czwartek, 8 września 2011

DZIEŃ 35., Klasa prawie gotowa …




Mpanshya, 02.09.2011, piątek 

Dziś wraz z Zosią i Sylwią znowu wróciłyśmy do Rufunsy z nadzieją na skończenie pracy. Tym razem, by nie podnosić kosztów postanowiłyśmy jechać na rowerach. Nie było farb i sprzętów do zabrania, więc jakoś tam się powolutku toczyłyśmy. Nie obyło się oczywiście bez małych wypadków, typu rozlanie w plecaku płynu do mycia szyb, bądź hamowanie w krzakach (no bo hamulce w rowerach to jednak spory luksus) I tak cud, że te rowery udało nam się pożyczyć, bo chodzenie za nimi od Arki do plebanii, ze dwa razy w tą i z powrotem, plus pompowanie zajęło nam prawie godzinę. 

Na miejscu w Rufunsiu zastaliśmy już całą ekipę. Tym razem niezawodny Dziadek skombinował 3 kobiety do sprzątania (w tym jego żona i synowa), a my rzuciłyśmy się od razu w wir malowania.
Moim celem na dziś były framugi drzwi i okien. Zajęcie na pozór nietrudne, przy tych tragicznie krzywych, chropowatych ścianach okazało się niezwykle irytujące, a efekt taki sobie. Dopóki nie wpadłam na olanie prostych linii i nie zaczęłam robić morskich falek. Ładnie wyszło, przyznam nieskromnie ;)  W międzyczasie dziewczyny zrobiły spotkanie z dziećmi z dużego programu, zjawiła się ich spora gromadka, bo aż 30, były zdjęcia, krótkie rozmowy, a potem szybki powrót do pędzla.
Niestety, rowery również ograniczają, bo trzeba je zwracać na 16 i tak też było dzisiaj. Dlatego dziewczyny wyjechały wcześniej, a ja zostałam z rowerem księdza Maćka.
Niestety, mimo dłuższego zostania, nie było szans na skończenie okien. Takie to cholerstwo, krzywe jak nie wiem i ile tam było małych ramek, kratek i rameczek … A tłumek gapiów, którzy przysiedli sobie na pobliskim pniu drzewa i debatowali nad tym jak mzungu maluje, tym razem już mnie trochę irytował. Dwa okna z tyłu zostały i wtedy kochany Dziadek się zaoferował, że on to sam jutro pomaluje. No, czyż on nie jest wspaniały? No prawda jest, że aż tak źle z nami nie ma. Codziennie lunch – obowiązkowo fanta, waniliowe ciastka, jogurt z kukurydzy i bułeczki. Do tego czasem jakiś top up (doładowanie telefonu) mu wpadnie. No i przy wyjeździe Łukasza i teraz przy skończeniu dostał i dostanie od nas trochę pieniążków, ale to tak bardziej symbolicznie. Dziadek jest ogólnie szalenie dumny, każdemu kto podchodzi opowiada o całym projekcie od początku. Jak mi się dzisiaj przyznał, liczy na zrobienie biznesu. Wszyscy, którzy zobaczą taką ładną klasę będą pytać, kto ją pomalował, a wtedy on będzie mógł dumnie wypiąć pierś i powiedzieć: JA i tym samym zostać najbardziej wziętym malarzem w okolicy. Czyli z mieszanych pobudek dobrosercowo-biznesowych mieliśmy naprawdę oddanego kompana przy całym projekcie. Prawda jest taka, że podczas gdy Łukasz, Dziewczyny i ja uczestniczyliśmy w jakichś tam częściach tej całej roboty, Dziadek Matthews był jedynym, który był tu każdego jednego dnia …
Wyjeżdżałam z Rufunsy po 17, rzuciłam okiem na ten mały budyneczek, który podczas tych ostatnich dni stał się dla mnie taki ważny. W poniedziałek wielkie otwarcie…
 Pędziłam na za wysokim, ale poza tym  super, rowerze księdza Maćka. Nie dosięgałam do pedałów siedząc na siodełku, więc musiałam stać całą drogę, ale poza tym naprawdę nie mogę narzekać ;) Za mną zachodziło piękne, afrykańskie słońce i po niecałej godzince byłam już w Mpanshyi…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz