sobota, 6 listopada 2010

DZIEŃ 57., Niespodzianka na granicy


02.11.2010, Bangkok

Wczoraj wieczorem wsiedliśmy do autobusu, który nas zawiózł aż do granicy. Opuszczaliśmy Kambodżę – kraj, w którym do tej pory przeżyłam najwięcej. Były miłe i smutne chwile, ale był to niezwykły pobyt…  Przy okazji chciałabym jednak sprecyzować pewną rzecz. Ktoś bowiem mógłby pomyśleć, że my się jakoś jednoznacznie źle wypowiadamy o Samnangu. Otóż wcale tak nie jest ;) Jak już wcześniej pisałam: nie znam całej prawdy, a przypuszczenia mogą okazać się bardzo mylące. Ja mogę np. napisać że tak naprawdę to go bardzo jako człowieka polubiłam ;) Wiem natomiast jedno: jeśli ktoś wybiera się do Kambodży, radzę odwiedzić to miejsce. Bo mimo nie najlepszych warunków mieszkaniowych, jest tam wspaniale. Ciężko jest wniknąć i poznać lepiej jakiś kraj – tam jest to możliwe. Jest co robić, jeśli ktoś ma pomysł i wie, że chce komuś pomóc. Potrzebujących tam w okolicy nie brakuje …  Tak więc: zapraszam do Kambodży!!! ;)
Trzeci raz w ciągu kilku dni robiliśmy tą samą trasę, bo do granicy jechało się przez Siem Reap ;) Podróż upływała spokojnie i choć musieliśmy co chwila przesiadać się do nowych autobusów, to bez zastrzeżeń. 

Wszystko pięknie, dopóki nie dotarliśmy do granicy. A tam, no muszę uczciwie przyznać: szlag mnie trafił ! Przy okienku miłego pana strażnika, co podbijał nasze wizy, stała wielka tablica z krajami, których obywatele mogą dostać tutaj darmową wizę on arrival. Wśród nich była oczywiście… Polska ! 
Zastanawiałam się, czy to przypadkiem nie błąd w druku, zapytaliśmy strażnika by się upewnić, bo w głowie wciąż słyszałam stanowczą odpowiedź przemiłego i niezwykle kompetentnego pracownika tajlandzkiej ambasady w Warszawie: „Na przejściu granicznym w Poipet nie ma możliwości uzyskania wizy ona arrival” I nasze rozpaczliwe pytania: Ale czy jest pan tego całkowicie pewien? „Tak, jestem pewien, nie ma takiej możliwości”. Otóż, drogi Panie: JEST !!!!!!!!!!!!! 

Nie tyle zdenerwowałam się wydanymi na marne pieniędzmi (bilety, łapówa za wizy), straconymi dwoma dniami (pozornie straconymi, bo miło je spędziliśmy) ile tragiczną niekompetencją naszych urzędników. Przecież ja nie dzwoniłam tam po to, by pytać o sposób rozmnażania się tajlandzkich krabów wodnych, ale o najbardziej podstawową rzecz, o jaką można spytać pracownika ambasady: czy na tym i na tym przejściu (a Poipet jest jednym z najbardziej popularnych przy wjeżdżaniu do Tajlandii drogą lądową) można uzyskać wizę. I zaznaczę, że specjalnie byliśmy przełączani do Pana, który się właśnie w tym specjalizuje, bo Pani z którą rozmawialiśmy najpierw, nie miała pojęcia …
Ech, chyba szkoda strzępić języka…  

Byliśmy z powrotem w Tajlandii. Zatoczyliśmy kółko i jechaliśmy do miasta, w którym się nasza przygoda zaczęła. Do Bangkoku. Ogrom tego miasta znów zrobił na nas przytłaczające wrażenie. Zdecydowanie nie należy ono do naszych ulubionych. Ale pozytywnie zaskoczyliśmy się po dotarciu do dzielnicy turystów Khao San. To nie było to samo miejsce, co 2 miesiące temu. Było spokojnie, nieporównywalnie mniej ludzi, dało się normalnie oddychać, duchota na jakiś czas odpuściła. Co oczywiście nie zmieniało faktu, że chcieliśmy się stamtąd jak najszybciej wyrwać, złapać jakiś nocny autobus i ruszać na wyspy. Gdybyśmy mieli w Bangkoku nocować, to byłaby to najgorsza kara. 

Na Khao San dotarliśmy dopiero po 15, nie było szans jechać na żaden z dworców i wstąpiliśmy do biura podróży. A tam cudowna wiadomość: nocny autobus do Krabi odjeżdża o 18, są wolne miejsca i kosztuje tylko 350 bathów (35 zł) Byliśmy przeszczęśliwi ! To też ostatecznie potwierdziło nasze wcześniejsze przypuszczenia. W krajach, które mijaliśmy na drodze (no może poza Chinami) kompletnie nie opłaca się jeździć na własną rękę, tzn. wyszukiwać dworców, kupować biletów w urzędowych okienkach. Są one bowiem około 2 razy droższe !!! Jak teraz sobie przypomnieliśmy nasze wyprawy na dworzec w Bangkoku, co nas kosztowały kupę czasu, nerwów i pieniędzy, aż chciało się śmiać. Podróże kształcą, zdecydowanie. Ale z drugiej strony trochę szkoda, bo to takie proste i nudne: kupić bilet w agencji pod hotelem (albo nawet w recepcji własnego hotelu), wsiąść do podstawionego pod drzwi autobusu i jechać…
Gdybyśmy tak zawsze robili, to o czym my byśmy tutaj pisali ???

Z tymi wolnymi miejscami to mieliśmy naprawdę szczęście, bo cały autobus był w zasadzie pełny. Wygodne siedzenia, kocyki – cieszyliśmy się bardzo. Jeszcze tylko kilka godzin i obudzimy się w raju ;))  Słońce, złote plaże, turkusowa woda … Tylko zaraz, zaraz. Przecież za szybą lało jak z cebra, tak bardzo, że woda wdzierała się do środka i krople deszczu spadały na mój koc. 

Czy to może oznaczać, że tam gdzie jedziemy też tak jest ???      

2 komentarze: