czwartek, 18 listopada 2010

DZIEŃ 66., A jednak KO ROK i … coś chce nas zjeść!



Nowy gatunek kraba ;)


11.11.2010, Ko lanta
Dzisiejszej nocy pogoda po raz kolejny sprawiła niespodziankę. Łukasz się obudził i tak od niechcenia wyjrzał przez okno, a tam: piękne, oślepiające słońce. Jak to ? Przecież miało być brzydko i tylko dlatego nie kupiliśmy wycieczki na Ko Roka! Spojrzeliśmy szybko na zegarek, było chwilę po 8. O ile dobrze pamiętałam, wycieczka na Ko Roka zaczynała się o 8., albo o 8.30. Ponieważ agencja turystyczna znajdowała się na terenie naszego ośrodka, jakąś minutkę drogi od nas, Łukasz pobiegł, by sprawdzić, czy coś się jeszcze da zrobić. I wrócił z dobrymi wieściami: bilet do Ao Nang przebukował na jutro, a za 15 minut odbiera nas stąd samochód i jedziemy na Ko Roka. Hurrra ;) Ale mamy szczęście !!!
Tuk tuk zawiózł nas do przystani i stamtąd wsiedliśmy na łódź. Tym razem nie była to już zwykła drewniana łajba z silnikiem (takiej opcji niestety na Ko Roka nie było) i wsiadaliśmy na dużą motorówkę. Mniej klimatycznie, ale za to trochę szybciej …
Usiedliśmy blisko dziobu, skąd mieliśmy widok na mijane krajobrazy. Najpierw płynęliśmy wzdłuż Lanty i co jakiś czas zbliżaliśmy się do brzegu by dobierać nowych pasażerów. Z tej perspektywy wyspa wydawała się jeszcze ładniejsza!
Skacząc na falach, z wiatrem we włosach mknęliśmy w stronę Ko Roka. Niebo przestało już jednak być takie nieskazitelnie błękitne, miejscami kłębiły się ciemne chmury i mogło być naprawdę bardzo różnie. Ale szczęście nam sprzyjało i nad Ko Rokiem świeciło słońce !
Wyspa zrobiła na nas fantastyczne wrażenie. Jest mała, kameralna i prawie bez turystów. Plaża jest szeroka z pięknym, białym piaskiem, a woda turkusowa i niesamowicie czysta. Idealna wyspa, gdy chce się uciec od zgiełku świata i poobcować z przyrodą. I choć myśleliśmy że jest to niemożliwe, to jednak okazało się, że istnieje na niej opcja noclegu! Wyspa jest chroniona, jest częścią Parku Narodowego, ale jak się okazało można na niej rozbić swój (bądź wynająć) namiot! Jeśli kiedyś wrócimy do Tajlandii to już wiemy dokąd ! ;)
 Ci którzy nie byli zainteresowani snorklowaniem mogli od razu zostać na wyspie, my oczywiście chcieliśmy nacieszyć się trochę podwodnym światem.
Ko Rok znany jest jako snorklowe eldorado i rzeczywiście zasługuje na swój tytuł. Na olbrzymim obszarze rozpościera się rafa koralowa (wciąż nie tak kolorowa jak w Egipcie, ale taki już chyba jej urok) a w niej schronienie znajduje mnóstwo różniastych ryb i podwodnych stworów. Mi to snorkolowane podobało się bardzo, do czasu …
Płynęłam sobie spokojnie podziwiając rybki gdy czułam że jakieś glony przyczepiają mi się do nóg. Raz, drugi, trzeci. Po chwili jednak dotarła do mnie pewna myśl: Agata, tu nie ma żadnych glonów! Obróciłam się i zobaczyłam czarną na oko 20-centymetrową rybkę, która dobierała się do moich nóg. Mało z płetw nie wyskoczyłam!!! Zaczęłam się szamotać, piszczeć, topić i łykać wodę. Tym bardziej, że rybka nijak nie chciała się odczepić. Ruszyłam w kierunku Łukasza, krzycząc o pomoc, a on zamiast mi pomagać to mało co się nie utopił ze śmiechu. Po chwili jednak to ja mogłam się śmiać, bo rybka przerzuciła się na Łukasza. Już wiem, czemu się śmiał, wyglądało to przekomicznie, taki wielki człowiek i taka mała rybka, a szamotaliśmy się i darliśmy jak wariaci. Aż już nie mogłam z tego wszystkiego oddychać, zmęczyłam się strasznie. Po kilku minutach rozpaczliwej ucieczki wydawało nam się, że wreszcie zniknęła, więc spróbowałam uspokoić oddech i spróbowaliśmy powrócić do spokojnego podziwiania podwodnej krainy. Coś mnie jednak zaczęło szczypać na brzuchu. Bałam się nawet spoglądać w tamtym kierunku, ale Łukasz potwierdził moje przypuszczenia waląc w kierunku mojego brzucha jak oszalały. Rybki to jednak w ogóle nie odstraszało. Wkurzyłam się więc i kazałam dać mu już spokój, licząc że może jednak ja i rybka damy radę sobie pływać w symbiozie. Próbując nie myśleć o tym, co się szamocze koło mojego pępka płynęłam dalej. Ale rybka nie była niestety gotowa iść na żadne kompromisy, bo znowu zaczęła mnie podgryzać. Moja psychika zaczęła powoli wysiadać. Wskoczyłam Łukaszowi na plecy i kazałam się wieźć do łodzi. Rybka jak na komendę przyssała się teraz do brzucha Łukasza. Opijając się wodą ze śmiechu i przerażenia najszybciej jak się dało dopłynęliśmy do łodzi. Przed wejściem na pokład dałam jeszcze ostatniego nura pod wodę, gdzie rybka zapamiętale dobierała się do Łukasza brzucha. Wdrapaliśmy się na pokład – byliśmy ocaleni … Byłam wykończona, to snorklowanie to jednak sport ekstremalny …
Reszta wycieczki widziała nasze dziwaczne zachowanie i oczywiście wypytywali co to było. Nasza opowieść o rybce wywołała ogólne zdziwienie i rozbawienie – oczywiście nikomu prócz nas się taki podwodny przyjaciel nie trafił ;) Ciekawa przygoda, nie powiem ;)))
Po tym wyczerpującym snorku pojechaliśmy na jeszcze jeden. Miałam trochę obaw przed wejściem do wody. Rybka była przecież tak zdeterminowana, że wcale bym się nie zdziwiła gdyby śledziła łódź i za chwilę znowu się do nas przyssała. Dałam nura, ale naszej czarnej rybko-pijawki nie było. Siedziało mi to jednak w głowie, bo co widziałam jakąś czarną rybkę (a takich tu przecież dużo) to miałam odruch ucieczki. Ale reszta ryb była piękna, nie powiem ;) 
Dalej ruszyliśmy na samego Ko Roka. Najpierw zjedliśmy smaczny lunch (całe szczęście, zważywszy na to, że przecież nie zdążyliśmy zjeść śniadania) a potem mogliśmy oddać się błogiemu plażowaniu. Słońce tak prażyło, że dałam radę poleżeć zaledwie kilka minut, ale za to leżenie na pół w wodzie, przy samym brzegu to już co innego. Było fantastycznie …
Pod koniec pobytu na wyspie nadciągnęły ciemne chmury i zaczęło padać. Można by powiedzieć: idealnie, akurat gdy się stamtąd zwijaliśmy. Pojechaliśmy jeszcze na ostatnie snorklowanie, ale mi schodzenie do wody w deszczu jakoś aż tak się nie podobało, więc Łukasz poszedł sam. Jednak tylko krowa nie zmienia zdania i po kilkunastu minutach i ja wskoczyłam do wody. Łukasza nigdzie nie widziałam, znalezienie go wśród wszystkich snorklujących nie było zbyt łatwe. Pływałam więc sobie spokojnie, ale coraz bardziej się niepokoiłam. Zaczęli już wołać wszystkich z powrotem na pokład a Łukasza wciąż nie było. Przez głowę zaczęły przebiegać mi setki ciemnych myśli, wszyscy byli już na pokładzie i wreszcie zobaczyłam jak pędzi do nas gdzieś z oddali. No ładnie – narażać mnie na takie stresy. Tym bardziej, że to trująca lion-fish tak go tym razem zafascynowała…
Powrót nie należał do łatwych i przyjemnych. Deszcz rozszalał się na dobre, chciał sobie widocznie wynagrodzić to, że przez pół dnia to słońce rządziło na niebie. Padał jak oszalały a jeśli dodać do tego prędkość naszej motorówki to zdawało się, że walą w nas nie krople, ale jakieś wielkie szpile. Skakaliśmy na falach, było mokro, zimno i do celu daleko, ale i tak byliśmy strasznie zadowoleni. Ten Ko Rok to nam się udał, nie powiem ;) Walka z bałwanami zajęła nam sporo dłużej niż droga w tą, w dodatku fale były tak wysokie, że nie dało się, jak rano, dobijać do brzegu by wysadzać pasażerów. Musieliśmy więc płynąć na drugą stronę wyspy, gdzie była zatoka i skąd mogliśmy bezpiecznie wyjść na ląd. Wyziębieni, ale z bananami na twarzach zostaliśmy odwiezieni do ośrodka.
Już prawie do końca dnia padało, więc szwendaliśmy się po restauracjach, pakowaliśmy i psychicznie żegnaliśmy się z Lantą.   

Łukasz:
Powiem szczerze, że dopiero takie wyspy jak Koh Phi Phi czy Koh Rok pozwoliły mi zrozumieć turystyczny fenomen Tajlandii. W tych plażach i krajobrazach można się naprawdę zakochać i w sumie mogę nawet zrozumieć ludzi którzy przyjeżdżają tu rokrocznie od wielu lat. To są właśnie te magiczne miejsca, które choć w większości mocno skomercjalizowane, zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie. 
Dzisiejszy Koh Rok to po prostu wyspa z marzeń. Jeżeli miałbym przyjechać do Tajlandii na taki bardziej stacjonarny urlopik to najprawdopodobniej wbiłbym się pod namiot właśnie tu. Tym bardziej, że atmosfera tu taka trochę robinsonowska i finansowo prezentuje się to (zapewne nie na długo) całkiem pozytywnie. Wyspa jest bardzo mała, daleko od stałego lądu i jest to park narodowy, więc jedynymi budynkami są siedziba strażników i kantyna (no dobra, jest w głębi chyba jeszcze parę małych bungalowów). Żadnych wymuskanych resorcików, rozbijasz namiot metr od plaży. Tylko ty, krystalicznie czysta woda, szum fal i …kilku nowych ruskich „trenujących” od samego rana. Czego można chcieć więcej?
Snoorkling był fenomenalny. Nie zabrakło niczego, były wspaniałe widoki, śmiech, krew i łzy.
Delektuje się piękną rafką, pląsam sobie spokojnie z moimi kolorowymi nemo-friendami aż tu nagle słyszę, że moja Agatka drze się w niebogłosy na takim poziomie, że pod wodą daje to efekt odpalającego torpedę U-boota. Patrzę co się dzieje i nie wiem o co chodzi. Ruchy jak na dance floorze po konkretnej tablecie zdradzają, że coś z nią nie tak więc trzeba przystąpić do jakiejś akcji ratunkowej. Niestety moje bohaterski zapędy doznały mocnego osłabienia, gdy zobaczyłem TO. Zmutowany glonojado-pijawo-rekinek podgryzał mi żonę ze wszystkich stron! I przyznam się szczerze, że w tym momencie to już sam potrzebowałem pomocy, bo dostałem takiego napadu śmiechu, że momentalnie nabrałem wody w maskę i rurkę. Napad śmiechu trochę ustąpił dopiero, gdy Agata wskoczyła mi na głowę (chcąc odruchowo być nad powierzchnią potraktowała mnie jako pomost/karmę dla pijawy) a mikro żarłacz zaczął trenować swoją szczenę na moim tyłku. No cudownie, człowiek przyjeżdża na drugi koniec świata żeby się trochę odstresować i ponapawać pięknem podwodnego świata a tu peszek, mały ludojadzik wytypował nas na ofiarę jaką ludzkość ma zapłacić za nawiedzanie i niszczenie rafy. Taki rekinkopodobny punisher z rafy koralowej. Tylko czekać na jeszcze kilku jego kumpli i trafimy do działu snoorkowe „ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”.
Jako, że w swej przebiegłości szybko spostrzegłem, że wszelkie próby zasugerowania naszemu natarczywemu koledze, że już czas się rozstać, działają trochę jak w tych scenach z „Toma i Jerrego”, gdy kocur próbuje rozwalić mysz stojącą na jego własnym czole za pomocą wielkiego młota, wpadłem na dość błyskotliwy plan, który to bezzwłocznie wyłuszczyłem małżonce: DO ŁODZI!!!!!
Do łodzi było daleko, w dodatku Agata siedziała mi na plecach. Cała akcja trwała z dobry kwadrans. Reagowałem już tylko, gdy czułem, że mysiu-pysiu zagnieżdża się gdzieś na moim ciele w sposób permanentny, wyrywając go za ogon. W końcu dopłynęliśmy, URATOWANI! Mówiąc całkiem poważnie, to myślę, że ten stworek siedział (i obgryzał?) naszą łódkę a po podniesieniu kotwicy śledził nas dopóki mu starczało sił, kto wie, czy nie zginął zmielony przez śruby. Naprawdę charakterny gość, mało już takich w dzisiejszych czasach.
Nie rozgrzebując już więcej świeżych ran po tych traumatycznych przeżyciach muszę podsumować snoorkowanie na Koh Rok bardzo pozytywnie. Jest to bez wątpienia najlepsze miejsce snoorkowe w jakim kiedykolwiek byłem, idealna wizura, dużo dużych, ciekawych ryb. Zachęcam, tylko nie zapomnijcie pozdrowić naszego znajomego.


2 komentarze:

  1. Jakąś traumę tam mieliście na tej wyspie! Ale brzmi zachęcająco! Cieszymy się, ze jesteście cali! Wszystkie kończyny na miejscu! AAA! Ubolewaliśmy nad zaniknięciem wąsa boskiego Rodriqueza, ale widać, że wraca! Tak trzymać!

    OdpowiedzUsuń
  2. Was boskiego Rodrigo a raczej zamieszczanie zdjec, ktore uwiecznily jego istnienie, malo nie doprowadzily do rozwodu. Sporo sie musialam nameczyc, aby ukazac go swiatu, ale warto bylo.... Prawda ?

    OdpowiedzUsuń