poniedziałek, 6 grudnia 2010

DZIEŃ 83., Relokacyjny happy-end





28.11.2010, niedziela, Cairns

Dziś z samego rana, a było jeszcze przed siódmą, chciałam się na własne oczy przekonać czy to, co widzieliśmy wczoraj, przypadkiem nam się nie przyśniło. W parku kangurów już prawie nie było, ale za to ujrzałam je kawałek dalej, siedziały na położonej przy ścianie lasu olbrzymiej łące. Dziesiątki kangurów – dużych, małych, średnich, strachliwych i tych bardziej odważnych, które nie od razu uciekały na nasz widok … Porobiłam zdjęcia jednej grupce, która stała najbliżej, tuż przy ostatnim z domów na tej ulicy. Fajne są takie poranki ;) 

No właśnie, jeśliby ktoś wybierał się do Australii i jakoś na swej drodze nie napotkał kangura (my w sumie już kawałek zjechaliśmy i to dopiero drugie prawdziwie kangurze miejsce) to polecam to miejsce: miasteczko Ingham (jakieś 300 km na południe od Cairns). Tam jest informacja turystyczna i na lewo od tej informacji jest ten park (kangury żerują tam wieczorową porą) a jeszcze dalej na lewo łąka (tam były o poranku) 

Kangury kangurami, ale my musieliśmy ruszać dalej, dziś już przecież niedziela i trzeba oddać samochód. Droga minęła szybko, ale w nas narastał stres. No bo to przecież długa trasa – co jeśli znajdą jakieś ryski na lakierze. Tak naprawdę jednak to chodziło o małe wgniecenie przy drzwiach, które niemożliwe, żeby zostało zrobione przez nas, a jednak nie było go niestety w raporcie „rysek i uszkodzeń” robionym w Melbourne. Trochę nam ten fakt rzucał cień na całą podróż, no ale nawet jeśli, to przecież trudno, to tylko pieniądze. Najważniejsze, że dojechaliśmy cali i zdrowi…
Najpierw podjechaliśmy do naszego hostelu, ale było jeszcze za wcześnie na zajęcie pokoju, zostawiliśmy więc bagaże i pojechaliśmy oddać samochód. Stres był, nie powiem …

Wyszedł do nas młody chłopak, bardzo sympatyczny jak się po chwili okazało. Żartował z nami, śmiał się, a samochodu zbyt dokładnie nawet nie oglądał. Wreszcie usłyszeliśmy upragnione: ”It’s ok for me” Weszliśmy do środka, on coś tam porobił w komputerze, dał nam do podpisania rozwiązanie umowy. I wtedy nieśmiało zapytaliśmy co z umówionymi 250 dolarów na paliwo. „To to była relokacja?” Zapytał i mina mu trochę zrzedła… Klientów relokacyjnych mają bowiem w zwyczaju traktować troszkę inaczej niż klientów normalnie wypożyczających samochody. Oględziny są na pewno duuużo dokładniejsze. No ale teraz to już mu było głupio do tego samochodu wracać, zrobił więc przelew na nasze konto na 250 dolarów i było po wszystkim ;)

Wychodziliśmy stamtąd tak nieziemsko szczęśliwi. Tak nam się udało. Tak doceniliśmy tą relokację, nasze szczęście, mijane widoki, zwierzęta, które dzięki temu spotkaliśmy na swej drodze. To była przepiękna przygoda, w dodatku zakończona happy-endem! Toyotka spisała się na medal i spaliła niecałe 8 litrów na setkę, więc całe paliwo na przejechanie 3600km kosztowało nas 350 dolarów. Zważywszy na fakt, że zwrócili nam 250, cała wycieczka kosztowała nas 100 dolarów ;)
Już niedługo mieliśmy się jeszcze bardziej dobitnie przekonać, jak wielka to była okazja. 

Poszliśmy do naszego hostelu, ulokowaliśmy się w naszym 8-osobowym pokoju i zrobiliśmy rekonesans tego miejsca. Pokój spoko, czysty, przestronny, łazienki super czyściutkie, w bardzo dobrym stanie, na dole basen, telewizor, bar i, ku naszemu zdziwieniu, wielka, w pełni wyposażona kuchnia do naszej dyspozycji. Naprawdę fajne miejsce i to za jedyne 10 dolarów od łba.
Miejsce spoko, ale jednak nie do końca dla mnie… To musi być zapewne raj dla backpackersów, tyle że… ja nim wcale nie jestem. W żadnym razie się z tą grupą nie utożsamiam, nie łapię ich klimatów i po tych kilka miesiącach podróży określenie „backpacker” ma już dla mnie wydźwięk pejoratywny…
Tak, więc trafiliśmy do backpackerskiego raju, co jakoś trzeba będzie przeżyć. Zaczęliśmy rozglądać się za ofertami nurkowania na Wielkiej Rafie. W naszym hostelu było dziesiątki informacji na temat przeróżnych atrakcji: nurkowanie, skok na banji, skydiving, rafting, jungle-trekking, itd., itp. Wszystko, co człowiekowi przyjdzie do głowy i co opróżni jego portfel. A że opróżnia dość gwałtownie, to trzeba mieć w nim niezłe zasoby, żeby pozwolić sobie choć na niektóre z tych atrakcji. Przy okazji zobaczyliśmy również, że można zamówić autobus, do Brisbane (1700 km), albo Sydney (2600km) Zważywszy na fakt, że z Cairns bardzo trudno jest złapać jakąkolwiek relokację, byliśmy przygotowani, że może w dół zjedziemy sobie autobusem. Ale jak zobaczyliśmy cenę to mało co nie wyskoczyliśmy z kapci. 300 dolarów do Brisbane, od głowy, żeby to było jasne! No chyba na głowę upadli! Oj trzeba będzie kombinować, bo za taką kasę to ja wolę na piechotę iść. Powoli zaczęło też do nas docierać dlaczego ten hostel jest taki tani. Przycina sobie po prostu na tych wszystkich wycieczkach/autobusach, a dzięki tak niskim cenom nawet poza sezonem ma pełne obłożenie… 

A więc welcome to Cairns …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz