niedziela, 11 września 2011

DZIEŃ 38. Wielkie otwarcie klasy w Rufunsie.


Dziadek Matthews tez sie dobrze bawil, a co ... ;)


Mpasnhya, 05.09.2011, poniedziałek 

Wstałam szybciutko, bo dzisiaj wielki dzień: otwarcie klasy w Rufunsie ;)
Miałyśmy jechać równo o 8 transportem od Sióstr, przygotować co się da, bramę z balonów, przywiesić jeszcze jakieś plakaty, no i w ogóle.
Poszłam do Dziewczyn, tak jak się umawiałyśmy i tam zastały mnie złe wieści. I wcale nie dotyczyły one wczorajszych strasznych odgłosów, bo bandyci nikogo nie napadli. Ale za to musiała być robiona operacja, wieczorem już po wyłączeniu generatora i został na nią zużyty cały diesel. Oznaczało to, że nie mamy jak dojechać do Rufunsy ;( Mogłybyśmy jechać same rowerami, ale zanim je pożyczymy i dojedziemy będzie 10. No i jak tu zabrać kartony napojów, ciastek, ozdób, a na dodatek 10 worków z mąką kukurydzianą i parasole…
Niesamowite, coś so u nas jest na każdym kroku, stacja benzynowa z paliwem, tutaj określa być albo nie być: otworzyć klasę w Rufunsie, jechać do wypadku, nagle operować. Nie ma diesla, nie pojedziesz.
Maggie poszła ze mną do Siostry Sabiny, była nadzieja, że ona coś wymyśli. Siostra Sabina zawsze znajduje wyjście z sytuacji bez wyjścia. Okazało się, że w baku jeszcze na jedną drogę do Rufunsy starczy, ale mieliśmy jechać na dwa razy – najpierw my z dziewczynami przygotować, potem Maggie z Siostrą Józefą na same otwarcie. Maggie i Siostra zdecydowały więc, że nie pojadą, zresztą od rana powypadało im masę rzeczy do zrobienia. W międzyczasie okazało się, że aż dwa samochody pojechały do Lusaki, a w nich wszyscy kierowcy!!! Jak nie urok to … (za przeproszeniem)   
W końcu dostałam wiadomość, że zawiezie nas Siostra Anita. Uff, kamień spadł mi z serca. Miałam czekać na nią w domku. Ale dłuuuugaśne minuty mijały, a Siostry nie było. Tu w Afryce wszystko trzeba brać ze spokojem, spóźnienia są rzeczą całkowicie normalną i co by nie paść ze złości i zniecierpliwienia trzeba głęboko oddychać i po prostu też się zacząć spóźniać. Szczególnie to ostatnie pomaga…
To bolesne oczekiwanie osłodzili mi Kennedy z kolegą, którzy niespodziewanie wpadli w odwiedziny. Dziwiłam się, że nie są w szkole, ale mi długo i zawzięcie tłumaczyli, że idą dopiero o 12. I tak sobie trochę pogawędziliśmy, oni w swoim języku, ja w swoim, ale tak naprawdę nigdy nie mamy problemów z dogadaniem się ;) Nawet mieli misję kupienia mi doładowania na markecie, wrócili … z doładowaniem do innej sieci. Ale zaraz pobiegli mi wymienić i tym razem wszystko się zgadzało.
No i wreszcie nadjechała Siostra Anita, zapakowaliśmy naszą całą stertę rzeczy do wzięcia i wyruszyliśmy – była już 10. W drodze musiałyśmy w trybie ekspresowym dmuchać balony na bramę, bo jasnym było, że więcej zrobić nie zdążymy.
Dzieciaczki z rodzicami już czekali – w środku. Nic to, że rano specjalnie dzwoniłam do Dziadka Matthews i prosiłam, by czekali na nas na zewnątrz, w cieniu. Zrozumiał to na swój sposób ;)
Tak więc trzeba było cofnąć taśmę, wszyscy wyszli i dopiero przywiesiliśmy uroczystą balonową wstęgę. Walnęłam przemówienie na otwarcie (bez przygotowania, więc pewnie wyszło strasznie) w którym najbardziej wychwaliłam Matthews i on też dostał zaszczyt przecięcia wstęgi, który to przekazał swojemu wnukowi . Wśród oklasków i wiwatów klasa została otwarta ;)))))
W środku nie jest jeszcze tak jak będzie docelowo, nie ma plakatów na ścianach, półeczek, nawet tablicy. Ale wszystko w swoim czasie. Najważniejsze zostało wykonane ;)
A dzisiaj był czas na zabawę. Najpierw w ruch poszły bibuły i każde dziecko przygotowywało sobie kolorowy łańcuch na szyję. Potem sprawdzaliśmy nowe gry i puzzle przysłane przez fantastycznych, zaangażowanych ludzi. Dzieci naprawdę miały dużo frajdy i super sobie radziły. Gry są i pobudzające myślenie i trenujące sprawność manualną, co dla dzieci z takiej klasy naprawdę bardzo się przyda.
Stresowałam się tym dniem, nie powiem. Ta klasa stała się dla mnie ważna, taki mały budyneczek, a ma miejsce w moim serduchu. I nie wszystko wyszło dzisiaj tak jak miało, nie wszystko było gotowe, ale naprawdę byłam szczęśliwa! Szkoda tylko, że Łukasz nie mógł być tu dzisiaj ze mna. On był tak naprawdę motorem tego wszystkiego... I brakowało mi Go bardzo.
Prócz radości z nowej klasy dzieci dostały po worku mąki, kolorowe parasole, więc myślę, że i one miały dobry dzień.
Gdy emocje już opadły, a dzieci z rodzicami wyruszyły w drogę do domu, my również zaczęłyśmy się zbierać. Do ostatniej chwili zastanawiałyśmy się, czy może jednak nie wracać na piechotę, ale w końcu poszłyśmy na busa. Oczywiście Matthews był z nami do samego końca i odprowadził do drogi i tam dzielnie czekał dopóki bezpiecznie nie wsiadłyśmy do wozu i nie pomachał nam na pożegnanie. A ten cały rytuał wyjątkowo dużo czasu dzisiaj kosztował, bo na busika musiałyśmy czekać grubo ponad godzinę. Siedziałyśmy sobie pod wielkim drzewem, które dawało cudowny cień i gadałyśmy o podróżach. W ciągu tej godziny zdołałyśmy przejechać praktycznie całą Europę … A na koniec  Sylwia złapała nam na stopa ciężarówkę z wielką paką, pełną rozśpiewanych Zambijczyków. Taka podróż na pace, z wiatrem we włosach, słońcem na plecach i przy chóralnym pięknym śpiewie, to coś naprawdę pięknego…
 A wieczorem, jak to wieczorem, praca na kompie, rozmowy no i oczywiście nieudolne próby wrzucenia czegoś na Internet …
Klasa jest otwarta i to jest najważniejsze ;)))))))))

1 komentarz: