sobota, 3 września 2011

DZIEŃ 32., Malowanie.


Mpanshya, 30.08.2011, wtorek 

Dziś przyszła kolej na moje malowanie. Wraz z farbami, drabiną zostałam zawieziona samochodem Sióstr do Rufunsy. Oczywiście punkt siódma rano, gdy jeszcze słodko drzemałam, miałam telefon od Dziadka, gdzie upewniał się, czy na pewno przyjadę. Dzwonił już w niedzielę i pytał. Tzn. dzwonił, czyli puszczał strzałkę, a ja oddzwaniałam. To generalnie powszechnie znany system dzwonienia tutaj…
Dziadek przyniósł mi Łukasza ciuchy robocze, które dostał w spadku, ale wspaniałomyślnie zgodził się mi je jeszcze udostępnić do końca projektu. Wyglądałam jak więzień, no ale przecież nie pojechałam tam na gościnne występy. Co by robota szła nam szybko i sprawnie, wysłałam dziadka na zewnątrz, a sama zajęłam się środkiem. Zostały dwa pokoiki, które pomalowałam na żółto. Naprawdę fajnie to wyszło (jeśli nie patrzeć na nierówności i dziury w ścianach) Kolor ładny, miałam taśmę maskującą, więc nie męczyłam się z małym pędzelkiem tak jak Łukasz. Ale też nie podchodziłam do sprawy tak poważnie i profesjonalnie jak on. Jak „odcinałam” pokój to oczywiście robiłam to na oko. I tak oczywiście jak objechałam go dookoła to mi wyszło tak z 20 cm różnicy ;) Mąż nie byłby zadowolony! Ale to pewnie krzywe ściany, a nie kwestia mego mało wprawnego oka. Nie wchodząc w szczegóły, wyszło naprawdę fajnie!
Dziadek podczas naszego malowania zapalił sobie trawkę. Trochę się oburzałam, no bo jak to tak. Ale gdy stwierdził, że „after that I feel strong” to mu dałam krzyżyk na drogę. Przyda mu się trochę powera do malowania, szczególnie, że na zewnątrz słonko już niemiłosiernie przypieka.
Ciekawie się malowało. To takie zajęcie, które pozostawia dużo czasu na myślenie. Wspominałam  sobie moich wszystkich uczniów-malarzy. Ciekawe, co by sobie pomyśleli, gdyby mnie tak zobaczyli malującą, czy zdałabym egzamin z poprawnego malowania. To wcale nie taka prosta sprawa. I męcząca, moje dłonie do delikatnych raczej nie należą, a od wałka porobiły mi się duże odciski. Na dodatek w głowie kręciło mi się od tej olejowej farby i tylko utwierdzam się w przekonaniu, że mój mężu, który z takimi świństwami ma do czynienia w pracy przez 8 godzin  dziennie, koniecznie musi zmienić robotę!
Suma sumarum  ja skończyłam środek, a dziadek wymalował trzy ściany zewnętrzne. 

Ze szkoły wychodziliśmy po 17, byłam naprawdę zmęczona. Do drogi miałam jeszcze kawałek, a potem łapałam busa do Mpanshyi. Dziadek dzielnie mi towarzyszył i powiedział, że nie odejdzie, póki nie wsadzi mnie do busa. Miało być łatwo i szybko, jak ostatnio w przypadku Łukasza, ale niestety bus długo nie nadjeżdżał, a jak w końcu się pojawił to nie skręcał na misję, tylko mógł mnie zabrać jedynie do krzyżówki  z Mpanshyą. Dobre i to. Sama podróż busikiem była bardzo przyjemna, kasjer (bo oprócz kierowcy w każdym busiku jeździ zbieracz pieniędzy) zabawiał mnie rozmową. Okazało się, że ma młodszą siostrę w Norwegii, ona namawia go na przyjazd, ale on nie chce. „Po co, tam nie ma naszego piwa”. Ma chłopak rację. Z racji tego, że uznał mnie za swoją Young sister, dał mi zniżkę na bilecie i w takiej  oto miłej atmosferze opuściłam busa. Gotowa byłam czekać na kolejnego, ale jeden pan, który wysiadł wraz ze mną, a udawał się do szpitala na kontrolę, stwierdził, że nie ma na co czekać i zarządził wymarsz. Przecież to tylko 6 km.  Nie opierałam się, słońce już praktycznie zaszło i  w sumie marsz był lepszy od bezczynnego czekania.
Gawędziliśmy sobie trochę z moim towarzyszem Davidem. Jechał aż z Chongwe (czyli ok.150 km), był tu operowany i również opowiadał mi same pozytywy o szpitalu. W zasadzie to cieszyłam się, że idziemy razem, po zachodzie, sama, nie czułabym się do końca bezpiecznie. Kolejnym plusem było to, że David był wysoki, miał długie nogi i narzucił dość dobre tempo, więc musiałam zapodawać Korzeniowskiego żeby za nim nadążyć. Ale byłam atrakcją dla miejscowych dzieci. Krzyczały, śmiały się, dwóch chłopców wiwatowało i krzyczało, jak bardzo są szczęśliwi (David mi wszystko tłumaczył) Mzungu, tak jak oni, drałujący piechotą, a nie pędzący w samochodzie, albo na rowerze. Gdybym to ja wiedziała, że sprawię dzieciakom tyle radości, to bym częściej sobie robiła takie piesze wycieczki wzdłuż drogi ;)
Dzisiaj akurat był piękny zachód słońca i jeszcze długo po nim było jasno, ale ostatnie kilometry robiliśmy już w ciemnościach. Droga miała wiele uroku i ja, choć wydawało mi się, że jestem taka zmęczona, maszerowałam z radością i ochotą. Dodatkowo zamaszyście machając rękoma odganiając niedobre, malaryczne komary. Zadzwonił do mnie Dziadek (tym razem on zadzwonił!) i pytał czy dotarłam. On naprawdę się o mnie troszczy i zmartwił się, że idę piechotą. Kazał dać znać, jak już dojdę. Miło mi się zrobiło, naprawdę …
Poszło nam to nawet szybko i sprawnie, w domu byliśmy po 19, gdzie Maggie czekała już na mnie z pysznym obiadkiem  i ciepłą kąpielą (o tak, gdy byliśmy sami nie odkryliśmy super systemu podgrzewania wody grzałką)
Oj to był męczący, ale jak dobrze spożytkowany dzień!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz