sobota, 3 września 2011

DZIEŃ 31., Szpital w Mpanshyi.


Mpanshya, 29.08.2011, poniedziałek 

Dziś od rana służyłam za przewodnika dla naszych gości. I muszę przyznać, że było to niezwykle fajne zadanie, choć tak naprawdę bardzo chętnie bym wzięła udział w takim oprowadzaniu w charakterze oprowadzanego, a nie oprowadzającego. Ja miałam bowiem taką wycieczkę dookoła wszystkiego 2 lata temu, a pamięć mi po pierwsze trochę szwankuje, a po drugie to przez te dwa lata trochę się tu przecież pozmieniało. Ale fajnie, że wreszcie miałam pretekst, by odwiedzić takie wyjątkowe miejsca jak centrum dożywiania, oddział dziecięcy, jak również te miejsca w których tak naprawdę jeszcze nie byłam… Alicja i Julia, jako świeże upieczone lekarki ciekawe były wszystkiego i zaglądały do każdego jednego zakamarka, odwiedziły każdy oddział. Wtedy jednak na szczęście była z nami Maggie i ja już nie musiałam na prawie każde pytanie odpowiadać, że tak naprawdę to nie mam pojęcia …
Ania i Basia, które również były z nami, a które lekarkami nie są, trzymały się bardziej ze mną, bo dla nas ta cała skomplikowana lekarska gadanina to zupełna czarna magia.
O Arce Noego -naszym wybudowanym dla maluchów przedszkolu i biurach programu miałam już na szczęście więcej do powiedzenia. I dziewczyny i ja byłyśmy pod wrażeniem klas dla dzieci (weszłam do nich pierwszy raz, bo są zamknięte podczas wakacji) Są naprawdę śliczne. Kolorowe ściany, pełne namalowanych obrazków, plakatów edukacyjnych. Urocze małe plastikowe krzesełka, półki pełne przyborów szkolnych – dziwnym trafem większość z Polski ;) To naprawdę miejsce, do którego chce się przychodzić. Aż boli gdy porówna się to miejsce z miejscowymi szkołami. To jest prawdziwa przepaść, inny świat. W szkołach klasy są straszne, brudne, z powybijanymi szybami, tynkiem odpadającym ze ściany, a w każdej z nich co najmniej 60 uczniów… Mam nadzieję, że start w Arce pokaże dzieciom tą kolorową stronę nauki i chodzenia do szkoły…
Potem wróciłyśmy jeszcze do szpitala. Ala i Julia w charakterze lekarek pomagających Maggie, a my z Basią i Anią wybrałyśmy inne zajęcie. Wzięłyśmy od Siostry Józefy piękne podarki przesłane przez cudownych ludzi, dla mam i ich nowonarodzonych dzieciątek. Były kartony pełne ślicznych śpioszków, kocyków, podpasek dla mam, witamin. Porobiłyśmy takie małe paczuszki i poszłyśmy do centrum dożywiania, gdzie w tej chwili przebywa dwoje wcześniaczków. Takie kruszynki, maleństwa, ważą po 2 kg, a mają ponad miesiąc. Aż ciężko było je znaleźć pod tymi  kocami na łóżku.  Urodzili się (bo to chłopcy) ważąc po ok.800 gram, aż trudno uwierzyć, że przetrwali. Cuda jednak się zdarzają. Teraz muszą dużo jeść, by rosnąć w siłę.
Potem poszłyśmy jeszcze na oddział poporodowy, gdzie było tylko jedno maleństwo. Te odwiedziny były jednak bardzo smutne. Stan dzieciątka, również maciupeńkiego, był bardzo ciężki. Pielęgniarka sprawdzała nawet, czy jeszcze ma puls. A nam serce rozdzierało się patrząc na to maleństwo. To nie był moment na rozdawanie prezentów. I nie wiem, czy będę miała odwagę, by przyjść tu jutro i sprawdzić, czy nadal jest z nami…
To dzieciątko nie przyszło na świat w szpitalu, mama przyszła dopiero później, gdy stan maleństwa był bardzo ciężki. Pewnie gdyby rodziła w szpitalu sytuacja byłaby inna ;( Wciąż jeszcze dużo kobiet wybiera rodzenie w domu… Choć pocieszające jest to, co powiedziała mi później Siostra Józefa, że więcej i więcej mam przychodzi jednak do szpitala. Te piękne wyprawki, które dzisiaj rozdałyśmy, są dla nich również sporą zachętą.
W ogóle szpital w Mpanshyi jest swego rodzaju ewenementem. Ma pacjentów nie tylko z okolic, ale z całej Zambii. Byli pacjenci z Livingstone, byli z północy z Copperbelt, czyli z miejsc oddalonych o setki kilometrów (gdzie bliżej 1000 aniżeli 100). Wieść o dobrym traktowaniu, fachowym personelu, miłej obsłudze, roznosi się lotem błyskawicy. Pacjenci są strasznie zadowoleni. I jest to wspaniałe i budujące, ale ma jedno smutne ale… Za operacje w szpitalu w stolicy płaci się bardzo grube pieniądze, niekiedy nawet kilka milionów kwacha. Na terenach wiejskich (czyli np. naszej Mpanshyi) pacjenci są całkowicie zwolnieni z opłat. Takie reguły narzucił rząd, który praktycznie nic się do szpitala nie dokłada. Pacjentów jest więcej, są super zadowoleni. Tylko spójrzmy prawdzie w oczy. Biednych, z dalszych krańców Zambii i tak nie stać na przyjazd do Mpanshyi. Stać na to bogatych, którzy dzięki temu sporo zaoszczędzają. A każda operacja, każdy pacjent to naprawdę duże wydatki. Siostry stają na głowie, by jakoś związać koniec z końcem… ;(
Za 3 lata, w 2014 szpital będzie obchodził 50-lecie istnienia. Siostra Sabina mówiła, że marzy, by go do tego czasu odnowić, najbardziej tego wymagające oddziały wyremontować, a pieniędzy niestety brak. A ja obiecałam, że napiszę o tym dobrym ludziom, którzy może coś na to wymyślą. I to też robię ;)
Po odjeździe naszych gości pomogłam trochę Siostrze Józefie w papierach. Fajnie, bo strasznie nie lubię tracić tu czasu, a rzeczy, które chciałam robić niestety nie wypaliły… Za to jutro szykuje mi się pracowity dzień – znowu ruszam do Rufunsy, kontynuować pracę Łukasza!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz