niedziela, 28 listopada 2010

DZIEŃ 77., Witaj Kornelku i relokacja


22.11.2010, Melbourne

Dziś rano czekała na mnie wspaniała wiadomość. Moja komórka, której tu na wyjeździe kompletnie nie używam, w końcu się do czegoś przydała i poinformowała mnie, że wczoraj urodził się mój siostrzeniec Kornelek. HHHHUUUURRRRAAAA – niech żyje Kornelek IV Wielki!!!  IV, bo to już mój czwarty siostrzeniec (tak, tak, same chłopaczurki), a Wielki, bo jest wielki – 4,3 kg przy 57 cm ;) Poród, delikatnie mówiąc, do najłatwiejszych nie należał, Kornelek przyszedł na świat przez cesarskie cięcie, ale jest duży, silny, zdrowy, a czarne włoski ma tak długie, że można mu irokeza robić ;)) 

Ta fantastyczna wiadomość wprawiła mnie w tak błogi nastrój, że aż sobie dalej zasnęłam ;) Łukasz natomiast wyruszył na internetowe łowy. Na łowy w poszukiwaniu relokacji – już spieszę wyjaśnić, co to takiego.
Podróżując po Wietnamie spytaliśmy Stewarta, bardzo sympatycznego Australijczyka, o tani sposób na podróżowanie po Australii. To właśnie on pierwszy (albo Anglik Richard, sami już nie wiemy) powiedział nam o relokacji, którą jednak bardzo trudno złapać. Oczywiście potem przeszukaliśmy jeszcze Internet i dowiedzieliśmy się dokładniej, na czym to polega. 

Otóż Australia jest spora i chyba najpopularniejszym sposobem na jej zwiedzanie jest wypożyczenie campera/samochodu. Ale że odległości są tak duże ludzie biorą auto w jednym miejscu, a oddają w drugim, bo nie chce im się wracać kilka tysięcy kilometrów tą samą drogą.  Dziwnym trafem (albo tym że ludzie są jak owce i  robią to samo) większość lubi robić wybrzeże Australii z góry na dół. Biorą więc samolot do Cairns i potem zjeżdżają w dół. Do słynnego kamyka Uluru na środku Australii też jadą w jedną stronę. No a jak do tej pory nikt jeszcze nie wymyślił jak można teleportować wozy, więc wypożyczalnie szukają innych sposobów na sprowadzanie swoich samochodów do tych wypożyczalni, gdzie jest na nie popyt. Wymyślili więc relokacje, czyli szukają ludzi, którzy im te campingi/samochody przez kraj przewiozą. Umowy są różne, bywa tak, że za samochód płaci się mniej (25 dolarów za dzień), a bywa tak, że nie dość że płaci się tylko symbolicznego dolara za dzień, to dorzucają jeszcze kasę na paliwo (czasem nawet całość!)
I właśnie taka relokacja nam się zamarzyła… 
Jest kilka stron internetowych, na których wypożyczalnie umieszczają swoje oferty – skąd dokąd, za ile, jaki samochód, ile dni na przejazd (zwykle mało, jak ktoś  chce przy okazji dużo zwiedzać to odpada) i jaki limit kilometrów (bo takowe są). Śledzimy te relokacje już od kilku dni (zaczęliśmy w Tajlandii) i było już kilka ciekawych ofert. Stwierdziliśmy jednak, że nie można dać się zwariować, że nie będziemy rzucać wszystkiego i zmieniać wszystkich naszych planów tylko ze względu na relokacje. Były już bowiem ciekawe przejazdy do Cairns (północ wschodniego wybrzeża), do Alice Springs (to miejscowość najbliżej kamienia Uluru w środku kraju), do Tasmanii, ale my nie chcieliśmy tak tu rzucać wszystkiego, nie zobaczywszy nawet kawałka Melbourne. Do tego doszło jeszcze powątpiewanie, czy nasze polskie prawo jazdy w takim wypadku wystarczy. Jana była przekonana, że nie. Zadzwoniliśmy do australijskiej ambasady w Warszawie, gdzie nas poinformowali, że bez międzynarodowego prawka nie można tu jeździć (dostaje się je szybciutko, ale podanie trzeba złożyć osobiście) My już jednak urzędnikom z ambasad nie ufamy, więc postanowiliśmy zamiast tego zaufać użytkownikom internetowych forów, którzy zgodnie twierdzą – polskie prawko jazdy przy wypożyczaniu auta w Australii jest ok., i tak najważniejsza jest działająca karta kredytowa;) 

Postanowiliśmy, że wszystko w swoim czasie, że jak mamy jakąś relokację znaleźć to znajdziemy. A wczoraj poczuliśmy, że nasz czas na opuszczenie Melbourne już powoli nadchodzi…
Dlatego właśnie Łukasz pierwsze co dziś zrobił po otworzeniu oczu to rzucenie się na komputer (najlepiej sprawdzać rankami i wieczorami, wtedy pojawiają się nowe oferty)
Ja sobie słodko drzemałam po otrzymaniu wiadomości i Kornelku, a tu obudził mnie podniecony Łukasz, że jest fajna relokacja do Cairns. „To dzwoń w tej chwili”. I tak zrobił – zadzwonił i  … zarezerwował. Ruszamy do Cairns ;)))))!!!! 
Samochód (bo to „średnio-duży” samochód, a nie camper) odbieramy jutro rano, czyli we wtorek, a najpóźniej o 15:00 w niedzielę ma być w Cairns. Mamy więc 5,5 dnia. Wow, super ;) Najkrótsza droga to prawie 3000 km, ale możemy zrobić 3600 i na pewno z tego bonusa skorzystamy. Płacimy całego dolara za dzień, a w bonusie dostajemy 250 dolarów na paliwo.
Zapowiada się niezła przygoda ;)

Reszta dnia upłynęła nam na planowaniu trasy, przekopywaniu Internetu, pakowaniu, którym to  towarzyszyły radość i podniecenie.
O 16 wyszliśmy na trochę z domu, no bo przecież ile można siedzieć w czterech ścianach. Poszliśmy na plażę, która jest jakąś godzinkę piechotą od domu Jany. Słonko pięknie grzało, na plaży wielu ludzi już się kąpało. Plaża była fajna, choć powiem szczerze że nad naszym Bałtykiem piasek jest przyjemniejszy, drobniejszy, delikatniejszy i milej na nim poleżeć. Do tego ocean aż roił się od olbrzymich meduz – nie dało się praktycznie iść wzdłuż brzegu, by na nie nie nadepnąć. Nie wiem, czy u nich tak zawsze, czy to po prostu teraz taki okres …
Jednak i meduzy i piasek mogę spokojnie wybaczyć, ale okropnych, upierdliwych muszek już nie. Och, ależ one uprzykrzały mi ten spacer, myślałam, że szału dostanę. Muszki-owocówki, obsiadały mnie ze wszystkich stron, gryzły, dokuczały. Chciałam stamtąd jak najszybciej uciekać. Już nawet zbuntowałam się na wracanie na piechotę, tym bardziej, że przeszliśmy spory kawałek wzdłuż plaży i teraz byśmy błądzili. Wsiedliśmy więc do pociągu i przejechaliśmy 3 stacje, skąd wciąż mieliśmy pół godzinki spaceru do domu, ale chociaż wiedziałam dokładnie gdzie iść i na tej drodze tych okropnych muszek nie było. 

Jana nie mogła nadziwić się tej naszej relokacji, ani ona ani żadne z jej znajomych nigdy o czymś takim nie słyszało. I całe szczęście, bo wtedy pewnie nigdy byśmy tej relokacji nie złapali i nie wyruszalibyśmy jutro rano do Cairns ;))   

Łukasz:

Gdy pierwszy raz usłyszałem na statku na Halong Bay od tego Australijczyka o relokacji (relocation deal), nie do końca zrozumiałem o co w tym tak naprawdę chodzi. Myślałem, że to taka trochę tańsza opcja wynajmu auta. Na forach nic nie było, ogólnie nikt o tym nie słyszał. Dopiero przeglądanie przez dłuższy czas tabelek z ofertami na podstronach wypożyczalni dało mi jakieś wyobrażenie, o co w tej grze tak naprawdę chodzi, bo z normalnym wypożyczaniem wozu nie ma to aż tak wiele wspólnego.
Jest to bez wątpienia najtańsza  opcja podróżowania po Australii no i oczywiście zwiedzania jej. Po prostu dostajesz auto za darmo i jeszcze ci dają na paliwo. Brzmi zbyt pięknie? Tak tak, za darmo to można w mordę dostać, intuicja was nie myli, haczyk musi być.

Relokacja to nie jest oferta dla każdego. Najważniejszym punktem programu jest to, że w odróżnieniu od wynajmu, auto NIE jest ubezpieczone. To znaczy oczywiście można wykupić „strictly recommended” ubezpieczenie za 75$/dzień przy którym możesz bezstresowo walnąć dzwona na pierwszym zakręcie, jest też opcja 25$/dzień która pokrywa efekty uboczne ułańskiej fantazji drivera do pewnego zakresu. Jednak można też zainwestować jednorazowo 3$ na różaniec i wziąć auto bez ubezpieczenia, czyli podpisać 5-stronnicowy cyrograf, który w dużym skrócie można streścić „w przypadku jakiegoś strzału szanowny pan kierowca idzie z torbami”. To znaczy to ubezpieczenie jest na pewno, bo nie wierzę, że nie mają jakiegoś ogólnego ubezpieczenia, ale nie dla ciebie. Gdyby coś, to wypożyczalnia zapewne dostanie kasę z ubezpieczalni a oni potem szarpią człowieka. W sumie bym się tym tak nie przejmował, opowiadają mi tu wokoło, że „człowieku tam są straszne drogi” i lewostronny ruch, ale to nie taki znowu chyba problem. Problem to zwierzaki, które ponoć wpadają tu pod auta w skali zupełnie niewspółmiernej do tego z czym mamy do czynienia w Europie. Wszyscy mnie naokoło straszą, że te trasy poza aglomeracjami są usłane kangurzymi trupami i oprócz ciężarówek nikt tam nie jeździ. Przestałem przeszukiwać Internet w tym zakresie, gdy natknąłem się na jakiś poradnik kierowcy, gdzie przestrzegali, że kangury „sometimes like to jump on your car”. A myślę, że na sam przedni zderzak do tej nówki toyoty camry, którą jutro odbieramy, może nie starczyć kasy ze sprzedaży mojej nery (no bo tu oczywiście wszystko leci poprzez ukochane ASO). 

Kolejny myk to dostępność tych relokacji. Takich ofert pojawia się dosłownie kilka, może kilkanaście dziennie w skali całego kraju. Nie wszystkie są ciekawe ze względów geograficzno-kasowych. To powoduje, że taką wymarzoną relokację trzeba wyczekać i upolować. A nigdy nie wiadomo co będzie jutro. Trzeba mieć trochę czasu, sporo szczęścia i refleks. Nam się dziś ułożyło.

1 komentarz:

  1. czytałem kiedyś o tej relokacji :) fajna sprawa :]

    fakt, że z tym ubezpieczeniem to może kiepsko wyglądać w razie niewykupienia. może to znacznie podnieść koszta takiego podróżowania w razie jakiegoś 'dzwona' z torbatym piratem drogowym :)

    misie koala to takie naćpane pluszaki. mam wrażenie, że najwięcej radochy daje ludziom oglądanie jak biedne stworzenia walczą z nałogiem :/ ... :(

    PS. DAWAĆ ABORYGENA!!! :P

    OdpowiedzUsuń