środa, 3 listopada 2010

DZIEŃ 55., Pech nie odpuszcza


31.10.2010, Phnom Penh 

Dzisiejszy ranek potwierdził przysłowie, że nieszczęścia lubią chodzić parami. Dopiero co zaliczyliśmy zgachę z wizą, spóźniliśmy się na wschód, a rano odkryliśmy kolejną, jakże miłą niespodziankę. Pakowaliśmy nasze plecaki i odkryliśmy brak małej kosmetyczki z tokenami i pendrivem. Tokeny są nam bardzo potrzebne, bo bez nich nie jesteśmy w stanie robić żadnych przelewów. Nie byłoby to aż takie smutne, gdyby nie fakt, że lada dzień muszę zrobić duży przelew do norweskiego urzędu podatkowego. A bez tokena moje pieniądze są uziemione na koncie …
Zaczęliśmy gorączkowe poszukiwania, bo za 15 minut mieliśmy autobus z powrotem do Phnom Penh. Przeszukaliśmy każdy skrawek pokoju, łącznie z przewertowaniem kosza na śmieci. To było takie dziwne – przecież nie mogło to tak po prostu wyparować ! Dopiero po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że dwa dni temu pisałam coś na kompie na tarasie, takim zadaszonym z fotelami i kanapami do dyspozycji wszystkich hotelowych gości, i wtedy używałam pen drive’a. Zrobiło się ciemno, więc wróciliśmy z Łukaszem do pokoju, a saszetka została widocznie na stoliku … Niestety, próba odnalezienia zguby w recepcji też zakończyła się fiaskiem, nie było uczciwego znalazcy. Bo o ile tokeny są dla innych ludzi całkowicie bezużyteczne (nie znają naszych pinów) o tyle mój 16-gigowy pen drive mógł się komuś przydać …
No trudno. Stało się i nie odstanie. W zasadzie nic strasznego, zamówimy nowe tokeny, poprosimy kogoś o zrobienie przelewów, a pen drive – służył dzielnie i mam nadzieję, że szybko kupimy jego godnego następcę.
My z Łukaszem na zmianę reagujemy różnie na tego typu sytuacje i tym razem to Łukasz prawie nie padł z wściekłościo-żałości. Szybka resuscytacja, głęboka rozmowa prawie nic nie pomogły… Wracał do Phnom Penh posmutniały …

Droga minęła nam w miarę znośnie i po raz trzeci w przeciągu ostatnich dwóch tygodni zawitaliśmy do Happy guesthouse. Już naprawdę mogliby nam dać rabat dla stałych bywalców. Nie ma tego złego tak ogólnie, jutro prócz załatwiania wizy obejrzymy sobie Killing Fields, czego Łukasz tak bardzo pragnął i nie mógł odżałować ostatnio i wypożyczymy jego wymarzony, duży motor – tu na szczęście nie ma zakazu.
To jutro, a tymczasem postanowiliśmy sobie tak po prostu odpocząć po ostatnich intensywnych dniach …
Siedząc na wygodnych, klimatycznych kanapach usłyszeliśmy nasz ojczysty język. A że niewielu rodaków spotkaliśmy dotychczas na naszej drodze (w zasadzie nikogo prócz Nikamonów no i Maćka i zespołu Iowa w Chinach) to postanowiliśmy zagadać. I w ten właśnie sposób poznaliśmy Anię, Piotrka i Igora. Nie byłoby w tym spotkaniu nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że Igor ma … roczek i 3 miesiące! Od dawna próbuję Łukasza przekonać, że dzieci wcale nie przekreślają podróżniczych planów i proszę: oto przed nami żywy dowód!!! Oczywiście dużo ludzi podróżuje z małymi, nawet kilkumiesięcznymi dziećmi, ale zwykle decydują się na mniej wyczerpującą wersję i korzystają z usług biura podróży. A Ania i Piotrek jak prawdziwi backpackersi: plecaki na plecy, Igorka na ręce i w drogę ! Podziwiam, naprawdę. I strasznie się cieszę, że ich poznaliśmy, bo to tylko potwierdziło moje wcześniejsze domysły. Oczywiście podpytałam od razu jak to jest podróżować z dzieckiem. Jest trochę inaczej, to na pewno, ale wcale nie gorzej ;) Na dodatek jeszcze Igorek, słodziak niesamowity, należy do tej grupy dzieci, które nawet sekundy nie usiedzą w jednym miejscu. Nie minęło wiele czasu odkąd odkrył uroki chodzenia i korzysta z tego ile wlezie, a szybki jest jak błyskawica ;) Pełne ręce roboty ! Ale polubiliśmy się – mnie jego uśmiech powalał na kolana, a że posyłał go do mnie nader chętnie, uznałam że mój na niego również działa. Mały, szarmancki podrywacz!
I tak nam minął wieczór: na pogaduszkach, wymienianiu wrażeń z podróży, bieganiu za Igorkiem. Miło było ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz