poniedziałek, 22 listopada 2010

DZIEŃ 71., Pożegnanie z Azją …





16.11.2010, gdzieś w przestworzach, między Azją i Australią
Dziś ambitne plany Łukasza zwaliły nas z łóżka przed 7. rano. Mieliśmy bowiem oglądać Kuala Lumpur ze słynnego budynku Petronas. Plota głosi, że trzeba się tam wybrać jak najwcześniej, bo wtedy nie ma ludzi, jest za darmo no i w ogóle bardzo sympatycznie … I choć wczoraj włóczyliśmy się po mieście do prawie 1, poświęciłam się, zwlekłam z łóżka i 20 minut później wsiadaliśmy już do metra …
Metro fajne, zawiozło nas szybciutko, byliśmy na miejscu już o 7.30, ale na tym się nasza dobra passa zakończyła. Ludzi od groma, trafiliśmy na sam koniec zawiniętej w wężyk długaśnej kolejki. A wjazdu na wieżę jeszcze nawet nie otworzyli. Okazało się też, że ten darmowy wjazd to jakiś mit, albo stare dobre czasy, które minęły bezpowrotnie, teraz bowiem wjazd na mostek między wieżami 10 zł, a wjazd na któreś tam piętro (wcale nie ostatnie) jednego z budynków – 40 zł. Wybraliśmy opcję pierwszą, mostek da nam jakiś pogląd, a 30 zł można tu w Azji zdecydowanie ciekawiej spożytkować ;) Ja to w ogóle miałam straszną ochotę zawrócić i jechać do domu. Właśnie takich miejsc nie cierpię – wianuszku turystów, którzy przez kilka godzin czekają, by wjechać na jakąś badziewną wieżę. Wiem, że właśnie na tym głównie polega w dzisiejszych czasach turystyka – ale ja takiej nie lubię ;((( Czekaliśmy ponad dwie godziny, tyle to nawet pod wieżą Eiffla nie staliśmy! Ma Łukasz szczęście, że zabrałam laptopa i mogłam sobie, siedząc na podłodze, popisać. Nim mogliśmy wjechać na mostek zabrali nas do małej salki kinowej na film – wychwalający potęgę Petronasu. Petronas to ich narodowy wydobywca gazu i ropy, ma stacje w całym kraju, taki Orlen do kwadratu. Nasłuchaliśmy się przez 15 minut jaki jest cudowny, wspaniały, że marzenia o sukcesie i potędze się spełniają, itd., itp. Tym bardziej odechciało mi się wjeżdżać na te ich wieże.
Gdy winda w końcu w niesamowicie szybkim tempie zawiozła nas na 42. piętro usłyszeliśmy tylko: macie 15 minut, inne grupy czekają. Mieliśmy więc dość czasu na pstrykanie fotek idealnie się nadających na naszą klasę. Widok przeciętny, wszędzie jakieś rury, ale było zabawnie. Ja wściekła, niewyspana i naburmuszona i Łukasz próbujący rozładować napięcie swoimi głupimi minami ;) Czas nareszcie minął i mogliśmy zjechać w dół. Poszliśmy do małego parczku zaraz przy wieżach i tam dopiero był ładny widok. Bo ten budynek jest tak naprawdę bardzo ładny, mimo że nie najmłodszy, wygląda jakby go zbudowali kilka miesięcy temu. Pięknie lśni w słońcu, wieczorem odbija promienie zachodzącego słońca. I tak z boku na niego popatrzeć to przyjemność, natomiast w środku – naprawdę nic ciekawego …
Po tej naszej porannej wycieczce wróciliśmy do naszego hostelu i choć Łukasz nie wierzył w to co mówię, ja poszłam sobie spać! Wstałam po 13, gdy musieliśmy się wyczekautować z pokoju. Zabawne, byliśmy w nim ponad 35 godzin, a zapłaciliśmy jak za jedną dobę ;) Zresztą opuściliśmy tylko pokój, a dalej poszliśmy piętro wyżej, gdzie był wspólny „salon”, z kuchnią, kawką i herbatką, telewizorem, kanapami i stolikami. Jak zawsze znaleźliśmy tam „białego” pana wpatrzonego w ekran swojego laptopa. Od momentu naszego przyjazdu, niezależnie od pory (a była to 5 rano, 9, 15, 22) siedzi tam na Internecie. Cechy charakterystyczne: wiek ok. 60 lat, siwy, blady jak ściana, odcień chwilami przechodzący w szary. Pewnie czatuje z jakimiś dziewczynkami …
W salonie obejrzeliśmy film, ludzie tutaj lubują się niestety w thrillero-horrorach, ja popisałam trochę na kompie. Ale ok. 16 uświadomiliśmy sobie, że prócz małej bułeczki nic dzisiaj nie jedliśmy, więc czas już ruszyć cztery litery i coś zjeść. Krótkie spory i w końcu ruszyliśmy w poszukiwaniu pizzy hut, na którą ostatnio jakaś korba mnie wzięła!
Pojechaliśmy do centrum handlowego, gdzie zjedliśmy w jakiej ich lokalnej pizzeri, wzorującej się na hucie, a potem rzuciliśmy okiem na kilka sklepów. Wielkie centrum handlowe, na środku olbrzymia choinka, sprzedawcy w krótkich spodenkach i … czapkach mikołajów. Widok bezcenny ;) Centrum handlowe olbrzymie i bardzo na poziomie, nasza galaxa może się schować. I ceny również przyjazne. Dużo bardziej przyjazne niż w Bangkoku, a nam zostało jakieś 20 minut ! Próbowaliśmy znaleźć Łukaszowi buty, które były naprawdę w super cenach (jeśli były oryginalne, tego to nigdy nie wiadomo) ale niestety nie było jego rozmiaru. Kupiłam więc tylko pendrivea, którego straciliśmy w Kambodży i musieliśmy już wracać do hostelu. Trochę smutno by nam było, gdybyśmy przez zakupy spóźnili się na samolot do Australii.
Dalej wszystko poszło jak z płatka, szybko dojechaliśmy do hostelu, zabraliśmy nasze graty, sprawnie i niedrogo dostaliśmy się na lotnisko. Tam, mimo olbrzymiego strachu i najczarniejszych wizji, wpuścili nas normalnie na pokład samolotu. Obyło się bez żadnych niespodzianek – aż tak dziwnie. Lecieliśmy AirAsia, to takie tanie linie lotnicze, niesamowicie popularne tu w Azji. Ludzie je kochają, ale nam mocno podpadły. Międzykontynentalny lot, ponad 8 godzin w samolocie, a oni nam nawet szklanki wody nie dali. Można sobie było oczywiście kupić (w horrendalnych cenach), ale my pozbyliśmy się już całej malezyjskiej waluty, a dolarów jeszcze nie mieliśmy. W dodatku zapodali takie chłodzenie, że oboje się podziębiliśmy. I znów – były kocyki do przykrycia, ale trzeba je było sobie kupić. To nam się bardzo nie podobało, bo na trasie Mediolan-Bangkok, gdzie za bilet zapłaciliśmy mniej niż tutaj, było jedzenie, picie, kocyki i w ogóle miła atmosfera … Ale nieważne, grunt to żeby się nie roztrzaskał …
Żegnamy więc Azję, po 2,5 miesiącach wędrówki. Zostało tyle myśli, obrazów, wspomnień. Dobrych i tych mniej dobrych. Na podsumowania przyjdzie jeszcze czas, teraz w głowie kołacze się za dużo myśli. A przed nami przecież kolejny, choć na pewno już zupełnie inny etap – kraina kangurów !

Łukasz:
Najczęściej jest tak, że znane i tłoczne punkty na turystycznej mapie zawodzą. Oblegane przez zorganizowane grupy działają na nas wręcz odstraszająco i dlatego na naszej trasie było zaledwie kilka takich miejsc z serii „sztampa totalna”. Jednym z nich były słynne Twin Towers w Kuala Lumpur, przez kilka lat najwyższy budynek świata. Najwyższy już nie jest, ale z racji religijnej prawomyślności jest zapewne dalej jednym z najbezpieczniejszych drapaczy chmur na świecie.
Jak napisała Agata, z zewnątrz budynek naprawdę fajny, ale samo „zwiedzanie” to lekka żenada. No i ta ciągła gadka o wszechmocnym i szlachetnym Petronasie.
Mając w pamięci niedawną wizytę w Chinach patrzę tak sobie na tą Malezję i muszę przyznać, że nie zdawałem sobie sprawy z potęgi tych azjatyckich, wielkich graczy. Wszystko tu zdaje się ekonomicznie kwitnąć podczas gdy „my”, świat zachodu zmagamy się z wielkimi problemami. Kto wie, może jeszcze dożyjemy czasów, gdy pałeczka światowego przewodnictwa ze Stanów i Europy trafi w zupełnie inne ręce? Taka naiwna, dziecinna myśl nasuwa mi się jako podsumowanie tego etapu podroży. Bo już czas zrobić wielki skok i trafić do zupełnie innego świata. Na pewno zamknięcie tego azjatyckiego rozdziału nie jest takie proste i szybkie, trochę musi się wszystko ułożyć w głowie…


1 komentarz:

  1. Łukaszu. u azjatów największy rozmiar jaki robią to 40. sam wiesz dlaczego :)

    przecież tymi wieżami tubylcy rekompensują sobie wiadomo co :)

    Agata - Ty śpiochu! :P zamiast zwiedzać zabawa w podkołdernika chrapanego... to nieładnie!

    OdpowiedzUsuń