wtorek, 7 grudnia 2010

DZIEŃ 84., W krainie mieszkańców nadmorskiego pasma

 
Krokodyle są wśród nas









29.11.2010, poniedziałek, Cairns

Na dzisiaj mieliśmy podwójny plan, raz to odpocząć, dwa to zamówić wycieczkę nurkową na jutro. Zanurkować zanurkujemy na pewno, to od początku było jednym z głównych celów Łukasza tu w Australii, a i ja lubię przecież oglądać podwodny świat. Ale wśród tych dziesiątek ofert znaleźć taką, która będzie spełniała dwa zadania: pokaże nam piękne zakątki na rafie i nie będzie horrendalnie droga, to już było trudniejsze zadanie.
Ruszyliśmy w stronę plaży, która ostatnio stała się dość słynna. Głównie dlatego, że zaledwie kilka dni temu widziano tu krokodyla. Człowiek uczy się jednak całe życie – my nie wiedzieliśmy nawet, że krokodyle słonowodne istnieją. A jednak, i w dodatku mają się świetnie bycząc się na plażach w australijskich kurortach. Ten ponoć jest rekordowo wielki, znaleźliśmy artykuł o nim na pierwszej stronie lokalnej gazety. Po odcisku jego łapki wnioskują, że może być to największy krokodyl w historii, grubo ponad 8-metrowy. Poszliśmy wzdłuż plaży, ale krokodyla nie spotkaliśmy. Jakoś dziwnie nie żałuję ;)

Plaża sama w sobie do rajskich, pięknych plaż nie należy.  Nawet gdyby w niej krokodyli nie było, kąpanie się tam i tak byłoby mocno utrudnione. Gdy jest odpływ (a jak my szliśmy akurat był) pierwsze kilkaset metrów brzegu pokrywa mulisto-błotniste dno. Ale to akurat jest dość ciekawe, muszę przyznać. Dzięki temu mogliśmy sobie poobserwować życie mieszkańców morskiej krainy, przeróżnych krabów, dziwnych żyjątek (np. takich rybo-jaszczurek), no i ptaków. Czy ja już pisałam, że australijski świat przyrody mnie powala ? Tak, pisałam. Ciągle to piszę, ale to prawda, on codziennie odkrywa przede mną coś nowego. Te zwierzęta są inne. Nie tylko kangury, misie koala i strusie – ale ptaki, stworki wodne, nawet owady.  To wszystko jest takie niesamowite …
Jeśli chodzi o miasto Cairns samo w sobie to raczej nic ciekawego. Ot taki nadmorski kurort, w którym o dziwo jest bardzo skośno. Chińczyków i Japończyków jest tu więcej niż Australijczyków. Spotkaliśmy też paru Aborygenów, ale bez trawiastych spódniczek i barw wojennych na twarzy – więc to nie to samo. Dziwnym trafem wszyscy Aborygeni, których napotkaliśmy (niezależnie od pory dnia) byli lekko wstawieni. Jeden nawet nas zaczepił, pytając o papierosy – i ostatnie co mogę o nim powiedzieć, to że był miły i że zapytał grzecznie. 

Udało nam się w końcu znaleźć nurkowanie, polecane w jednym z biur podróży, nie najtańsze, ale też nie z tych z wyższej półki. Akurat mieli w dodatku całkiem niezłą promocję, więc się zdecydowaliśmy, a co, jutro dajmy nura! ;) 

Usiedliśmy w Mcdonaldsie, który jest dla nas oknem na świat (czytaj: daje nam dostęp do Internetu) Próbowaliśmy znaleźć jakiś sposób na wydostanie się z Cairns. Relokacji stąd niestety jak na lekarstwo, ale za to ceny samolotu nie prezentowały się tak źle. Najtaniej i najlepiej wychodziło polecieć do Melbourne, loty na pojutrze za 100 dolarów od osoby. Zważywszy na chorą cenę autobusu, wydawało się to całkiem niezłym rozwiązaniem. Szczególnie, że z Melbourne pojawiło się bardzo dużo ciekawych relokacji na Tasmanię, która mnie od początku trochę kusi. Napaliliśmy się jak dzikie osiołki, ja już się widziałam oczyma wyobraźni na tasmańskich stepach. Łukasz zadzwonił i już prawie zarezerwował relokację, ale w ostatniej chwili zapytał o kwestię promu (bez niego na Tasmanię to tylko samolot) „To leży w waszym zakresie”. Najpierw więc znaleźliśmy na necie jedynego przewoźnika i oczywiście okazało się, że na najbliższy tydzień prom jest wyprzedany. Na dodatek kosztuje niemało. Tasmania więc odchodzi tymczasem w zapomnienie ;( 

Ale stwierdziliśmy, że tak czy siak bilet do Melbourne kupić trzeba. Wydawało nam się to jedynym sensownym sposobem na wydostanie z Cairns. Ale kupno biletu nie jest takie łatwe, gdy się nie ma tokena, który został skradziony w Kambodży ;( Trzeba więc było wykonać telefon do przyjaciela. No i nasz kochany Józiu nie zawiódł. Przez ponad godzinę siedział z nami na skypie i kupował bilet przez Internet. Na pojutrze, na środę. Akurat sobie jutro zanurkujemy, a potem zrobimy dzień przerwy, byczenia  się i późnym wieczorem wsiądziemy do samolotu. Trochę zmęczeni już bowiem jesteśmy. Na dodatek pojawiły się dwie sensowne relokacje z Melbourne do Sydney, wydaje się więc że wszystko dobrze się zakończy. Trzeba tylko będzie zadzwonić i zarezerwować. Ale na to mamy jeszcze czas …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz