poniedziałek, 13 grudnia 2010

DZIEŃ 90., Docieramy do domu



05.12.2010, niedziela, Newcastle

Dziś wstaliśmy raniutko, a wszystko dookoła, jak na złość, było osnute mgłą. Nie za fajnie, gdy trzeba pędzić kilkaset kilometrów. Na szczęście mgła dość szybko ustąpiła, a kangury trzymały się od drogi z daleka, choć kilka stadek torbaczy buszujących na polach, oczywiście widziałam.
Jechało się dobrze aż do czasu, gdy Łukasz się nie zorientował, że mamy już bardzo mało paliwa, a po stacjach benzynowych ani śladu. Nie byłby to za wielki problem, gdybyśmy mieli autko na benzynę – zatrzymać kogoś na stopa, przywieźć pełny karnister i można jechać dalej. A my mieliśmy nowiutkiego diesla, z którym taki numer nie przejdzie. Jak brakuje paliwa coś tam się blokuje i samochód nie ruszy dalej póki go serwismeni nie odblokują. Tak przynajmniej twierdzi Łukasz, a swoimi teoriami podzielił się oczywiście ze mną, więc jechaliśmy zestresowani wypatrując stacji.
Wreszcie ukazała się, byliśmy uratowani. Więcej takiego błędu nie popełnimy, to na pewno!
Poza tym małym incydentem droga minęła bezproblemowo i około 13 wjechaliśmy do Sydney. Fartownie znaleźliśmy stację, gdzie nie tylko zalaliśmy cały bak najtańszym dieslem w mieście, a jeszcze napełniliśmy butlę z gazem. Z kibelka nie korzystaliśmy, więc o nic więcej w naszej bercie nie musieliśmy się martwić. Znaleźliśmy jakoś miejsce gdzie mieliśmy zdać naszą bertę (oczywiście nie sami, przez cały czas towarzyszy nam pożyczony od Marianki GPS i naprawdę chwilami ratuje nam tyłek)

Dotarliśmy do wypożyczalni, na czas, berta bez jednej ryski, spakowani, wozik posprzątany. Wszystko jakoś tak za pięknie … za nudno po prostu. Weszliśmy do biura do sympatycznej, młodej dziewczyny. Usiedliśmy wygodnie i zaczęła się rozmowa w stylu jak nam się podobało, czy wszystko w porządku, kibelek opróżniony, itp. W końcu zadała pytanie: czy mogę dostać klucze ? Na co Łukasz: „Klucze są w środku wozu, twój kolega miał przecież sprawdzić czy wszystko jest w porządku” Na jej twarzy pojawiło się lekkie zmieszanie, wybiegła przed budynek, my za nią. No i oczywiście – samochód zamknięty na 4 spusty, a w środku, w stacyjce powiewają sobie kluczyki. Berta bowiem sama zamyka się automatycznie po kilku sekundach. Łukasz tłumaczył się, że specjalnie zostawił je w środku, bo myślał, że ktoś zaraz przyjdzie. Ale że wiedział, że samochód lubi się sam zamykać, więc zostawił otwarte na oścież boczne drzwi. Ktoś jednak, pewnie chcąc przejechać, te drzwi po prostu zamknął.
Zwykle nie byłoby to zbyt wielkim problemem, gdyż wypożyczalnia dysponuje drugim kompletem kluczy. Ale to był całkiem nowiutki egzemplarz, dostaliśmy spięte razem dwa komplety kluczy, jeden właśnie dla wypożyczalni i oba wisiały sobie spokojnie w stacyjce.

„A miało być tak pięknie” – to jeno co nam się nasuwało. Łukasz minę miał nietęgą, powiedziałabym wręcz że lekko przerażoną. Tyle drogi, bez wypadku, bez jednej ryski i na koniec takie coś … Ci z wypożyczalni też za bardzo nie wiedzieli co robić, tego typu wtopy nie zdarzają im się za często …
Ale los aż taki okrutny nie jest. Jeden z pracowników zauważył, że taki malutki schowek, skąd opróżnia się wodę, jest otwarty (to był jakiś straszny fart, bo my go wcale nie otwieraliśmy). Dziura wielkości gdzieś 70cmx70 cm. Łukasz, sama nie wiem jak , wślizgnął się do tego otworu, tam rękoma zdołał wypchnąć łóżko (jak taka skrzynia) i dostał się do środka. Udało się !!!
My po prostu musimy sobie zawsze dostarczyć jakichś emocji, bez tego byłoby naprawdę za nudno i za pięknie.
Tak jak przy camry, z łezką w oku rozstaliśmy się z naszą bertą. Zrobiliśmy sobie dzięki niej naprawdę piękną wycieczkę, zobaczyliśmy piękne tereny, służyła nam za dom i za stołówkę. I to wszystko za jedyne 50 dolarów (tyle zapłaciliśmy za benzynę i wynajem ;) Fajnie było przez kilka dni pobyć sobie na takich camperowych wczasach … ;)

Po odstawieniu tego maleństwa wsiedliśmy do metra i pojechaliśmy do centrum Sydney. Tam bowiem odbywał się  dzisiaj … polski festiwal ;) Hehe, powtórka z rozrywki, chyba przywołujemy naszą ojczyznę myślami. Marianka już wcześniej zaplanowała, że tam pojedzie, tam więc właśnie spotkaliśmy się z nią i resztą rodziny. Była Marianka, jej partner Janek i siostra Marianki Jasia. Strasznie miło i rodzinnie. Kupili nam pyszne pierogi ruskie – naprawdę pierwsza klasa. Siedzieliśmy na tym australijskim skwarze i podziwialiśmy polish festival, gdzie większość polskich artystów śpiewała … po angielsku. Ogólnie w Melbourne było ciekawiej i tak jakoś bardziej … polsko. Ale tu byliśmy z rodzinką i było miło.

Zawinęliśmy się niedługo po naszym przyjeździe, bo słońce parzyło niemiłosiernie. Pojechaliśmy do znajomych Janka na kolację. Taki troszkę dziwny dom, gdzie olbrzymia plazma na ścianie jest bogiem, a podstarzała gospodyni biega po chałupie w minispódniczce, tapecie na twarzy i wysokich szpileczkach. Nie to żebym była niewdzięczna, bo najedliśmy się tam za wszystkie czasy, ale ta pani jest po prostu wrednym babolem, który kombinuje żeby zasmucić naszą kochaną Mariankę. Nie będę się wdawać w szczegóły, ale to naprawdę był „dom zły”.

Te ostatnie dni dostarczyły trochę wrażeń, więc zasnęłam w samochodzie w drodze powrotnej, aż w końcu dojechaliśmy do domu. Dom, to dobre słowo, bo w tym uroczym domku Marianki naprawdę czujemy się jak u siebie! W środku czekało na nas pełno prezentów – piękny miś koala i cała torba innych drobnych upominków. Ale oni dla nas kochani, tak nas to wszystko onieśmieliło. Lodówka pełna, Janek nakupował tyle jedzenia, że chyba nigdy tego nie przejemy: pączki, cukierki, przeróżne szynki, ogóreczki, całe skrzynki mango. Oj, za dobrze tu będziemy mieli, już to widać … No to zaczynamy, prawdziwe wakacje …

Łukasz:

Te nasze relokacyjne wojaże to naprawdę piękna przygoda, ale nie powiem, lubię moment, kiedy po raz ostatni parkuję brykę i wygaszam silnik z myślą: znowu się udało! Nie inaczej było i tym razem. Podczas tych przepraw przez góry, gdzie no tabene były szyldy „This way is NOT suitable for trucks and campervans” (ale my angielskiego nie rozumiemy więc pojechaliśmy dalej) marzyłem o tej właśnie chwili. Wjeżdżam na parking, koleś pokazuje mi, gdzie mam zaparkować. Myślę sobie: zaraz będzie wchodził do środka i robił odbiór, więc zostawiłem klucze w stacyjce. Powód był jeszcze jeden: oddział tej wypożyczalni w Sydney miał objąć go dopiero we władanie i ilość tych wszystkich kluczy na pęku była taka, że nosiliśmy je w reklamówce! Nie chciało mi się ich już targać po prostu.

Wychodzę i specjalnie zostawiam drzwi od budy otwarte na oścież bo merol zamyka kabinę
samoczynnie. Ale jak wspomniała już Agata, ktoś je zatrzasnął. No i stało się. Wszyscy szarpią za różne okna i lufciki, ale my przecież pedantycznie wszystko pozamykaliśmy. Jest niedziela, panowie z salonu merola zapewne z chęcią za chwilę tu przyjadą, wystarczy tylko zadzwonić i ZAPŁACIĆ, a to jak słyszę od jednego z facetów w wypożyczalni jest w weekendy wysoce niepolecane. No fajnie, już zaczynają się rozmowy typu, która szyba jest najtańsza i w ogóle pełen luzik. No Łukaszku, abonament farta na tym wyjeździe został właśnie wyczerpany, myślę sobie. Ale chwilę później babka z tej recepcji wyczaiła, że jakaś taka większa klapka od tych wszystkich szamb i innych zbiorników jest otwarta. Specjalnie się tym nie przejęła, ale przecież ona nie ma polskiej fantazji. Ocho, film „Kanał” się przecież oglądało. No i los sprzyja bo fura jest nowa, a my nie korzystaliśmy z toalety więc przedzieranie się w stylu Mario Bros wydaje się być doświadczeniem wręcz przyjemnym i inspirującym.
Wciągam brzuch… i jakimś cudem udaje mi się przedrzeć przez diabelnie wąskie zakamary i wypchnąć od dołu jedno z łóżek. Chwilę później słyszę już brawa i śmiechy, bo wokół auta są chyba wszyscy pracownicy. Przy okazji muszę wspomnieć raz jeszcze, że Australijczycy kolejny raz okazali się bardzo spoko. Cały czas starali się pomóc i kombinowali i kibicowali. Nie było tekstów w stylu „w 8604 akapicie podpisanej przez pana umowy wynajmu pisze, że w takiej sytuacji bulisz 3000$”. Chcieli nawet wysłać do tej dziury ściekowej pracującego tam drobnego Chińczyka, ale się nie zgodził.

1 komentarz:

  1. Jackie Chan nie podołał, a Polski-Kamikaze pokazał co znaczy szarża ułańska! ;D brawo!

    OdpowiedzUsuń