środa, 31 sierpnia 2011

DZIEŃ 30., Po prostu niedziela.


Mpanshya, 28.08.2011, niedziela

O dzisiejszym dniu w zasadzie za wiele napisać się nie da. Łukasz nie zaszczyciłby go zapewne nawet jednym jedynym zdaniem. No ale tradycji musi stać się zadość. 

Rano byłyśmy na mszy, Sweetie oczywiście z nami. Przyznam, że nigdy nie widziałam tak pobożnego psa. Owszem, moje pieski też chadzały ze mną do kościoła, ale grzecznie czekały przed. Sweetie natomiast wali twardo do środka i mości sobie posłanko w … konfesjonale. Tam kontempluje swoje pieskie życie i po mszy wychodzi całkowicie oczyszczona z grzechów. 

Po mszy miałyśmy taką leniwą niedzielę. Choć aż tak leniwie nie było, no bo pranie, praca na kompie, omawianie dzieciaczków to nie jest aż takie byczenie do góry brzuchem, prawda ?
A o 17 musiałyśmy się już zbierać na plebanię i szykować do przyjazdu gości. Miał przyjechać ksiądz Maciek (to inny Maciek, gdyby ktoś był confused) i 4 dziewczyny, też Polki, które są w Lusace jako wolontariuszki. Dwie z nich, Julię i Alicję, które są lekarzami, poznałam już w piątek.
My z Maggie przejęłyśmy funkcję kucharek, bo Michał został dziś sam na placu boju („nasz” Maciek z Zosią i Sylwią pojechali do Lusaki)
Obiad wyszedł nam bardzo pyszny, ale jestem wredna pisząc nam, bo ja aż ugotowałam makaron, resztą się zajęła Maggie ;) Ale ja za to zrobiłam ciasteczka z płatków owsiano-kukurydzianych mojej Mamy i cieszyły się dużym wzięciem ;) Oczywiście prócz pochłaniania toczyły się wieczorne Polaków rozmowy. Zawsze fajnie poznać kolejne osoby, powymieniać się wrażeniami. My jednak z Maggie , w ostatnich dniach charakteryzujące się syndromem śpiocha, wróciłyśmy dość wcześnie.
Na szczęście Łukasz uratował ten „krótki” dzień swym podsumowaniem, już z drugiego świata …  

Łukasz:
No i stało się. Moja afrykańska przygoda przeszła do historii. Pisząc te słowa siedzę już w moim ekskluzywnym apartamencie w Europie i podziwiam przez okno gwarne ulice norweskiej stolicy (swoją drogą, to widok aż tak bardzo się nie zmienił bo większość przechodniów na mojej dzielni jest czarna). 36-godzinną podróż zniosłem nadzwyczaj dzielnie i jedynym moim problemem jest rozplątanie tych cholernych warkoczyków które są splątane tak ciasno, że chyba skończy się na fryzurce ala jesienny skinheadzik.
No, ale przejdźmy już do części merytorycznej zawierającej jakieś mniej bełkotliwe przemyślenia. Naturalnie cały ten afrykański epizod zasłużył na jakieś spuentowanie tudzież podsumowanie w jakiś ambitny sposób. Jestem jednak pełen obaw, że ten fragment sknocę, gdyż moja przyrodzona skłonność do spłycania nawet najwznioślejszych przeżyć nie opuści mnie zapewne i tym razem. Obiecuję Wam jednak, najukochańsi Czytelnicy, że dam z siebie wszystko.
Aby nie powtarzać się zanadto powiem tylko, że Afryka jest przepiękna i robi naprawdę ogromne wrażenie. Ludzie są bardzo mili i wszyscy się do człowieka uśmiechają. Ale Afryka ma też drugą twarz. Wiadomo: bieda, AIDS, malaria, susza i cholera wie co jeszcze. Mówiąc w skrócie, żyje się tu ciężko. Tak czarnym, jak i białym. Tylko, że ci drudzy są tu (zazwyczaj) z własnej woli i mają wybór. I to właśnie ci ludzie zrobili na mnie duże wrażenie. My mamy swoje problemy, szkołę, pracę, rodzinę i kredyty i nawet nie myślimy, że gdzieś tam, daleko nasi rodacy siedzą całe lata w imię … No właśnie w imię czego? Można oczywiście powiedzieć, że to banalne pytanie jeśli chodzi o misjonarzy, ja jednak tak nie uważam. Każdy z nich ma moim zdaniem trochę inne zapatrywanie na całą tą sprawę i trochę inne cele. Bo hasło „pomoc dla Afryki” to pusty frazes, który niewiele ze sobą niesie. A systemowa, mądra pomoc to temat bardzo ciężki. Pomoc która faktycznie pomaga i nie szkodzi to kwestia szalenie trudna. Wymaga to poświęcenia, czasu i może być bardzo niewdzięczna. Ale ci ludzie których poznałem w Mpansi czerpią skądś na to energię i są w stanie znaleźć motywację. Jak bardzo silna może ona być pokazuje  chociażby historia Gosi, która pracuje w tamtejszym hospicjum już 7(?) lat. Niezły (i jakże medialny) przykład to też historia księdza Krzysztofa, którego mieliśmy okazję i przyjemność poznać w Lusace. Nie aż tak znowu dawno temu był on misjonarzem w „naszej” Pansi. Pewnej nocy grupka miłośników szybkiej kasy włamała się na misję (właśnie tam, gdzie odbywaliśmy nasze emigracyjne, długie Polaków rozmowy) i bez zbędnych ceregieli posłała mu serię z kałasznikowa a później zabrała się za plądrowanie. Mimo ciężkiej rany udało mu się wymknąć do auta i z raną postrzałową jechał przez noc po pomoc aż do Lusaki. Po drodze został jeszcze ostrzelany przez policję, która myślała, że to napastnicy uciekają jego wozem, a on został zamordowany. Nie wdając się zbytnio w szczegóły tej opowieści chcę tylko powiedzieć, że ja po takiej akcji raczej miałbym dość Zambii na dość długi czas, tak mniej więcej do końca życia myślę. On natomiast cały czas jest na placówce i prowadzi działalność misyjną. Tak jak i reszta cichych bohaterów tego bloga.
               
Ja natomiast kończę już moje wpisy i biorę się za robotę. Czekają na mnie obowiązki i wyzwania naszego jakże ambitnego, cywilizowanego życia. Ale gdzieś tam w mej pamięci zachowam obraz i wspomnienie Afryki.
 Żegnaj Pansio! Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy.

1 komentarz: