sobota, 13 listopada 2010

DZIEŃ 65., Koh Lanta skuterowo


Tankowanie

Jeden z oryginalniejszych hotelików - Trazan ;)



10.10.2010, Koh Lanta

Postanowiliśmy poświęcić dzisiejszy dzień na jedno z ulubionych zajęć przyjeżdżających tu białasów, czyli penetrację wyspy z perspektywy skuterojeźdzców. Pogoda idealnie się do tego nadawała, bo nie padało, ale plażowo też nie było. 

Wyspa jest podłużna, zamieszkała w 95% przez Muzułmanów, ma około 30 kilometrów długości i zdecydowana większość turystów okupuje jej zachodnie, „plażowe” wybrzeże. My dzisiaj przejechaliśmy właściwie wszystko, co się da. Północ wyspy nie należy do jakichś specjalnie urodziwych, powiedziałabym wręcz, że widoki są mocno przeciętne. Tam gdzie my mieszkamy też nie jest jakoś super pięknie dookoła, ale sam resort nam się podoba. Bardzo ładne jest natomiast południe wyspy, górzyste, ze skalistymi wysokimi klifami, małymi zatoczkami, krótszymi ale szerszymi i  ładniejszymi plażami. Tamta część Lanty nam się bardzo spodobała – wizualnie. Czy do mieszkania, to sama nie wiem, bo ceny zarówno w ośrodkach jak i w restauracjach są jednak wyższe… Dojechaliśmy aż prawie na samo południe, gdzie drogi są kosmicznie wyboiste, kamieniste i ogólnie mało przyjazne dla skuterów i gdzie jest królestwo małp. Tych małp to my ogólnie sporo spotykamy na naszej drodze i choć są śmieszne i urocze, to jednak nie pałam do nich wielką sympatią. Nie mam do nich zaufania, bo wiem, że potrafią zaatakować, a przeżyłam już kiedyś chwile grozy otoczona przez stado wielkich małp baboo w Zambii. To było chyba najbardziej niebezpieczna sytuacja, która mnie spotkała na Czarnym Lądzie. I choć tutaj te małpki są dużo mniejsze, to jednak na wszelki wypadek trzymam się od nich w bezpiecznej odległości…

Wracając chcieliśmy odwiedzić Anię, Piotra i Igorka w ich ośrodku, ale najpierw musieliśmy coś zjeść, bo kiszki zaczęły nam grać swój charakterystyczny głodowy marsz. Szukaliśmy odpowiedniego miejsca, ale tu za drogo, tam nie mają tego na co mamy ochotę i w pewnym momencie rzuciliśmy okiem na mały przydrożny straganik, gdzie zresztą siedzieli jacyś biali. Jeszcze jeden, bardziej wnikliwy rzut oka i tymi białymi okazali się być Igorek z rodzicami ;) Nie ma co, wyczuwamy się telepatycznie! Oczywiście zjedliśmy sobie wszyscy razem, potem poszliśmy jeszcze na plażę przy ich ośrodku. Mieszkają bardzo ładnie, mają szeroką, piaszczystą plażę, na której Igorek naprawdę może poszaleć.
Pogadaliśmy sobie na tyle, na ile nam pozwolił ten mały wulkan energii, ale słońko zaszło, Igorek zrobił się senny i trzeba było powoli wracać do siebie. Pożegnaliśmy się, bo to już było chyba nasze ostatnie spotkanie na tej azjatyckiej wyprawie. Oni zostają bowiem na Ko Lancie, a my chyba jutro ruszymy dalej. Gdyby była plażowa pogoda to co innego, ale prognozy są raczej bezlitosne…
Do domu wracaliśmy już po ciemku, co może za mądre nie jest, ale za to robi fajne wrażenie, szczególnie gdy się jedzie wzdłuż plaży i morza.
Po powrocie wskoczyliśmy sobie jeszcze do basenu i pływaliśmy z godzinkę. Było już ciemno, ośrodek był oświetlony małymi lampkami, a w basenie nikogo prócz nas ;) Ta kąpiel to był zdecydowanie dobry pomysł…

Podjęliśmy decyzję, choć z ciężkim sercem, że jutro opuszczamy Lantę. Z ciężkim sercem, bo bardzo chcieliśmy wybrać się na snorklową wycieczkę na malutką wyspę Ko Rok, ale w taką pogodę to po prostu nie ma sensu, tym bardziej, że wycieczka nie należy do najtańszych…
Łukasz bolał nad tym strasznie, ale trudno, następnym razem… Kupiliśmy bilety i jutro o 11.20 wyjeżdżamy z Ko Lanty …

2 komentarze:

  1. Interesujący jest kolor tego paliwa :) to chyba odmiana EKO!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie, to tylko benzynka 91 - u nas tez kiedys taka byla ;)

    OdpowiedzUsuń