środa, 1 grudnia 2010

DZIEŃ 78., Pierwszy dzień z naszą toyotą

23.11.2010, wtorek, gdzies w trasie …

Początek dnia należał do Łukasza. On często dostaje takie trudne misje do wykonania, podczas gdy ja na niego wiernie czekam. Wstał skoro świt, by zdobyć nasz samochód. Niby wszystko zaklepane i umówione, ale pozostał jeszcze jeden mały szczegół – jak się dostać do wypożyczalni oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów (choć w tym samym mieście), tak żeby nie wybulić więcej niż za całą podróż przez kraj ?  O to bowiem byłoby nietrudno, gdyby Łukasz wziął taksówkę. Ale my, jak już pewnie wszyscy zdążyli się przekonać, nie z takich. Była to mała droga przez mękę, ale o tym niech on sam już opowie.
Jo od godziny 8 rano czekałam na niego pod domem Jany, z bagażami. Musiałam wyjść razem z Janą, bo szła do pracy, a nie mielibyśmy jak później oddać kluczy. Słońce grzało niemiłosiernie, godziny mijały i zaczynałam się coraz bardziej niepokoić. Łukasz wyszedł z domu przed 7., a mijała 9,10,11, a go ani widu ani słychu. Zawsze w takich chwilach nachodzą mnie jakieś straszne, czarne wizje, które mnie potrafią doprowadzić do płaczu. Nim zdążyły wyschnąć pierwsze łzy, Łukasz zajechał naszą limuzyną. Ależ śliczny kolor! Taki piękny niebieski, to przeznaczenie, nasz nissan przecież też jest niebieski, tylko sporo ciemniejszy odcień. Ta nasza toyota duża, wygodna, klima działa.  Aż chce się ruszać na podbój Australii ;)
Po drodze Łukasz opowiedział mi o swoich traumatycznych przejściach – ale w końcu wyrwał nasz samochodzik dzielnie i mogliśmy ruszyć.
Pierwszy dzień, oswajanie się z autem, ale przede wszystkim ruchem lewostronnym. Biedny Łukasz, biedna ja, bo zostałam zmuszona do pilotowania, czego nie cierpię. Na dodatek co chwila mi się wydawało że zaraz w coś uderzymy moim bokiem i co chwila dopadał mnie mały zawał serducha. Otuchy to Łukaszowi na pewno nie dodawało, a trudności dodawał fakt, że pierwsze 2 godziny to było wydostawanie się z centrum miasta. Ale w końcu się udało, byliśmy na autostradzie, a tam to już przecież bułka z masłem. Albo z kangurem, bo tam pojawił się problem: psychoza kangura. Nasłuchaliśmy się opowieści o kangurach i rzeczywiście, nie minęło kilka godzin a minęliśmy kilka przejechanych torbaczy. Smutne ;((
Dzisiaj nie zadręczaliśmy się za mocno, Łukasz był wykończony po ciężkim ranku, więc przejechaliśmy jakieś 350 km. Zresztą powoli zmierzchało, a wtedy kangury grasują po drogach najchętniej…
Zatrzymaliśmy się na małym parkingu, z toaletą i ławeczkami. Ale fajnie, pierwszy, bezkangurowy dzień za nami.
Zrobiliśmy sobie kolację przy butelce wina i patrzyliśmy na przejeżdżające ciężarówki. Olbrzymie traki, oświetlone fantazyjnie, każdy inaczej, trochę jak z tej mikołajowej reklamy coca-coli. Jakaś magia unosiła się w powietrzu, sama nie wiem … W życiu nie sądziłam, że takie miejsce, gdzieś pośrodku autostrady z przejeżdżającymi ciężarówkami może być aż takie romantyczne…
Czekała nas pierwsza noc w naszym nowym domku na czterech kółkach.

Łukasz:    
No i nasza relokacyjna przygoda stała się faktem. Człowiek nie tylko zobaczy kawał świata, ale i ma poczucie wykonania misji. To takie trochę wyzwanie samo w sobie, no bo relokacyjne trasy są, dla że tak powiem normalnych ludzi, dość karkołomne i  bardzo napięte czasowo. Ruszamy w nieznane, dzikie ostępy. Bo o ile najbliższe dwa dni to będzie raczej żmudne męczenie na autostradzie to potem zacznie się dzika, prawdziwa Australia. Nikt z poznanych przez nas dotychczas Australijczyków nigdy nie był tak daleko na północy autem i zdają się patrzeć z lekkim niedowierzaniem, gdy mówimy, że w 5 dni chcemy dojechać aż do Cairns ostro odbijając po drodze, by zobaczyć fajne miejsca. W Europie taki dystans na 5 dni to bułka z masłem, ale tu podobno dopiero zrozumiem, że to prawdziwa wyprawa.
Co do kwestii czysto technicznych, to oczywiście nie obyło się bez małych problemów. Najpierw dojazd. Wskazówki dojazdu jaki otrzymałem przez telefon były dość proste: weź taksówkę, tu nic nie jeździ. Oni tu mają taki trochę amerykański sposób bycia- każdy ma samochód. Komunikacja miejska nie jest wszędzie. Widać to też po sposobie budowy dróg- poza centrum mało gdzie są jakiekolwiek chodniki.
Dojechałem gdzie się dało autobusem a potem szedłem 2 godziny poboczami jakichś obwodnic i autostrad pytając o drogę na stacjach benzynowych. I tu jedna uwaga ogólna- Australijczycy są strasznie pomocni. W żadnym innym kraju nie poświęcą człowiekowi tyle bezinteresownej uwagi co tu. Pytasz się o drogę, a facet bez pytania drukuje ci mapkę z Google map. Miłe. Jeden facet nawet mi powiedział, że to mu zupełnie nie po drodze, ale jeżeli bardzo mi się śpieszy to może mnie podrzucić. Grzecznie odmówiłem, bo to przecież moja faza, jakbym chciał to mogę brać taksę.
Na miejscu wspólne, dokładne oglądanie auta i protokół odbioru, wszystkie mikroryski skatalogowane (choć auto jest właściwie jak z salonu). Co nowego się pojawi, staje się moim problemem, bo wybieram opcję bez jakiegokolwiek ubezpieczenia. Najdłużej zajmuje kwestia mojego prawa jazdy. Niby już je zaakceptowali, ale koleś który wydaje mi auto należy do ludzi bardzo poważnie traktujących swoją robotę. Upiera się, że każde prawo jazdy na całym świecie musi mieć datę wygaśnięcia. Tymczasem moje polskie jest bezterminowe i ma w tej tabelce z tyłu tylko daty uzyskania uprawnień na poszczególne kategorie. Jako, że robione było wiele lat temu facet upiera się, że od lat jest nieważne! Sprawę ratuje w końcu chyba fakt, że te daty są różne i bardzo odległe. Podpisuję wszelkie cyrografy i w końcu siadam za sterami.
Reszta dnia to już po prostu jazda. Jako, że mam na pokładzie wbudowanego GPSa (niestety nie nawigację tylko małego szpicla), trzeba pamiętać, że Wielki Brat czuwa. Gdy przekraczam 115 km/h GPS dzwoni jak opętany i zapewne kabluje do mamusi. Oj Łukasz, szaleństw nie będzie a szkoda, bo bryka mogłaby swoje pokazać. No i jeszcze te ich radarki. Tak więc jazda w stylu moherowy dziadzio w kufajce…


2 komentarze:

  1. "Jo od godziny 8 rano czekałam na niego pod domem Jany, z bagażami. Musiałam wyjść razem z Janą, bo szła do pracy, a nie mielibyśmy jak później oddać kluczy."

    Ja wiem, że to zgniły Zachód itd., ale mimo wszystko: to tam panują tak nieufne klimaty, że kluczy nie można by zostawić u sąsiadów?

    OdpowiedzUsuń
  2. No widzisz Borciu, tak to juz jest. "Tej zaufanej" sasiadki akurat nie bylo ... ;)

    OdpowiedzUsuń