czwartek, 25 listopada 2010

DZIEŃ 72., Welcome to Australia ;)




17.11.2010, Melbourne

I udało się, jesteśmy w Australii ! ;)) W czasie lotu trochę stracha mieliśmy. Co, jeśli nasze załatwiane przez Internet wizy to jednak jakaś lipa? Albo że pomyliliśmy się przy podawaniu danych z paszportu i na lotnisku w Australii każą nam wracać skąd przylecieliśmy ?
Nic takiego się jednak nie stało, grzecznie wpuścili nas do Australii. Wpuścili nawet moją drewnianą żyrafkę, o którą tak się obawiałam. Australia ma bowiem niesamowicie restrykcyjne prawo jeśli chodzi o wwożenie rzeczy – nie można wwozić żadnych muszli (nasze śliczne muszle znalezione na plaży zostały więc w Malezji), nasion, roślin, ziemi (nawet butów, w których jest ziemia w podeszwie) no i rzeczy drewnianych. A my ich mieliśmy całkiem sporo i aż mi serce krwawiło, bo bałam się że każą mi je wyrzucić. Na szczęście trafiliśmy na miłego pana celnika, który je sobie pooglądał, popukał mojego kokosowego ptaszka ze wszystkich stron i w końcu wypowiedział magiczne słowa:  Welcome to Australia  ;) Już nam się zaczęło podobać !!! Cieszyłam się, że po mrożącym samolocie wyjdę sobie na australijski skwarek i chłód odejdzie w zapomnienie. Wyszliśmy na zewnątrz i …zimno ! Założyłam polara, bo chłodne powietrze przenikało mnie do szpiku kości. Usprawiedliwiłam to jednak tym, że akurat stałam w cieniu. 

Trzeba nam było jakoś się z tego lotniska wydostać. Był autobus, po 16 dolarów od łba i po długich próbach znalezienia jakiejś tańszej opcji w końcu się na niego zdecydowaliśmy. Oj, może nie być lekko, cena autobusu mało przyjazna, szczególnie, że lotnisko było blisko centrum i jazda zajęła nam niecałe 20 minut. Ech, a jeszcze tak niedawno przejechaliśmy prawie całą Kambodżę za 3 dolary …
Zmierzaliśmy do pani Janiny – koleżanki mamy Łukasza. Pani Jana co prawda dość późno została powiadomiona o naszej wizycie (dopiero jakiś tydzień temu), ale zgodziła się nas przez kilka dni przenocować. Zważywszy na fakt, że ceny hosteli w Australii są dość drogie, naprawdę mieliśmy olbrzymie szczęście. 

Dotarliśmy do centrum i tam musieliśmy w końcu zabić czymś głód, który dokuczał nam już od poprzedniego wieczora. Weszliśmy do sklepiku 7eleven i trochę przeraziłam się tamtymi cenami. Niektóre produkty były nawet droższe niż w Norwegii. Oj, nie wiem co przyjdzie nam jeść w tym kraju… Ale za to wizyta w pobliskim fast foodzie, takim australijskim odpowiedniku Mcdonaldsa pozytywnie nas zaskoczyła. Zestaw za niecałe 6 dolarów – toż to naprawdę niewiele więcej niż w Polsce. Ale chyba wreszcie dorosłam i pomyślałam o tym z niechęcią: dlaczego fastfoody są tu takie tanie?  Może pomyślałam tak dlatego, że z samolotu wysiadłam zaledwie kilka godzin temu, a już zdążyłam zauważyć kilku naprawdę grubych ludzi, których chyba ani razu nie widziałam w Azji! I choć zdarza się, że jadam w Macdonaldsie, bo po prostu mam na coś ochotę, tak teraz pomyślałam o tym z przerażeniem i wizja żywienia się w takich miejscach przez najbliższy miesiąc wydała mi się najgorszą karą …

Z panią Janą udało nam się spotkać w mieście. Była akurat w pracy, więc poczekaliśmy na nią kilka godzin w parku w centrum Melbourne. Było przyjemnie, tak … norwesko ;) Ludzie przychodzili poleżeć na trawie, zjeść swój lunch, a my zmęczeni podróżą rozwaliliśmy nasze torby, plecaki i poszliśmy spać. Akurat gdy się obudziliśmy przyszła pani Jana (będę pisać Jana, bo szybko przeszliśmy na Ty) i pojechaliśmy pociągiem do jej domu. Muszę to napisać, bo to było niesamowite: w pociągu widziałam sobowtóra Brada Pitta!!! Dobrze, że siedziałam, bo chyba bym nie ustała z wrażenia. Jeszcze jak na złość siedział 3 rzędy dalej i to na wprost mnie, aż nie mogłam oczu oderwać. Nie to żeby mi się Brad Pitt aż tak bardzo podobał, ale ten gościu był tak podobny, że aż nie mogłam uwierzyć!

Melbourne jest niesamowicie dużym miastem, rozciągniętym jak mało które. W centrum są wysokie, nowoczesne budynki, ale cała reszta to jednorodzinne domki. Śmiesznie to wygląda z lotu ptaka: płasko, miliony małych domeczków, a pośrodku taka mała wysepka z drapaczy chmur.
Jana mieszka dość blisko, bo „tylko” 23 km od centrum. Braki w parkingach i chore ceny biletów postojowych powodują, że dużo ludzi jeździ do pracy pociągiem zamiast autem. Po około 20-minutowej jeździe dotarliśmy do naszej stacji-Cheltenham i tam wpakowaliśmy się do Jany samochodu i pojechaliśmy do jej domu.
To dopiero jest willa! Wiedzieliśmy, że Jana mieszka w nowym domu, ale nie spodziewaliśmy się takiej willi. Duży, nowoczesny, świetnie urządzony dom, z takimi małymi zwracającymi uwagę szczegółami, tak pasującymi do siebie nawzajem i nadającymi charakter temu miejscu. Byliśmy naprawdę pod wrażeniem … Jana włożyła w ten dom mnóstwo pracy i serca, sama wymalowała wiele ścian, namalowała większość obrazów, które tam wiszą (naprawdę super) Aż dziwne było przenieść się z naszych, niekiedy przecież mocno partyzanckich hosteli, do takiego miejsca. To taki zupełnie inny świat ;)
Byliśmy potwornie zmęczeni, ale mimo to pogadaliśmy sobie miło we trójkę. Mieliśmy okazję dowiedzieć się sporo o Australii od osoby, która mieszka tu od ponad 30 lat. Usłyszeliśmy więc wiele ciekawych rzeczy.
Potem ja nas rozpakowałam (pierwszy raz od ponad dwóch miesięcy użyłam szafy – piękne uczucie), nastawiliśmy pranie i w końcu padnięci poszliśmy spać w naszym pięknym pokoiku z balkonem … 

Jest inaczej, ale czasem miło powrócić do luksusów ;)

1 komentarz:

  1. "Braki w parkingach i chore ceny biletów postojowych powodują, że dużo ludzi jeździ do pracy pociągiem zamiast autem."

    Pochwalam, pochwalam. Dusić miejskich kierowców jak najbardziej.

    OdpowiedzUsuń