piątek, 10 grudnia 2010

DZIEŃ 89., Kościuszkowy mordor






Od razu wiedzieliśmy, że wspinaczka będzie trudna, ale że aż tak ?



04.12.2010, sobota, gdzieś na trasie

Na dziś mieliśmy bardzo ambitne plany, nieodżałowana przez Łukasza misja, której nie udało nam się zrealizować poprzednim razem, mogła zostać nadrobiona. Chodziło oczywiście o zdobycie góry Kościuszki!
Troszkę chyba wczoraj za luźno podeszliśmy do tematu i zrobiliśmy za mało kilometrów przez co dzisiaj czuliśmy na sobie presję czasu. Najpierw trzeba było dostać się do miejscowości Thredbo, skąd odchodził szlak na szczyt naszego rodaka. Prawie 300 km, trochę jest, ale jakoś przecież damy radę. Nie wiedzieliśmy jeszcze jaka trasa nas czeka…

Pierwsze 200 km upłynęło błogo i spokojnie, sielskie krajobrazy, malownicze pola i dolinki. Schody zaczęły się gdy wjechaliśmy na trasę określoną na naszej mapie kolorem zielonym – trasę górską.
Wąziutka droga, chwilami tak bardzo, że dwa auta nie dałyby się rady minąć, nie wspominając już o tym, że my jechaliśmy wielką bertą. Serpentyny jak przystało na prawdziwe góry, co chwila ostrzeżenia przed spadającymi skałami. Taki mały koszmarek, szczególnie ze względu na gabaryty wozu, w którym siedzieliśmy. Nie dało rady rozwinąć prędkości szybszej niż 40 km/h, kilometry wlekły się więc w nieskończoność. Oj, sporo nas to zdrowia kosztowało! Mnie też, każdy bowiem myśli, że ja jako pasażer mam takie proste zadanie, ale współodczuwanie – jak to się daje we znaki!
Do tego wszystkiego oczywiście wskazówki zegarka przesuwały się bezlitośnie. Było po 13, gdy wreszcie, zmordowani, dotarliśmy do celu. Faktów było kilka.
Z jednej strony internetowej (jakiegoś Polaka, który tu był) wyczytaliśmy, że na wejście i zejście trzeba przeznaczyć jakieś 8 godzin.
Dziś była sobota, jutro niedziela, kiedy to do 15 mieliśmy oddać samochód. Wydawało nam się, że będziemy musieli wracać tą samą koszmarną trasą, a do Sydney tamtędy było 650 km. 

Ogólnie mało miodziarnie i coś to wszystko przestało się trzymać kupy. Łukasz wyruszył na poszukiwanie informacji turystycznej, co by wlać w nasze serce choć trochę nadziei, a ja się zabrałam za obiad – przecież nie wyjdziemy na szlak głodni.
Łukasz wrócił z rzeczywiście dość optymistycznymi wieściami. Młode panienki z informacji (ale jakiejś hotelowej, publicznej tu nie ma) zapewniły go, że na szczyt i z powrotem jest 13 km, czyli tak od 4 do 6 godzin. 13 km to całkiem niewiele, nawet jak na góry, powinniśmy dać radę szybciutko obrócić. Na dodatek okazało się, że do Sydney prowadzi inna droga, dużo krótsza (tylko 500 km) i na oko przyjaźniejsza. Ludzie, którzy dowiadywali się o tym, że przyjechaliśmy tą „górską” pukali się w czoło. Jednak najbardziej dobitnie o jej stanie i częstotliwości używania może świadczyć fakt, że Park Narodowy nawet nie pofatygował się na postawienie tam budki kasującej za wjazd do parku, która oczywiście jest przy tej drugiej, „normalniejszej” drodze. Zaoszczędziliśmy więc 16 dolarów ;)

Zjedliśmy szybko obiad i równo o 14 wyruszyliśmy na szlak. Przez cały dzień pogoda nam sprzyjała, a teraz jak na złość nadciągnęły ciężkie, ciemne chmury i się rozpadało. We mnie wstąpiły jakieś nieznane moce. Kondycją to ja ostatnio nie grzeszę, ale przypomniały mi się stare, dobre czasy, gdy to na naszych licealnych górskich rajdach nazywano mnie cyborgiem, tudzież sarenką. Takie tytuły zobowiązują, więc narzuciłam ostre tempo. W zasadzie to prawie wbiegałam po tych niekończących się, stromych schodach.  Trasa może mało dzika, bo w wielu miejscach były wytyczone takie jakby schody, ale męcząca, bardzo stromo pod górę. Pokonaliśmy ją naprawdę szybko i 1,5 godziny później dotarliśmy do góry wyciągu. Tam spotkaliśmy kilkoro turystów. Ależ mieli sprzęt: pomarańczowe wiatro i deszczo- odporne kurtki (koloru kamizelek ratunkowych), kije trekkingowe, wysokie górskie buty. Wsiadali właśnie na wyciąg, który miał ich zwieźć na dół. Ech, turyści … No właśnie, bo tu na Kościuszkę jest wyciąg, którego my oczywiście, choćby nam dopłacali, to byśmy nie wzięli. Profanacja – na górę naszego rodaka wyciągiem? Trochę za wyciągiem była tablica informacyjna, że na górę Kościuszki jeszcze … 6,5 km. Zaraz, zaraz – czy to nie miało być tak, że z dołu na górę tyle jest ? Łukasz przecież tłumaczył tym panienkom z informacji 10 razy, że my żadnego wyciągu nie bierzemy. Ich rozumki jednak, zaprzątnięte nowinkami o tipsach, widać nie ogarniały, że na Kościuszkę można również wejść, nie używając wyciągu.

Nic to, trzeba było przyspieszyć tempa. Zresztą okazało się, że ten odcinek tutaj to przysłowiowa bułka z masłem. Kosciuszko walk, tak to nazwali i bardzo trafnie. To był po prostu taki spacerek, prawie po płaskim. Szło się po takich kratach, które to niby miały chronić roślinność tych terenów. A jednak odbierało uroku temu miejscu ;( Spotkaliśmy kilka osób, które wyraźnie spieszyły się by zdążyć na ostatni wyciąg (o 16.30) Od 16 byliśmy już więc na szlaku zupełnie sami…

Szliśmy, szliśmy aż doszliśmy ;) Zdobyliśmy … najwyższy szczyt kontynentu, czyli jeden ze szczytów Korony Ziemi! No nieźle, brzmi dumnie! ;) Jednak Kościuszko coś nas chyba nie polubił, bo na górze panował … mordor. Czarne, złowrogie chmury, puste, jakby wymarłe krajobrazy, odgłosy nadchodzącej burzy. Było strasznie. Jeszcze Łukasz mi oczywiście musiał przypomnieć, jak to najwyższe punkty przyciągają pioruny, a wybitnie zanosiło się na burzę. Zrobiliśmy więc tylko kilka fotek upamiętniających nasz „niezwykły” wyczyn i ruszyliśmy w dół. Za chwilę się rozpadało. I choć deszcz towarzyszył nam już dzisiaj przez ponad godzinę naszej wspinaczki, to ten teraz był dużo bardziej okrutny – ciął nas po twarzach (w zasadzie to był chyba grad), zamrażał każdy odcinek ciała, który nie był zakryty. Mały koszmarek. Schroniliśmy się na 5 minut w toaletach (tak, tak, jakieś 20 minut od szczytu są piękne, publiczne kibelki) No ale nie było wyjścia, czas nas przecież gonił, jeszcze dzisiaj musieliśmy przecież zrobić bertą trochę kilometrów, zostawianie 500 km na jutro to za duże ryzyko!

Żeby zaoszczędzić czas i się trochę rozgrzać, przez większość drogi biegliśmy. Wreszcie skończył się Kosciuszko Walk i weszliśmy na tą „schodową” trasę. Teraz to się naprawdę dziwiłam, jak daliśmy radę to tak szybko pokonać w górę. W dół poszło oczywiście dużo szybciej. 
O godzinie 19 byliśmy na dole. Zdobycie szczytu zajęło nam więc 5 godzin, śmiem twierdzić, że to naprawdę dobry czas. Czułam to w nogach, nie powiem, że nie! Teraz to by się przydał prysznic i spać, a tu niestety, 3 minutki odpoczynku i trzeba było znowu ruszać w trasę.

Było po 19, czyli pora, gdy słońce daje znać, że już niedługo schowa się za horyzontem. To pora, gdy świat nabiera pięknych, ciepłych kolorów, ale to też czas, gdy … kangury chodzą na swoje żerowiska.

Jak do tej pory spotkaliśmy kangury w zasadzie dwa razy, były to takie kolonie kangurów, skupione w jednym obszarze, a my szczęśliwie akurat nie pędziliśmy główną drogą. Tak naprawdę takich kangurów wyskakujących z poboczy jeszcze nie widzieliśmy. I to właśnie miało się zmienić dzisiaj.
Nie wiem, kto z nas pierwszy zobaczył grupkę kangurów stojących tuż przy drodze. Jeden z nich, największy przeskakiwał właśnie szosę na drugą stronę. Były jednak kawałek przed nami, zagrożenia nie było. Od tej chwili co chwila widzieliśmy jakieś kangury: duże, małe, brązowe i szare. Siedziały przy drodze i czekały na swoją kolejkę. My na szczęście jechaliśmy bardzo wolno, one nas widziały i zamiast na drogę odskakiwały w popłochu w stronę lasu. Tylko kilka zdecydowało się na pokonanie szosy przed maską naszego samochodu. Oboje wytężaliśmy wzrok i tylko: „tam, z prawej”, „uważaj, siedzi po lewej”. Było dość emocjonująco ;) Mijaliśmy łąki na których olbrzymie stada kangurów pasły się spokojnie – im widać udało się już pokonać drogę. Czegoś takiego jeszcze tak naprawdę nie widzieliśmy, kangurowy widok ciągnął się na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów.

Im się bardziej ściemniało, tym było ich mniej. Zrozumieliśmy wtedy, że najgorszą porą na jazdę jest ta, która właśnie minęła, w ciemnościach wcale nie jest tak najgorzej. Zresztą, nie mieliśmy innego wyjścia, by zdążyć, musieliśmy złamać naszą zasadę nie jeżdżenia po zmroku. Akurat jak na złość nie było żadnego miejsca na postój. Jechaliśmy już naprawdę mocno zmęczeni, a po miejscach postojowych ani śladu. Nic dziwnego, to droga turystyczna, traków tu przecież nie ma, a turystów stać przecież, żeby sobie fundnąć hotel.
W końcu zjechaliśmy z tej trasy, wjechaliśmy na drogę krajową i już po kilku minutach mieliśmy miejsce postojowe.
Szybciutko wrzuciliśmy co nieco na ruszt (aż za dużo, potem całą noc mnie brzuch bolał), ja poszłam pod prysznic. Ale niestety, ledwo się trochę namydliłam woda się skończyła. Kombinując jak koń pod górkę jakoś się prowizorycznie spłukałam i padnięta zasnęłam … Tym razem na łóżku na pięterku, nie chciało nam się rozkładać tego drugiego …

Łukasz:

Po wieloletnich przygotowaniach i treningach w końcu zdobyliśmy jakiś znany szczyt. Najwyższą w tej części świata, stromą i niedostępną grań Mt Kościuszko, górę wchodzącą do elitarnego grona szczytów będących Koroną Ziemi. Zaatakowaliśmy szczyt w stylu alpejskim, bez zbędnego przygotowywania kolejnych obozów i targania butli z tlenem. Jak prawdziwe górskie wygi wyruszyliśmy na szlak późnym popołudniem i zdobyliśmy ten „polski” szczyt w niecałe 3 godziny.
Mimo, że stopień trudności Mt Kościuszko wywołuje szeroki uśmiech i jest obiektem powszechnych drwin, to ta nasza mini wyprawa pokazała, że z górami nigdy nie ma żartów. Pogoda naprawdę dała nam popalić. Walące pioruny i widoczność spadająca chwilami do zera po raz kolejny przypomniały mi starą prawdę, że nie ma czegoś takiego, jak bezpieczne góry i nawet szczyt z pozoru bardzo łatwy może czasem pokazać pazur. No ale całe szczęście się udało, no bo to straszna wiocha by była zamarznąć w Australii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz