niedziela, 11 września 2011

DZIEŃ 41., Dary z Lukwipy.



Mpanshya, 08.09.2011, czwartek 

Dziś od rana szykowałyśmy się do wyjazdu do Lukwipy, miejscowości położonej ok. 30 km od Mpanshyi, gdzie również mamy sporą grupkę dzieci z naszego programu.
No i nastąpiła mała powtórka z poniedziałku. Już miałyśmy wyjeżdżać, zamówionym już od ponad tygodnia transportem, gdy zadzwonił telefon - trudny poród w Mulambie. Samochody znowu były w Lusace, został tylko ten, którym miałyśmy jechać do Lukwipy. No ale logicznym było, co jest ważniejsze!  Samochód pojechał, a my miałyśmy trochę ekstra czasu. Ja to nie mogę powiedzieć, żebym się tu choć przez minutkę nudziła, wciąż mam tyle danych do wprowadzenia do kompa, tyle notatek po odwiedzinach u dzieci, że chyba wiem co będę robić w pierwszy tydzień po powrocie do domu ;)
W końcu, po 10. Samochód wrócił i wyruszyłyśmy w drogę. Dopiero po powrocie się dowiedziałyśmy, że maleństwo, po które pojechał samochód nie przeżyło. Była cesarka, ale dzieciątko już nie żyło … Tak mi przykro.
W Lukwipie nasze dzieciaczki już czekały. Nie wszystkie niestety, choć tak bardzo na to liczyłam. Ale te, które poznałam wynagradzały wszystko.
Jeden chłopczyk, 12-letni, z rozbrajającym uśmiechem, taki mały słodki misiu. Nigdy nie chodził do szkoły, a jak mu dałyśmy kartki i kredki do malowania to oczy mu aż błyszczały z radości. Miałam akurat w plecaku dodatkowe kredki, więc stał się ich prawowitym właścicielem. Trzeba było zobaczyć ten błysk zachwytu w jego oczach, to jak przyciskał te kredki jak swój największy skarb. Tak jakby otworzył się przed nim zupełnie nowy świat, kolorów, nowych kształtów, do których wcześniej nie miał dostępu. Dlaczego dla takich dzieci nie ma miejsca w szkołach? ;((
Kolejnym małym bohaterem, którego poznałam jest zupełnie nowy chłopczyk, przyszedł z mamą i małą siostrzyczką i został zgłoszony do programu. Był zupełnie zdrowym dzieckiem , gdy w wieku dwóch lat spadł z krzesełka.  Lekarze orzekli, że wypadek wywołał raka, a ten ślepotę. Małemu usunęli jedno oczko. Kazali też przyjść usunąć drugie, ale to było w szpitalu w Lusace, gdzie za wszystko trzeba płacić i mama nie miała pieniędzy… A ten chłopczyk, jest taki fajny, taki rezolutny. Trzymałam go na rączkach i wtulał się we mnie, a gdy podrzucałam do góry aż piszczał z radości. Rozmawiał ze mną, coś mi tam zawzięcie tłumaczył, ja powtarzałam. Taki kochany chłopiec. Jaki ten świat jest niesprawiedliwy…
Albo nasze kolejne wyjątkowe dzieciątko z zespołem Cruzona. Choroba okrutna, zniekształcająca twarz. Nawet nie wiedziałam, że istnieje. Trudno ją opisać. A chłopczyk jest taki dzielny, taki fajny. Podnosi sobie powieki przy swoich wielkich oczkach, by móc patrzeć na świat. Pytamy go, co by sobie kupił gdyby miał pieniążki? „Fritas” – czyli pączki. A co byś kupił gdybyś miał jeszcze więcej pieniążków? „Balony” (choć jednego trzymał właśnie w łapkach) Dopiero na trzeci miejscu, jako te największe marzenie, była piłka.
Zresztą wszystkie dzieci są kochane, bez wyjątku. I z radością, ale też i smutkiem poznaję je i obserwuję ich zmagania z chorobami.  

Z Lukwipy wróciłyśmy przed 16, czyli o przyzwoitej porze. Przyszedł do mnie w odwiedziny Kennedy z kolegą i dałam im do grania badmintonowe paletki. Nie minęło pół godziny, a paletka wylądowała na drzewie. Żeby tam była lotka to rozumiem, ale skąd paletka??? Pomogłam, bo zamiast rzucać wielkimi kłodami i niszczyć kwiatki i roślinki dokoła, znalazłam bardzo wysoki patyk i po prostu ją ściągnęłam.
15 minut później lotka była na dachu sąsiadów i tym razem sprawa była dalece bardziej skomplikowana. Kennedy znalazł gdzieś olbrzymi drąg, który ledwo mógł utrzymać. Kolega wziął go na barana i próbowali sięgnąć. Wyglądali przekomicznie. Byłam pewna, że zaraz zwalą się z tą kłodą i nie tylko że siebie połamią, to jeszcze szyby w oknach powybijają… Nawet próbowałam im pomóc, ale sytuacja rzeczywiście była trudna, a słońce już zachodziło. Więc się pożegnaliśmy i chłopcy poszli do siebie z nosami zwieszonymi na kwintę…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz