czwartek, 25 listopada 2010

DZIEŃ 73., Australijska codzienność


18.11.2010, Melbourne

Oj ta zmiana półkul coś nie najlepiej na mnie wpłynęła. Obudziłam się dzisiaj po 11, zmęczona i niewyspana jak rzadko. Ale do tego wszystkiego jeszcze głodna, więc zeszliśmy na dół, zrobiliśmy sobie naleśniki na śniadanie, a potem, o zgrozo, poszliśmy dalej spać.
Druga pobudka nastąpiła po 14. No to już była gruba przesada, zmęczenie zmęczeniem, ale trzeba przecież jakoś godziwie przeżyć te nasze pierwsze dni na nowym kontynencie, a nie tylko leżeć w łóżku! Ale że mieliśmy ochotę na taki leniwy dzień, postanowiliśmy zbadać co też miejscowe sklepy mają do zaoferowania …

Wyszliśmy z domu i ruszyliśmy w drogę. Mijaliśmy niskie, jednorodzinne domy gęsto rozsiane po całej okolicy. Takie, jak ogląda się często na amerykańskich filmach. Tutaj praktycznie każdy ma samochód, pieszych jest bardzo niewielu, do najbliższych sklepów czy stacji ma się bowiem zwykle kilka kilometrów. Ale my auta nie mamy, więc z przyjemnością zrobiliśmy sobie spacer. Doszliśmy do sporego centrum handlowego, takich bardziej outletów i tam wypatrzyliśmy dla Łukasza fajne buty. Ale większość czasu i tak spędziliśmy w sklepie spożywczym - w Aldim. 

Ile radości sprawiły mi te zakupy… Jazda z koszykiem, wrzucanie do niego: mleka, płatków, makaronu, chleba, sera, ogórków, babanów, wina, itp. Jakie to piękne wydarzenie, które docenia się dopiero, gdy na ponad dwa miesiące trzeba z niego zrezygnować. Codzienne zakupy. W dodatku ceny z Aldiego w niczym nie przypominały tych z 7 eleven z wczoraj, wręcz przeciwnie, przypominały nawet chwilami ceny polskie, choć zdajemy sobie sprawę, że Aldi to już jest w Australii najniższa półka. Nam jednak nic więcej do szczęścia nie było trzeba ;) Obładowani siatami, zadowoleni, wróciliśmy do domu. 

Tam czekała już na nas Jana. Zrobiliśmy obiad – spaghetti, a potem wybraliśmy się na mały samochodowy objazd po okolicy. Jana zawiozła nas na plażę. Ładna, szeroka plaża, piaseczek, pokolorowane zachodzącym słońcem niebo, a do tego … taki potworny wiatr, że czułam że mnie przewiewa na wskroś. No właśnie, wiele się po Australii spodziewałam, ale na pewno nie takiej pogody! Ja tu się psychicznie próbowałam uodpornić na upały, bałam się, że będę umierać z gorąca, a tu jest najzwyczajniej w świecie … zimno. Nie tak bardzo, zimowo-zimno, ale na pewno sporo chłodniej niż myślałam że będzie. Jeszcze jak świeci słońce to jest ok, ale wystarczy że postoi się w cieniu, albo słońce schowa się za horyzontem, wtedy robi się naprawdę chłodno. Czego jak czego, ale tego to się po Australii nie spodziewałam ;) 

Taki miły, spokojny dzień, przyzwyczajanie się do nowego klimatu. Wiem, że na razie działa na mnie bardzo usypiająco, bo zasnęłam bardzo szybko, zmęczona jak po jakiejś ciężkiej, wysokogórskiej wspinaczce … To był więc kolejny dzień takiej aklimatyzacji ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz