynajmniej mi, totalnemu laikowi jeśli chodzi o architekturę, nasuwa na myśl takie skojarzenia.
Trochę się po operze pokręciliśmy, a potem wzięliśmy prom, na który uparł się Janek. I w sumie miał rację. Bo choć słonko jakieś takie niezdecydowane dzisiaj było i nie wiedziało, czy chce nam świecić czy nie, to akurat na przejażdżkę łódkę świeciło nam pięknie. W ogóle niebo dawało dzisiaj fajne przedstawienie, nadciągały to ciemne, burzowe, to znowu białe, kłębiaste, chmury. Tak mi to przypominało naszą sesję ślubną …
Rejs statkiem naprawdę mi się podobał, zachowywaliśmy się jak rasowi Japończycy i robiliśmy fotki jak szaleni. Muszę przyznać, że ładne jest to Sydney, naprawdę. Ładne i jakieś takie przyjazne miasto! Janek chciał nas dalej koniecznie zabrać do wysokiej wieży, skąd rozciąga się widok na Sydney. Jakoś, choć dużo czasu nam to zajęło, zdołaliśmy mu jednak wyperswadować, że my takich rzeczy nie poważamy (no właśnie, to nasze ulubione powiedzonko teraz, przejęliśmy od Marianki - poważamy) i że miasto z góry mieliśmy już okazję podziwiać w Kuala Lumpur. Za to namówiliśmy ich na wyjazd na najsłynniejszą w Sydney plażę Bondi Beach, by złapać tam jeszcze ostatnie promienie słonka. Bondi Beach ani mnie nie zachwyciła ani nie rozczarowała, w zasadzie czegoś takiego właśnie się spodziewałam. Ale znowu chmury i zachodzące słońce pokazały na co je stać i przez to naprawdę mi się tam podobało. Siedzieliśmy tak sobie na cieplutkim piasku i bawiliśmy się w fotografów.
Janek chciał koniecznie żebyśmy zjedli kolację przy tej plaży, najchętniej jakieś steki. Janek ogólnie to ten typ gościnnego gospodarza, który by wydał swoje ostatnie pieniądze, ba, nawet się zapożyczył, byle tylko dogodzić gościom. Bitwy na pięści nic nie pomagają, za wszystko płaci. Jakoś więc znowu go przekonaliśmy, że steków nie lubimy, a mamy wielką ochotę na Hungry Jacka, w którym to jedzenie jest mniej więcej 6 razy tańsze niż w fancy restauracjach przy Bondi Beach. I gdy już najedliśmy się i napiliśmy, ruszyliśmy w drogę powrotną.
Było już ciemno, Marianka z Jankiem spali sobie na tylnych siedzeniach, a my tak mknęliśmy w ciemnościach przez australijską autostradę, oboje zatopieni, każde  swoich myślach. Tak nam tu dobrze, ale w serce wdziera się już tęsknota. Jeszcze tylko kilka dni i będziemy w domu … 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz