wtorek, 13 września 2011

DZIEŃ 43., Kennedorek.

Mpanshya, 10.09.2011, sobota

Dzisiaj to już w ogóle nie ma się czym chwalić. Plany miałam ambitne – iść odmalować taki duży postument z logo Arki Noego. Był malowany rok temu (przez wolontariusza Krzysztofa) i przydałoby się go znów troszkę odmalować.
Miałam wstać skoro świt, by nie pracować w największym skwarze, ale jak to w sobotę, po całym tygodniu rannego wstawania ma się ochotę na odrobinkę poleniuchowania. No i tej pokusie uległam. Zjadłyśmy z Maggie fajne śniadanko, ja porobiłam ile dałam radę na komputerze. W międzyczasie zjadłyśmy lunch, upiekłyśmy u Sióstr ciasteczka, które chwilę potem prawie całe zjadłyśmy razem z Sylwią i Zosią (ech, a miały być na jutro na wizytę u księży …;) ) No i jak ten najgorszy południowy upał minął, zebrałam się w sobie, zapakowałam farbę i wyruszyłam na malowanie. Nie zdążyłam przejść paru metrów, gdy spotkałam Dziadka Matthews ;) Wiedziałam, że ma spotkanie w kościele i że przyjdzie do Mpanshyi, ale jakoś konkretnie się nie umawialiśmy. Ale fajnie go było znowu zobaczyć. Zjawił się w idealnym momencie, pomógł mi zanieść farbę, no i w ogóle potrzebowałam jego fachowej porady. No i nasze fachowe oględziny (bo ja też już się na tym odrobinkę znam, a co) doprowadziły nas do mało optymistycznych wniosków. Farba mocno odchodzi, a przecież Krzysztof malował to wszystko tak pięknie raptem rok temu. Musiałabym to wszystko zeskrobać i pomalować od nowa, a nie poprawiać na tym co jest. Miałam natomiast tylko i wyłącznie farbę wodną. Pytałam nawet wcześniej Siostrę Józefę, ale ona niestety też nie miała olejnej. A pomalować to teraz wodną to taka trochę głupiego robota, znowu za kilka miesięcy będzie odchodzić. Trzeba by było zainwestować i pomalować to wszystko olejną. A na to wszystko już po prostu nie starczy mi czasu, bo zanim farba zostałaby kupiona w Lusace…
Ech, i znowu mi się nie udało. Dobrymi chęciami, jak mówią, jest piekło wybrukowane. 

Wracałam taka trochę przybita. Znów dzień minął mi tak jakoś mało konstruktywnie. Na szczęście pocieszył mnie mój mały obdartusek Kennedorek, który ostatnio odwiedza mnie praktycznie codziennie. Zjawił się jak to on zwykle – brudny, w rozpadających się ubrankach z wielkimi dziurami. Ale za to uśmiechnięty. Myślę, że gdyby Kennedyego ubrać w jakieś ładne, czyste ubranka i kazać mu ich nie ubrudzić przez co najmniej dwie godziny, to tak jak zabrać komuś słońce. Wygląda jak siódme dziecko stróża, ale widać, że jest to szczęśliwe dziecko i to jest dla mnie najważniejsze. Dzisiaj przyniósł fantastyczną, własnoręcznie zrobioną procę. Wzięłam na próbę mały kamyczek i tak wystrzeliło, że mało sąsiadom szyby w oknie nie wybiłam. Fajny sprzęt. Spytałam Kennedyego, czy mi da w prezencie i zrobił to bez wahania ;) Kochane dziecko!
Dałam jemu i jego koledze paletki i tak sobie radośnie grali. Gdy już obaj dostali zadyszki i pokładali się ze zmęczenia, wyniosłam takie fajne kółko do rzucania, zbiegło się oczywiście więcej chłopców i tak sobie rzucaliśmy. Ale sąsiad nie był zbyt zadowolony z naszej zabawy, bo koło co jakiś czas wpadało na jego podwórko. Koło zostało więc przez niego zarekwirowane i tylko ja mogłam je odebrać  z przepraszającym uśmiechem na ustach i obietnicą, że koniec gry na dzisiaj. Co za gburowaty sąsiad …
Tak więc musiałam pożegnać Kennedorka. Ale jestem pewna, że jutro znowu się zobaczymy ;))

1 komentarz: