czwartek, 9 grudnia 2010

DZIEŃ 86., My, dzieci z lotniska Melbourne





01.12.2010, środa, Melbourne
Wczorajsza droga na lotnisko wcale nie należała do najmilszych. Dziewczyna z recepcji powiedziała „a, to tylko pół godzinki piechotką” Powiedziała tak, bo tamtędy nigdy nie szła. Było ciemno i naprawdę dość daleko, szliśmy wzdłuż drogi, po koniec już prawie biegnąc, żeby zdążyć. Najgorsze jednak było to, że jakieś 2 metry od tej drogi był busz, rzeczka i bagna. Znaki oczywiście nie omieszkały nas poinformować, kto tam mieszka: krokodyl (tym razem słodkowodny). Było ciemno, a z tego lasu słyszałam tylko trzaskanie gałęzi. Nakręciłam się, że krokodyl zaraz na mnie wyskoczy. Uff, łatwo nie było, ale w końcu dotarliśmy na lotnisko, odprawiliśmy się i wsiedliśmy do samolotu.
Byłam tak wyczerpana, że nawet nie pamiętam jak samolot wznosił się w powietrze, zasnęłam od razu. Obudziłam się natomiast już po wylądowaniu. Był środek nocy, 4 rano. Zaplanowaliśmy, że pośpimy sobie trochę na lotnisku, ale doznaliśmy lekkiego szoku. Tiger Airways naprawdę tną koszty, hali przylotów w ogóle nie było, zaprowadzili nas do jakiegoś hangaru pod blaszanym daszkiem, gdzie był prowizoryczny pas na walizki. Trochę nas to zgasiło, w dodatku było tak zimno… Nie mieliśmy pojęcia gdzie jesteśmy, jakoś prędzej nie zastanawialiśmy się na jakim lotnisku wylądujemy. Wzięliśmy nasz bagaż i po wyjściu z tego ciekawego miejsca zorientowaliśmy się, że na szczęście jesteśmy na tym samym lotnisku co poprzednio, tylko w oddalonej o kilkaset metrów jego części dla ubogich.
Poszliśmy więc do normalnej hali przylotów, z krzesełkami i w ogóle. Ale krzesła były twarde, a wykładzina dywanowa taka mięciutka … Niedaleko tej taśmy z walizkami wydawało nam się tak zacisznie i przytulnie, położyliśmy się więc na podłodze i poszliśmy spać. 
Jak ostatnie żule, wiem, ale w czasie podróży wszystkiego trzeba spróbować ;) Takie przygody też długo się pamięta. Ochroniarze byli na tyle mili, że udawali że nie zwracają na nas uwagi, a dla ludzi którzy odbierali swe bagaże byliśmy nie lada atrakcją.
Po kilku godzinach snu stwierdziliśmy, że czas się ruszyć, jak najszybciej zarezerwować auto i ruszać do Sydney. Wczoraj wieczorem były na Internecie dwa auta do Sydney, liczyliśmy że dziś zasiądziemy za kierownicą jednego z nich i ruszymy. Ale Łukasz zadzwonił i … mała zgacha, oba samochody były już wzięte. W dodatku nie było żadnych nowych relokacji, byliśmy więc w małej kropce. Po długim zastanowieniu, zdecydowaliśmy się zadzwonić do Jany i delikatnie wybadać teren. Dobrze wiemy, że ona takich niespodzianek nie lubi. Już ostatnio nie mogła się pogodzić z faktem, że o naszym przyjeździe została powiadomiona na trochę ponad tydzień przed, a co dopiero jak zadzwonimy do niej tego samego dnia? Łukasz zadzwonił, a Jana naszą wizytę przyjęła ze spokojem, zostaliśmy zaproszeni. Uff ;)
Tym razem się zawzięliśmy i stwierdziliśmy, że po raz kolejny autobusu za 16 dolarów nie weźmiemy. Miły kasjer z McDonaldsa powiedział nam o normalnym miejskim autobusie, dwie minuty stąd. Poszliśmy tam i rzeczywiście: był autobus, który jechał w stronę centrum, z normalnymi biletami (czyli 6 dolarów normalny, 3 dolary ulgowy). Puściuteńki, nikt prócz  nas w nim nie jechał – nic dziwnego, skoro te skorumpowane baby z informacji lotniskowej w ogóle o nim nie wspominają. Ta linia jest tu co prawda od niedawna, ale daję sobie głowę uciąć, że te baby o nim wiedzą. Jeśliby ktoś lądował w Melbourne – po wyjściu z lotniska skierujcie się na prawo, kilkaset metrów dalej są srebrne autobusy. Najlepiej wysiąść na najbliższej stacji metra (15 minut) i na tym samym bilecie można dalej jechać, gdzie się chce. Tak też zrobiliśmy i po dwóch godzinach byliśmy u Jany.
Reszta dnia upłynęła nam na … spaniu, spaniu i odpoczywaniu, co się akurat dobrze złożyło, bo Jana była bardzo zajęta robotą na komputerze. Wieczorem Łukasz kupił pizzę, winko i spędziliśmy miły wieczór na rozmowach. Jana nie mogła się nadziwić te naszej relokacji, obdzwoniła wszystkich znajomych, którzy są na bieżąco z turystyką, z nowinkami i nikt o tym nie słyszał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz