poniedziałek, 13 grudnia 2010

DZIEŃ 91.-95., Rodzinnie






Naleśniczki u cioci Marysi

06.-10.12.2010, poniedziałek-piątek, Newcastle

Tak, od każdej reguły jest wyjątek. I wyjątkowo my pierwszy raz od wyjazdu z domu jesteśmy na prawdziwie knurzastych wakacjach i stąd też zmiana naszego rytmu pisania. Cóż bowiem moglibyśmy napisać ? Każdy dzień wyglądał w miarę podobnie, charakteryzują je hasła.

SPANIE – śpimy tu tyle ile chcemy, więcej już się chyba nie da! Wstajemy o tej 10., czy 11. A potem jest to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli łażenie po domu w piżamie, tak mniej więcej pół dnia. Tak robię w domu, gdy mam czas, a już nie pamiętam kiedy miałam go ostatnio. Łatwo więc można zobaczyć, jak bardzo domowo-rodzinnie się tu czuję.

JEDZENIE – są tu jego niezliczone ilości. Ja chyba niedługo pęknę. Marianka postawiła sobie chyba za cel zrobić z nas pączki. Łukasz już zresztą ma ksywę „pączek”. Marianka nazwała go tak po obejrzeniu naszych zaręczynowych zdjęć z Wenecji, gdzie Łukasz był najgrubszy w życiu (czyli dalej chudy, tylko mordka mu tak trochę spuchła) No i chyba teraz nie dadzą nam spokoju póki nie osiągniemy stanu pączka. Jemy w domu, albo na mieście, albo u rodziny, ciągle się coś dzieje. Jemy po australijsku – czyli kuchnia indyjska, chińska, włoska ;) Na wynos -  łatwo, szybko i wcale nie tak drogo.

ODWIEDZINY – rodzina i znajomi, ciągle kogoś poznajemy. Choć szczerze mówiąc wydaje mi się, że to normalna kolej rzeczy w przypadku Marianki, ludzie po prostu do  niej ciągną jak do miodu, dobrze się w tym domu czują, więc co i rusz ktoś wpada na herbatkę i ploteczki. Tak więc wielu ludzi przychodzi do nas, ale i my chodzimy. W poniedziałek byliśmy na urodzinach u wnuczki Marianki, Chloe, w restauracji. We wtorek przyszli do nas Rebecca i jej chłopak Mark. Pogadaliśmy sobie przy piwie/winie, pośmialiśmy się.  Dzień później byliśmy u córki Jasi Diane, która ma trzy urocze córeczki. Tam poznaliśmy dużą część rodziny: Ciocię (ma 82 lata, to siostra Łukasza babci, która już niestety nie żyje) Ciocia tak się wzruszyła Łukasza widokiem, obcałowała go, obściskała i nie opuściła już do końca wieczoru. Poznaliśmy Marie (drugą córkę Jasi) i jej męża. Bardzo miły wieczór. W środę pojechaliśmy do Cioci na naleśniki. I tak przy naleśniczkach i kawusi trochę się rozśpiewaliśmy. Od kolęd, piosenek żołnierskich, starych piosenek o miłości, po nowsze przeboje typu „Agnieszka” (cioci bardzo się podobała historia tej znajomości) czy „Czerwone korale”. W czwartek wieczorem my z kolei mieliśmy odwiedziny, przyszła córka Marianki Rebecca oraz Marie z mężem.  Przy pizzy i piwku gadaliśmy o Australii, Polsce, Norwegii. Takie małe porównywanie, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa. Nie wspominam oczywiście o mniejszych odwiedzinach, takich na herbatkę, ploteczki, których też jest sporo ;)

CHOROBA – niestety, Łukasz zachorował. Około środy przypałętała mu się jakaś grypka i nie odpuszcza. Nie poszliśmy do lekarza, bo Łukasz zapiera się rękami i nogami i codziennie mówi: Już jutro mi przejdzie. A nie przechodzi ;( Biedny jest. Ciągle mierzy sobie temperaturę, ale termometr, ku wielkiemu niezadowoleniu Łukasza wskazuje tylko 37,2. On czuje się na 40, poza tym to jakoś nie pasuje to jego image’u i opowieści w stylu: „Gdy umierałem w Australii”. Przez tą chorobę czwartek i piątek to był już szczyt lenistwa. 

McDONALDS – to nasz łącznik ze światem i cel naszych codziennych wycieczek. „To idziemy na spacer?” Taaak … - a potem i tak lądujemy w Mcdonaldsie. Już tak się wyzbyliśmy wszelkich skrupułów, że nawet nic nie zamawiamy, tylko siadamy z naszym laptopem przy stoliku i przenosimy się do tego innego świata. Internet jednak chodzi tak wolno, że zajrzenie do skrzynki i wrzucenie czegoś na bloga zajmuje nam strasznie dużo czasu…

ROZMOWY – gadamy strasznie dużo, o wszystkim i o niczym i śmiejemy się. Marianka jest taka śmieszna, ale na poważne tematy też oczywiście schodzimy. Gadamy w zasadzie non stop. Oj nie miała ta nasza Marianka łatwego życia, nie miała biedna… A tyle w niej wciąż optymizmu i radości, ja nie wiem skąd ona taką energię czerpie. Jest wspaniałym przykładem dla nas.   

GOŚCINA – prawda jest taka, że to co nas tutaj spotkało to stanowczo za dużo. To taka stara, polska gościnność, której … w Polsce już prawie nie ma. Stół zastawiony, człowiek jest obsługiwany, a próby pomocy czy np. umycia naczyń kończą się niemalże bitwą na pięści. No normalnie zachowują się jakby król i królowa przyjechali. Wszystko kupują, za nic nie pozwalają płacić.  Janek dał nam swój samochód do dyspozycji (toyotę camry – to jednak nasze przeznaczenie ;) a sam pojechał do pracy „starym dziadkiem”. Tyle, że my się z tym wszystkim źle czujemy, no bo ileż można ? Mamy tylko nadzieję, że będziemy mogli się jakoś odwdzięczyć, gdy Marianka z Jankiem przyjadą do Polski i Norwegii. Bo mają takie plany – przyjechać znowu w przyszłym roku (znowu, bo byli już w Polsce prawie 4 miesiące, w 2006 roku)

No i właśnie tak minął nam ten ostatni tydzień. Leniwie, ale jak przyjemnie …

Łukasz:

Ostatni tydzień to właściwie bierne zamienianie się w pączka. Co jak co, ale takiego przyjęcia na Antypodach się nie spodziewałem. Polska muzyka z głośnika, gadżety z Zakopanego na ścianach i all inclusive o którym w hotelu można tylko pomarzyć. Stare powiedzenie, że z rodziną wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach nie jest jednak żelazną regułą. Jesteśmy tu traktowani jak …”kochane pączusie” i w sumie tak się zachowujemy. Bierne opychanie się i odwiedzanie wszystkich krewnych słuchających opowieści o starej dobrej Polsce. To niesamowite, że większość mojej rodziny mieszkającej tu urodziła się w Australii, ale przyjmują nas jak królów, bo taka jest „polska gościnność”. Jak to dobrze, że nie wiedzą, że w ojczyźnie przetrwała już w raczej szczątkowym stopniu. Ta stara, przedwojenna Polska zachowała się tutaj dużo lepiej niż w oryginale.

1 komentarz: