czwartek, 23 grudnia 2010

DZIEŃ 104-107., Rozstania nadszedł już czas







19.-22.12.2010, niedziela-środa, Newcastle

Te ostatnie dni to już w zasadzie głównie oswajanie się z powrotem do domu. Wszystko idzie jakoś tak melancholijnie, i my i Marianka czujemy, że już to się niedługo skończy.

W niedzielę mieliśmy pożegnalnego grilla. Była Ciocia, Jasia i znajomi Janka, a prócz ludzi oczywiście tony jedzenia i picia (Jankowi znowu w sklepie agresor się włączył) Więc była taka polska biesiada, choć ja dzisiaj obrałam kierunek jedzenia zdecydowanie morski, skupiłam się na owocach morza. Jak by mi ktoś kilka lat temu powiedział, że będę się zajadała krewetkami to bym mu powiedziała, że chyba na głowę upadł. A teraz co ? Siedzę i obieram te krewetki! Jeszcze nie mogę powiedzieć, żebym je uwielbiała, ale coraz bardziej się przekonuję.

W poniedziałek zrobiliśmy sobie pożegnanie z plażą. Można by to w zasadzie nazwać zapoznaniem, bo mimo naszych najlepszych chęci wcale na niej za dużo nie siedzieliśmy. Łukasz był chory i jakoś tak się nie do końca wkomponowywała  w nasz leniwy tryb życia. Ale dzisiaj posiedzieliśmy kilka godzin, mimo że okrutnie wiało. Schowani za skałami cieszyliśmy się ostatnimi australijskimi promieniami. Nie wrócimy do domu jakoś specjalnie opaleni. Opalenizna z Tajlandii zdążyła nam tu w Australii zejść. A tu z kolei tyle się nasłuchaliśmy o raku skóry ( w Australii zbiera okrutne żniwa), że odechciało nam się opalać.
Wieczorem  poszliśmy z rodziną na pożegnalną kolację. Gdzie ? Do przybytku zła! Miałam nadzieję, że nie przekroczę już nigdy progu tego miejsca, a tu proszę, szybciej niż myślałam. Na dzisiaj jednak opracowałam sobie taktykę i objadłam się, to oczywiście, ale na tyle, że jeszcze mogłam się ruszać ;) Było nas kilkanaście osób, dostaliśmy znów prezenty świąteczno-pożegnalne od Rebecci, córki Marianki, ja naszyjnik, Łukasz koszulkę. To takie miłe. Po kolacji odwieźliśmy ciocię i weszliśmy na pożegnalną herbatkę. Z resztą rodziny zobaczymy się jeszcze jutro, gdzieś nas bowiem zabierają, ale ciocia nie da rady tam pojechać, chcieliśmy się więc pożegnać. To takie śmieszne, jednak rodzina to rodzina. Mama Łukasza, zawsze gdy gdzieś jedziemy, zaczyna biegać po domu i gorączkowo nam wszystko dawać. Od jedzenia, po kosmetyki, ściereczki, cokolwiek co by nam się przydało. Opróżnia wszystkie szafki: weźcie to i tamto. Śmiejemy się zawsze, że agresor jej się włącza. Taki miły agresor oczywiście. I ciocia Marysia wczoraj dokładnie to samo. Chciała nam oddać wszystko co miała, kryształowe cukiernice, talerzyki, porcelanowego aniołka i wiele innych rzeczy. Jednak gen darczyńcy przetrwał w tej rodzinie!  Wzruszająco było, naprawdę. Siedzieliśmy za stołem, śpiewaliśmy kolędy. Łzy w oczach. Ciocia ma już 82 lata, kto wie, czy jeszcze kiedyś tak sobie wspólnie usiądziemy ? Choć ja jestem dobrej myśli! Ciocia jest jeszcze w bardzo dobrej formie (poza tym, że kolano jej szwankuje i już chodzić za dużo nie może) a i my, czuję, jeszcze  Australię odwiedzimy.


We wtorek, nasz ostatni dzień w Australii czekała nas jeszcze jedna niespodzianka. Najpierw jednak spędziliśmy dzień na ostatnich zakupach i krótkim pobycie, tym razem już prawdziwym pożegnaniu, z plażą.
Wieczorem Rebecca i Marianka wsadziły nas do auta i ruszyliśmy. Nie wiedzieliśmy jednak dokąd. Coś tak przebąkiwały o jakichś światłach, dolinie, winiarni, ale tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia gdzie jedziemy. I jeszcze okazało się, że nie jest to wcale za blisko, bo jechaliśmy i jechaliśmy, grubo ponad godzinę. To było takie pożegnanie z australijską ziemią. Oglądaliśmy ją sobie z okien samochodu o tej porze, którą lubimy najbardziej – gdy świat otula ciepłe, zachodzące słońce.  W pewnym momencie Rebecca odbiła na szutrową drogę, która była sporym skrótem, a jednocześnie prowadziła przez malutki Park Narodowy. I tam, na pożegnanie, wyskoczyła nam z lasu rodzina kangurów. Pięknych, olbrzymich (no tak dużych to naprawdę jeszcze chyba tu nie widzieliśmy) Stały nam przed maską, ze zdziwionym wyrazem twarzy, a potem spokojnie pokicały do lasu. Przy drodze była wysoka siata, tak na co najmniej 1,5 metra. Jeden skok i nasz przyjaciel był po drugiej stronie. Kangurom siaty nie straszne, na wszystko znajdą sposób ;) Marianka strasznie się cieszyła z tego spotkania z kangurami, bo …uwaga, uwaga … jeszcze tutaj kangurów nie widziała ;)
Wreszcie, po długiej jeździe, dotarliśmy na miejsce. Nie tylko my niestety, wraz z nami zmierzały tam bowiem dziesiątki, a w zasadzie to nawet setki innych samochodów. Dojechaliśmy bowiem do bardzo popularnego  w Australii miejsca, dokąd w okresie przedświątecznym, zjeżdżają tysiące spragnionych przeniesienia się w inny świat, Australijczyków i turystów. Dotarliśmy do ogrodów tonących w Bożonarodzeniowych światełkach. Na ogromnym obszarze, z wytyczonymi alejkami, podziwialiśmy chyba wszystkie możliwe rodzaje światełek ułożonych w przeróżne kształty. Były mikołaje, renifery, kangury, delfiny, zatoka w Sydney, wróżki, domki,  pingwiny, kwiaty i dziesiątki innych rzeczy, a wszystko błyskające i migoczące na tle ciemnej nocy. I możecie mi wierzyć, albo nie, ale w lekkim kiczu również może być bardzo dużo uroku, szczególnie jeśli się go ogląda w tak wspaniałym towarzystwie. Ten ostatni wieczór na pewno zapadnie nam w pamięć. Bo choć było mnóstwo ludzi, trzeba było powolutku iść w wężyku, to magia unosiła się w powietrzu.

 A w ostatni dzień to już naprawdę się zrobiło smutno. Marianka z Jankiem uparli się, żeby nas odwieźć na lotnisko, choć stracili przez to cały dzień. Rano, żeby nam dogodzić, Janek pojechał do sklepu po mango. Jadłam tu mango każdego jednego dnia, już zawsze mi się będzie kojarzyć  z Australią. Poszliśmy jeszcze na obiad do mojego ulubionego baru z indyjskim jedzeniem i ruszyliśmy do Sydney na lotnisko.
Nie obyło się bez łez. Będę za nimi tak bardzo tęsknić …

Ciężko jest odjeżdżać od tych ludzi tutaj. Siedzimy im na głowie już ponad dwa tygodnie, a naprawdę mam wrażenie, że chcieliby byśmy zostali dłużej. Nie spodziewaliśmy się takiego przyjęcia, naprawdę. I będziemy tęsknić za nimi. Szczególnie za Marianką, która była z nami cały ten czas, poświęcała prawie każdą chwilą, a zaniedbywała przez to własne poszukiwania pracy. To taki typ kobiety, z którą gdy się spotka, ma się wrażenie że zna się całe życie. Można było pogadać o wszystkim i wiem, że będę tęsknić za tym czasem spędzonym na Watson Street 10. Napiszę nawet więcej: wiem, że jeszcze tu wrócimy i nie mogę się doczekać. Mamy tu cudowną rodzinę, a Australia ma jeszcze „trochę” nieprzetartych przez nas szlaków.

Radość miesza się ze smutkiem.  Towarzyszy nam poczucie, że coś się kończy, ale z drugiej strony czujemy również, że coś się zaczyna. Zamknęliśmy pewien etap, czujemy to oboje . Ta podróż była zwieńczeniem, nie wiem jak to ująć, naszej młodości ? Była nagrodą, lepszej nie moglibyśmy dostać. To na pewno nie ostatnia podróż, w jaką się udamy, choć niewykluczone, że ostatnia taka długa. Uwielbiamy podróżować, ale jednak nie moglibyśmy uczynić tego naszym życiem, nie my. Tęsknota by nas zżarła. Dla nas ten czas – 3,5 miesiąca był idealny. Nie za krótko i nie za długo. Zabieramy cały wór wspomnień, mamy zdjęcia, mamy bloga – to co przeżyliśmy nie zginie. Pamięć ludzka jest zawodna, a tak mamy wszystko spisane. Dla siebie i bejbusów (jak to mówi Marianka). Trochę mnie to zdrowia, kłótni małżeńskich, nieprzespanych wieczorów i poranków kosztowało, nie powiem, ale warto było ;)

A teraz nadszedł czas, by dalej spełniać marzenia. Nie wszystkie przecież trzeba spełniać na drugim końcu świata! ;)

Łukasz:

Jedną z najfajniejszych rzeczy w trakcie tej podróży jest jej różnorodność. Od spartańskich dżungli i noclegów w aucie po lapsiarskie byczenie się u rodziny. No właśnie, ostatnie dwa tygodnie to etap podróży, który chyba najbardziej nas zaskoczył. Takiego przyjęcia tu w Australii zupełnie się nie spodziewaliśmy. Oprócz życzliwości i ogólnego rozpieszczania budzimy tu też powszechną ciekawość. Takie długie Polaków rozmowy, pytania o rzeczywistość w kraju, w Europie. Nawet polskie kolędy śpiewane na tym końcu świata są jakieś takie piękniejsze i bardziej wzruszające (ależ ja się stary robię).
Kolejna kwestia ostatnich dni to powrót do domu. W „polish news” donoszą non stop o śniegach, mrozach i ogólnym paraliżu lotnisk. U moich kangurzastych krewnych same wyrazy śnieg czy mróz powodują przerażenie w oczach. Wszyscy zaczynają wątpić w nasze szanse na powrót i namawiają nas na zostanie na święta. Ja znam upodobanie mediów do przedobrzania, ale pamiętam też co się działo rok temu i nie powiem, trochę się martwię. Bo Wigilia w Bangkoku to chyba nie jest szczyt moich marzeń. No, ale na to nic nie da się poradzić, trzeba po prostu zaryzykować.

Australia to naprawdę wspaniały kraj, wymaga jednak odpowiedniego ugryzienia, bo przyjazd tu w stylu wesoły wczasowicz może kosztować prawdziwą fortunę. Jeżeli ktoś lubi turystykę gładką, bezstresową i zorganizowaną to niech przed przyjazdem tu lepiej sprzeda mieszkanie albo chociaż samochód. Jeżeli jednak trochę się kombinuje i ma szczęście po swojej stronie, można wszystko sobie poukładać dość ekonomicznie. Szczególnie jeśli ma się rodzinę. I to taką rodzinę!
Wszystko co dobre szybko się kończy. Schowajcie dzieci w domach i spuścicie psy z łańcuchów, Yeti powraca do matecznika!!!

1 komentarz: