piątek, 16 września 2011

DZIEŃ 45., Wyprawa do dzieci.



Mpanshya, 12.09.2011, poniedziałek 

Dzisiaj ponownie wybrałyśmy się do dzieci. Transportem, najpierw do Chimusanyi, potem jeszcze do Nyampande.
W Chimusanyi już raz byłyśmy, więc dzisiaj miało pójść super szybko i sprawnie, miałyśmy rozdać mąkę, parasole no i porozmawiać z tymi dziećmi, których nie było ostatnio. Ale to co się wydaje hop siup wcale takie nie jest. Jak zawsze zeszło mi sporo czasu, ja się chyba nigdy nie wyszkolę w ekspresowych spotkaniach z dziećmi. Szacun dla Zosi i Sylwii, które potrafią „przerobić” 20 dzieci w dwie godziny!
Po Chimusanyi pojechaliśmy dalej, mieliśmy znaleźć dwóch chłopców w Nyampande. Z jednym poszło bardzo łatwo, bo mieszka  tuż przy drodze. Strasznie miły chłopak, już 18-letni, ale przez swoją chorobę wygląda najwyżej na 13. Taki mądry, tak ładnie mówi po angielsku …
Po tym pierwszym spotkaniu ruszyliśmy dalej, by znaleźć drugie dziecko. Ale ten maluszek mieszkał wiele kilometrów od drogi. A my czasu mieliśmy już niewiele. Poprosiliśmy więc chłopaka, który miał rower, by za opłatą pojechał po chłopca i przywiózł go na bagażniku. Wydawało się to takim fajnym, sprytnym rozwiązaniem. Ale niestety, minęła ponad godzina, a ich nadal nie było. A my niestety nie mogliśmy czekać dłużej. Już i tak kierowca, pomagier, Royce i ja byliśmy lekko wykończeni, cały dzień bez jedzenia, a było już po 16. Dla mnie to nie problem, ale ich nie mogłam tak narażać. Zostawiłam więc pieniążki na transport dla tego chłopca i poprosiłam, by przyjechał w najbliższych dniach do szpitala do Mpanshyi.
Zadziwiające jest jeszcze, że gdy szliśmy w jego stronę spotkaliśmy niosącego wodę chłopczyka z zespołem Cruzona. Mamy już takiego jednego chłopca w naszym programie, którego dopiero co poznałam w Lukwipie. Nie minęło kilka dni, a przypadkiem spotykam drugie, takie wyjątkowe dziecko. A przecież to tak rzadka choroba…. Poprosiliśmy mamę chłopca, by przyjechała z małym do szpitala w Mpanshyi. Ona nigdy nie była w szpitalu z synkiem … Może jakoś będzie można mu pomóc, przyjąć go do naszego programu …
W drodze powrotnej mieliśmy jeszcze jedno, bardzo przyjemne wydarzenie. Pojechaliśmy zawieźć w prezencie rower pewnej uroczej dziewczynce, która uwielbia chodzić do szkoły, ale że ma do niej bardzo daleko i sama ma problemy z chodzeniem, daje radę pokonać trasę co kilka dni. A teraz będzie mogła być w szkole codziennie ;)) Ależ przyjemne są takie wizyty. Jeden rower, a robi tak dużą różnicę dla kogoś …
Do domu wracałam zmęczona i tak w połowie zadowolona. Żałowałam, że nie udało mi się spotkać tego jednego chłopca, ale pozostaje mieć nadzieję, że jeszcze przyjdzie …
Czuję oddech wyjazdu i końca… Cieszę się na powrót i smucę. Nie zrobiłam wszystkiego co chciałam, ale chyba tak jest zawsze…

2 komentarze:

  1. i tak zrobiłaś więcej niż niejeden byłby w stanie... oczywiście po części dzięki pomocy innych, a zwłaszcza nieocenionego męża! :) głowa do góry!!! taka pomoc zawsze procentuje z czasem. owoce tej pracy jeszcze zdążą zakwitnąć :) wtedy inaczej spojrzysz na to co udało się zdążyć zrealizować ;) a powrót? cóż powroty z takiego miejsca jakim jest Afryka chyba dla każdego "staro-kontynentalnego" są trudne... to chyba jak wizyta po drugiej stronie lustra :]

    OdpowiedzUsuń
  2. Maćko, dzięki :) Nawet Rodzina nie dała rady z czytaniem, dzisiaj wróciłam, a oni nic ;) A Ty dzielny i wytrwały ;)

    OdpowiedzUsuń