poniedziałek, 19 września 2011

DZIEŃ 46., Kochany Dziadek Matthews.



Mpanshya, 13.09.2011, wtorek 

Dziś tak naprawdę został mi ostatni dzień w Mpanshyi, gdzie nie miałam większych konkretnych planów i mogłam wykorzystać na… No właśnie, decyzja co to zrobić, nie jest taka łatwa. Poszłam więc najpierw do Arki Noego, naszego przedszkola. Pobawić się z dziećmi, porobić im zdjęcia i pożegnać. Robiłam łańcuchy z bibuły z grupą maluchów. Przy pomocy mojej i nauczycielki dzieci naprawdę ładnie sobie radziły. Potem zostało nam trochę czasu na układanie takich fajnych drewnianych puzzli i różnych, edukacyjnych układanek dla maluchów. Oczywiście to wszystko nie wzięło się stąd tak po prostu, to dary z paczuch przesłanych przez świetnych ludzi. Aż mnie wzruszenie ogarnia, gdy wiem, że gdyby nie dobrzy ludzie to to wszystko by nie istniało. Szkoły dalej odstraszałyby swoim wyglądem i zniechęcały do poznawania świata i uczenia się o nim…

W przerwie na lunch spotkała mnie wzruszająca niespodzianka. Już wczoraj wydzwaniał do mnie Matthews, puszczał strzałkę kilka razy. Ale ja jakoś nie byłam w nastroju, akurat miałam tego dnia dwie takie sytuacje, gdzie czułam się jak biały, który jest tylko od dawania, nigdy w drugą stronę. Więc w złości stwierdziłam, że nie będę oddzwaniać do Dziadka, jak chce niech sami zadzwoni. No i zadzwonił. Powiedział, że jutro przyjdzie do mnie, żeby mi dać papaje. To było takie miłe …
No i dziś rzeczywiście przyszedł, z dwoma wielkimi papajami i przepięknym kapeluszem, który sam dla mnie zrobił! Słomiany kapelusik kupił od kogoś ale potem go pięknie pomalował, uwaga, uwaga, farbami które zostały z malowania klasy ;) To jest zdecydowanie jeden z piękniejszych i bardziej wzruszających prezentów, jakie w życiu dostałam. Nawet mi nie przeszkadza, że jest za mały i tak śmierdzi farbami, że go w pokoju trzymać nie mogę. Matthews zapowiedział w dodatku, że w grudniu przyjdzie do Maggie z mango – 10 kg dla niej i 10 kg dla mnie, żeby wysłała. Bo ja ciągle wzdychałam: jaka szkoda, że nie doczekam się mango, które rosną tu na potęgę. I choć ta wysyłka mango jest nierealna to to piękny gest. Kochany Dziadek Matthews, będę za nim tęsknić i niech mnie dunder świśnie, jak naprawdę nie zostaniemy penfriendami!!! (Tak naprawdę Dziadek Matthews jest sporo młodszy on mojego Taty, ale dla mnie i tak pozostanie Dziadkiem! )

Po lunchu pojechałam z Royce na ostatnią rowerową wyprawę. Niedaleko, tylko kilka kilometrów, odwiedzić jedną dziewczynkę. Niestety okazało się, że trafiłam na najgorszy możliwy rower –  to tak na pożegnanie … Ja po prostu nie rozumiem jak oni na tych rowerach jeżdżą. To rozpadające się coś, czego nikt normalny nie nazwałby siodełkiem, doprowadzało mnie do szału. W dodatku siałam zgorszenie po okolicy. Wybrałam się bowiem w spódnicy, długiej oczywiście, ale nie przewidziałam, że będzie mi się wkręcać w szprychy. Mając więc wybór: zdrowie albo zgorszenie przechodniów wybrałam tą drugą opcję. Problem był mianowicie w tym, że po podwiązaniu spódnicy odsłaniałam kolana. A te, wraz z udami, są tutaj najbardziej intymnym miejscem kobiecego ciała. Ci, co się wybierają do Zambii niech zapomną o krótkich spodenkach czy spódniczkach.
Ta krótka przejażdżka trochę mnie jednak wykończyła, głównie psychicznie. 

Wieczorem miałam pożegnalną kolację u Sióstr. Było bardzo miło, tak dobrze było jeszcze pogadać z Siostrą Józefą. Ten czas tutaj tak szybko zleciał, kłębi się we mnie mnóstwo uczuć i jakoś tak ciężko mi się przyzwyczaić do myśli, że już za kilka dni mnie tu nie będzie …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz