poniedziałek, 19 września 2011

DZIEŃ 47., Idealne pożegnanie z dziką Afryką.








Mpanshya, 14.09.2011, środa 

Dziś jest ostatni dzień dzikiej, afrykańskiej przygody. Wyprawa w miejsce, o którym marzył Łukasz. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Zrób wszystko, żeby pojechać tam nad rzekę, nad Lower Zambezi. To jest właśnie to czego najbardziej żałuję, że nie udało mi się zrobić”. I choć wszystkiego nie robiłam, to inni zrobili to za mnie. Maggie, dziewczyny, ksiądz Michał i Maciek – dzięki nim wszystkim udało się spełnić marzenie Łukasza. Szkoda tylko, że on rzeczywiście nie mógł tego ze mną oglądać …
Skoro świt zapakowaliśmy się do samochodu – Zosia, Sylwia, Michał i ja. Maggie, choć tak bardzo kocha to miejsce i tak bardzo chciała – została. Dzień wolny postanowiła wziąć na odprowadzenie mnie do Lusaki … Samochód ma tylko dwa miejsca, więc dwie z nas musiały jechać na pace, oczywiście ciągle się zmieniałyśmy. Ponieważ jak to argumentowały dziewczyny „jestem najstarsza” (co mnie wcale ale to wcale nie cieszy!) jechałam z przodu i gawędziłam sobie z Michałem. Tereny, przez które przejeżdżaliśmy, szczególnie już po odbiciu w Luangwa, gdy zaczęliśmy jechać wzdłuż rzeki, były fantastyczne. Palmy, soczysto-zielone rośliny, okrągłe chatki (trochę inny styl niż u nas w Mpanshyi) No i tutaj to dopiero były baobaby. Zmieniam zdanie: to jest prawdziwa kraina tych niezwykłych drzew. Już to cieszyło oczy, a był to dopiero mały przedsmak tego co nas czekało.
W końcu dojechaliśmy na miejsce, gdzie czekał już na nas umówiony facet ze swoją łódką. Jest to załatwiane po znajomości, dzięki Siostrom z Katondwe. One znają tego przewodnika i płacimy tyle co za paliwo no i trochę dla kierowcy. 

Już od pierwszych minut zauroczyło mnie to miejsce. Nie wiem, czy to pędząca łódka, wiatr we włosach, grzejące afrykańskie słońce i kropelki wody wyskakujące spod spienionych fal dla ochłody. Czy to może po prostu te nieziemskie widoki: małe wysepki z białym piaskiem i zielonymi trzcinami, fantazyjne klify, rdzawoczerwone skały, zalesione pagórki i górujące ponad nimi potężne góry. Nie wiem, naprawdę nie wiem, ale efekt był po prostu niesamowity. Siedziałam z tyłu łódki, motor warczał tak głośno, że nie słyszałam nawet własnych myśli. Ale to również bardzo mi odpowiadało, pasowało do tego wszystkiego i mego błogiego stanu.
Nawet gdybyśmy mieli nie zobaczyć ani jednego zwierzaka, to i tak naprawdę warto było tu przyjechać. Zresztą jest to niezwykłe miejsce – gdzie spotykają się granice 3 krajów: Zambii, Zimbabwe i Mozambiku. Mogę więc powiedzieć, że widziałam je wszystkie ;)
Prócz dzikiego szczęścia (określenie przejęte od Sylwii, która jest pozytywną, bardzo często „dziko szczęśliwą” osobą) był jednak i strach. My w takiej małej łódeczce, a wszędzie dookoła nas królestwo hipopotamów i krokodyli. Ja już się dość nasłuchałam historii o tych co zginęli w paszczach krokodyli, czy których łódki zostały roztrzaskane przez hippy. A tych tutaj nie brakowało. Całe kolonie hipciów, pojedyncze hipcie, oczy hipciowe pojawiające się ni z tego z owego tuż przy naszej łódce. To dodawało wszystkiemu atmosfery grozy i przyprawiało mnie o szybsze bicie serca. Nie powiem, żebym była wyluzowana.
Ale szczęście było po naszej stronie. Była gdzieś godzina 11, czyli godzina gdy wszystkie zwierzaki siedzą gdzieś w buszu i ani myślą schodzić nad rzekę. Tymczasem my spotkaliśmy pięknego słonia, który urządzał sobie błotną kąpiel. Polewał się błotkiem, potem wodą i w ogóle nie przejmował tym, że go z uwielbieniem obserwujemy. To był naprawdę piękny słoń. Chwilę później spotkaliśmy kolejne dwa. Pasły się na łące, ale jeden z nich trochę był jednak niezadowolony z naszej wizyty, odwrócił się na pięcie i odszedł. W tym słoniu bardzo zainteresowała mnie, jak by to delikatnie określić „druga trąba”, która była oooolbrzymich rozmiarów. Intymny świat zwierząt jest tematem niezwykle interesującym – niebieskojajowe małpy, słonice o kobiecych piersiach, słonie z wielkimi „trąbami”, małpy baboo, które stosunek seksualny traktują bardzo przedmiotowo, cały akt włącznie z grą wstępną zajmuje im jakieś 5 sekund po czym bez rzucenia choćby pożegnalnego spojrzenia na partnera idą do kolejnego. To wszystko jest naprawdę ciekawe, a że nie oglądam National Geographic to musiałam przyjechać aż tutaj, aby się tego wszystkiego dowiedzieć …
Po słonikach dopłynęliśmy do miejsca przeznaczenia. Była to lodge tuż przed granicą Parku Narodowego, gdzie za wjazd trzeba już oczywiście słono płacić i do tego chyba przekroczyć granice kraju. Lodge była zamknięta na 4 spusty, właściciele pojechali na zakupy do wsi i w ogóle można było odczuć, że te tereny nadal są naprawdę dzikie i nie są oblegane przez turystów. I bardzo, bardzo dobrze!!! Posiedzieliśmy tam sobie z godzinkę, gadaliśmy gapiąc się na ten cudny krajobraz dookoła. Potem udaliśmy się w drogę powrotną, ale z przystankiem w kolejnej, bardzo skromnej lodge prowadzonej przez miejscowych, gdzie zaserwować nam mogli … to co sami sobie przywieźliśmy. Na szczęście byliśmy przygotowani i nie dość, że zjedliśmy lunch to jeszcze urządziliśmy sobie poobiednią drzemkę. Było tak cicho, leniwie, błogo i dobrze. Tylko chrumkanie hipciów zakłócało tą błogą afrykańską ciszę…
Ku wyraźnemu niezadowoleniu naszego kierowcy, który zresztą do najbardziej rozmownych i towarzyskich nie należał, ruszyliśmy stamtąd dopiero po 3 godzinach, o 16, tak żeby móc oglądać zwierzęta idące do wodopoju.
Ale niestety, w drodze powrotnej już takiego szczęścia nie mieliśmy, bo prócz krokodyli i ogromnej ilości hipciów, zwierzaków nie widzieliśmy. Choć widok takiego wielkiego stada hippów, które w popłochu wskakuje do wody na widok naszej łódki, rekompensował te straty.
Autem wracaliśmy już praktycznie po ciemku, tym razem Sylwia i ja siedziałyśmy na pace. Świeże powietrze, gwiazdy i ciemna afrykańska noc. To była super przejażdżka. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę na targu w Luangwa, gdzie sprzedają suszone ryby i fantastyczne wiklinowe (tzn. trzcinowe) kosze.
To była naprawdę piękna wycieczka, takie postawienie kropki nad i. Krajobraz tego Praku mnie po prostu zauroczył, mimo że miejsce nie obfitowało aż tak w zwierzęta jak Chobe czy South Luangwa… 

Będę tęsknić za tą piękną, dziką stroną Afryki …

1 komentarz:

  1. Ślicznie tam! I bardzo fajny blog, muszę przeczytać całość!
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń