poniedziałek, 19 września 2011

DZIEŃ 48., Fryzjer i pożegnanie …






Mpanshya, 15.09.2011, czwartek 

Dzisiaj byłam umówiona na coś, za czym mocno tęskniłam od poprzedniej wizyty i co oczywiście z góry zaplanowałam: na zaplatanie warkoczyków. Stresowałam się mocno, bo zdecydowałam się tym razem na usługi miejscowych kobiet, a nie na salonik z Lusaki, jak to było ostatnim razem. Cena nie była tu bynajmniej czynnikiem decydującym, ale fakt, że tu w Mpanshyi zaplatanie warkoczyków jest … 5 razy tańsze, mocno mnie zaskoczył. W dodatku wybrałam czarny kolor włosów, a nie jak ostatnio; brązowy i również nie było wiadomo, czy będzie mi pasować.
Zamówiłam panią, która jest dobra w tym co robi, widziałam zrobione przez nią fryzury, ale problem w tym, że jeszcze nie zaplatała włosów mzungu.
Miała przyjść  z dwiema innymi kobietami, bo bałam się że w jeden dzień nie skończą. Ale przyszła tylko z jedną pomagierką, za to każda z dzieckiem na plecach. Także miałyśmy wesołą mieszaninę fryzjera, przedszkola i żłobka. 
Poszło naprawdę dość sprawnie, byłam zaskoczona. Po 4 godzinach warkoczyki były gotowe. Miały być takie jak ostatnio, a wyszły zupełnie inne, choć też ładne. Poprzednim razem miałam doczepione strasznie dużo włosów, po prostu ogrom, którego nijak nie byłam w stanie objąć. Teraz użyły dużo mniej tych sztucznych włosów, więc tak trochę łyso się czuję ;) Może też następnym razem zrobiłabym je jednak trochę cieńsze, bo teraz takie trochę grubaski wyszły. No i trochę się jednak odznacza taki biały przedziałek z boku. Ale o to zawsze jest trudno, u Afrykanek też jest, ale że mają czarną skórę, to to się nie rzuca w oczy.
Ale na pewno nie żałuję, że wybrałam właśnie to miejsce i na pewno zrobiłabym to ponownie. Kobieta naprawdę zna się na rzeczy. W dodatku jak sobie człowiek uświadomi ile zapłacił (5 dolarów i to tak już podwyższona przez mnie stawka) to naprawdę można spaść z krzesła. Ale jednej rzeczy zdecydowanie żałuję: że nie zrobiłam sobie też warkoczyków zaraz po przyjeździe tutaj. Wtedy bym mogła sobie zrobić trochę inny styl, porównać. Taka zabawa z włosami to naprawdę świetna sprawa!
Do tych włosów doszedł potem jeszcze mój afrykański strój, który szyłam sobie na zamówienie u miejscowej krawcowej i który to ona przyniosła godzinkę po fryzjerze. To szycie to tak trochę na szybko, bez przymiarki, ale wyszło naprawdę nieźle. Wyglądałam i czułam się bardzo zambijsko no i spojrzenia ludzi mówiły same za siebie ;) Chyba naprawdę wyszło wszystko razem ładnie ;) (tak, wiem, że to brzmi bardzo skromnie!)
Po południu przyszedł też na pożegnanie mój kochany Kennedorek. Dałam mu trochę ubrań. Jeszcze nigdy nie widziałam dziecka, które by się tak cieszyło z nowego ubrania. Wzruszyło mnie to, naprawdę. Wychodzi chyba na to, że on chciałby ładnie wyglądać, mieć ubranka, ale jego mama kompletnie o to nie dba.  Co dostanie nowe ubranka od Siostry Józefy (a wiem, że dostaje dużo) to tak je nosi, nieprane, póki się nie rozpadną. I można prosić, mówić, dawać proszek. Niektórych ludzi po prostu się nie zmieni … Dwa dni temu jak był u mnie, zapytał (o ile go dobrze zrozumiałam) czy zabiorę go ze sobą do Polski. I wtedy to mi się autentycznie smutno zrobiło, bo chciałabym, żeby był szczęśliwy w swoim własnym kraju… Ale kto wie, może kiedyś uda mi się zaprosić na wakacje synusia z Afryki? Teściowa na pewno bardzo by się ucieszyła ;))))
Będę za nim tęsknić, tym moim kochanym, małym obdartuskiem. 
I pożegnań był tylko ciąg dalszy, z Royce, z którą naprawdę super mi się podczas całego tego wyjazdu współpracowało, z pracownikami Arki, z Siostrami, a wieczorem przyszedł też czas na pożegnanie z moimi mzungu-przyjaciółmi: Zosią, Sylwią, Michałem, Maćkiem, Amy i Frances. Zrobiłyśmy grilla na werandzie. Maggie powiesiła piękne kolorowe lampioniki, grała muzyka, były kurczak i kiełbaski z grilla, sałatka, ciasto, mnóstwo coca-coli oczywiście. No i przede wszystkim super rozmowy, mnóstwo śmiechu, bo tak jakoś niektórym zdarzało się mówić rzeczy, które były całkiem na opak odbierane ;)
Gdyby nie fakt, że był to mój wieczór pożegnalny to uznałabym, że impreza nadzwyczajnie się udała. A jednak widmo wyjazdu wisiało w powietrzu i było mi naprawdę smutno i nieswojo. Szczególnie gdy trzeba było wymienić ostatni uścisk i uświadomić sobie, że to już naprawdę koniec pobytu w Mpanshyi …
Wieczorem się jeszcze pakowałam, bo jutro skoro świt wyruszamy do Lusaki, a potem jadę jeszcze na prawie 2 dni do sierocińca w Kasisi, w którym były na początku Zosia i Sylwia. Tyle mi dobrych rzeczy poopowiadały o tym miejscu, że wiedziałam, że muszę je zobaczyć. Prędzej się nie udało, bo mieli ciągle gości i wolontariuszy, ale teraz w końcu mogę przyjechać na te dwa ostatnie dni. Szczególnie że Kasisi jest tylko 10 km od lotniska! 

Ostatnia noc w Mpanshyi, z dziwnym uczuciem kładłam się spać o 1, gdzie o 5 czekała mnie pobudka…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz