czwartek, 8 września 2011

DZIEŃ 36., Shikabete i smutna sobota.


Misjonarz wyruszyl ...

Mpanshya, 03.09.2011, sobota 

Dzisiaj czekała mnie pracowita, ciekawa sobota. Nie było czasu na wylegiwanie się, odpoczywanie i spanie do oporu, bo już o 7 rano byłam umówiona na wyprawę do Shikabete. 

O tej miejscowości sporo już się nasłuchałam, przewijała się zawsze w opowieściach o lwach, które niekiedy nawet pożerały ludzi. Daleko, za górami, w buszu takim, że komórki nie działają (to już oznacza najwyższy stopień buszowatowści), niby nie aż tak strasznie daleko od Mpanshyi (ok.40km), ale z uwagi na straszną drogę, miejsce pozostaje raczej rzadko odwiedzanym. I właśnie dzisiaj miałam okazję tam pojechać, razem księżmi, którzy jechali na zamiejscową mszę świętą. Wspaniale się złożyło, bo mamy tam dzieciaczki z programu…
Usadowiłyśmy się z Royce na pace i stamtąd podziwiałyśmy tą fantastyczną kamienistą drogę pnącą się pod górę. Widoki były piękne, choć już dłużej nie dało się ukryć, że nadeszła pora sucha. Mijaliśmy całe mnóstwo przepięknych olbrzymich baobabów, dlatego nazwałam sobie w myślach te tereny Krainą Baobabów.
Po długiej jeździe, gdzieś pośrodku niczego przyszła pora na rozstanie z Michałem. Wysiadł z auta, zarzucił plecak na plecy, czapkę z daszkiem na głowę, pomachał nam i odbił w prawo. Przed nim było 12 kilometrów do Lubalashi, w zasadzie nieprzejezdną dla auta drogą, gdzie miał odprawiać mszę świętą, a słońce grzało już wtedy niemiłosiernie.  To jest właśnie prawdziwy misjonarz.
My samochodem ruszyliśmy dalej do Shikabete i było jeszcze naprawdę daleko. I wtedy uświadomiłam sobie, że niektóre nasze dzieciaczki są właśnie z Lubalashi i pokonują całą tą szalenie długą drogę, by spotkać się z nami ;(((  To nie jest przyjemna świadomość … A cóż my dzisiaj dla nich mieliśmy? Parasolki, coś do jedzenia, ale worki z mąką kukurydzianą przywieziemy dopiero następnym razem, bo teraz nie było na nie miejsca.
Shikabete okazało się bardziej rozwinięte, niż się spodziewałam. Mała klinika (dokąd raz na jakiś czas przyjeżdża ekipa z Mpanshyi i przyjmuje chorych), duży choć podniszczony kościół katolicki, nawet były ze dwa duże sklepy, niestety słabo wyposażone. Ogólnie przyjemna wioska.
I ku mojemu zdziwieniu nasze dzieciaczki dopisały, brakowało tylko jednego. Porozmawiałam z nimi, ich opiekunami, rozdaliśmy prezenty, porobiliśmy zdjęcia. Było dużo radości, ale mi spokoju nie dawały wyrzuty sumienia, że niektóre szły tak daleko. Zresztą, w innych miejscowościach też to się często zdarza, taka to już specyfika Afryki. Ludzie są przyzwyczajeni do pokonywania olbrzymich dystansów.
Po spotkaniu z dziećmi wróciłam do kościoła, gdzie ksiądz Maciek … puszczał dzieciom bajkę! Wiózł mały generator i projektor, by choć w niewielkim stopniu otworzyć dzieciom okno na świat. Ale tutejsze dzieci, kompletnie nieprzyzwyczajone do czegoś takiego, nie umiały się skupić i wychodziły wcześniej. Zresztą księża mieli podobne przejścia przy wyświetlaniu filmów w Mpanshyi, z początkowo pełnego kościoła, do końca filmu bądź bajki zostawała zwykle garstka …
Za to balon, czy wspólne śpiewanie sprawiły, że dzieciaki były w swoim żywiole i szalały z uśmiechem na ustach. Pan Bóg chyba nie będzie się gniewał za małego balonika w Jego Domu. Wyszłam z założenia, że uśmiechnąłby się na widok tych Dzieci skaczących po ławkach. Mam nadzieję, że się nie mylę …
Zyskałam też małą przyjaciółeczkę, w pięknym czerwono-niebieskim stroju, która już od rana, od pierwszego wejrzenia, przylgnęła do mnie. Teraz oświadczyła, że jedzie ze mną do Mpanshyi i gdy szykowaliśmy się do wyjazdu, zdjęła swoje malutkie buciki, wrzuciła do nas na pakę i zaczęła się ładować do środka. Ja jej pomogłam, bo myślałam, że ksiądz przewiezie kawałek wszystkie dzieci. Okazało się, że nie, ale mała jak weszła to już wysiąść nie chciała. Jedzie ze mną do Mpanshyi i kropka. Kawałek ją przewieźliśmy, bo Maciek i tak miał wizytę u chorego, a potem siłą musieliśmy wyciągać ją z auta. Płakała tak strasznie, że aż rozrywało to serce …
W drogę powrotną zabraliśmy też młodą dziewczynę po wylewie. Ludzie przynieśli ją na rękach, nie była w stanie ustać. Nie miała jeszcze 30 lat, taka ładna… ;(( Oby byli jej w stanie pomóc w Mpanshyi…  Pojechała też jej mama i brat i nie było już miejsca dla małego chłopczyka z naszego programu wracającego z mamą do domu. A przed nimi była tak okrutnie długa droga…
I wtedy, tak jak w życiu, które nie jest pasmem samych pięknych chwil, przyszedł czas na te przykre. Miałam bardzo poważną rozmowę z Maćkiem, w zasadzie bardziej coś w rodzaju kazania, aniżeli rozmowy. Maciek ma tą dobrą cechę, że jak mu coś leży na sercu, to wali prosto z mostu. Dobrą dla niego, ale przykrą dla słuchacza …
O dobrych rzeczach pisze się tak łatwo, o złych trudniej. Zresztą wolę tego nie rozgrzebywać, bo wątków było aż za dużo. Ja dzisiaj w pewnych kwestiach nawaliłam i tego nie da się ukryć i w zasadzie to dobrze, że ktoś mnie wypunktował. Było mi przykro i wstyd. Ale oberwało mi się chyba w pakiecie, złość na wszystkich ludzi, którzy nie zjawili się dzisiaj na mszy, na wszystkie smutne i niewdzięczne aspekty życia w Afryce, została przelana na mnie. Zresztą przykrych, światopoglądowych wątków było więcej …
Gdy dojechaliśmy do rogatek, gdzie się mieliśmy spotkać z Michałem miałam ochotę zamknąć się w pokoju i nie wychodzić z niego do końca dnia. A do mego pokoiku w domku Maggie było jeszcze baaardzo daleko.
Michał też dotarł w nie lepszym nastroju. Słońce dzisiaj prażyło niemiłosiernie, nam w aucie dawało się we znaki, a co dopiero jemu … A na końcu 12-kilometrowej drogi czekała niemiła niespodzianka. Garstka ludzi pamiętała o mszy, udzielił tylko trzech komunii. Tak, co prawda jest sobota, ale księża jeżdżą tu na msze raz na dwa miesiące (jak do wszystkich, rozsianych w przeróżnych miejscach kaplic), pokonują samochodem, rowerem, bądź pieszo dziesiątki kilometrów i później z kilkudziesięciu parafian zjawia się kilku. Rozumiem ich frustrację i rozczarowanie …
Droga powrotna już nie cieszyła, okryłam się koszulą, bo słońce dzisiaj postanowiło pokazać na co je stać, i w milczeniu jechaliśmy do Mpanshyi. 

W domu okazało się, że Maggie również miała zły dzień i obie musiałyśmy jakoś odreagować …
To nie była dobra sobota …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz