wtorek, 9 listopada 2010

DZIEŃ 58., Nareszcie na plaży

03.11.2010, Ao Nang

Niestety, ten nocny deszcze to nie był sen. W miejscu, w którym się po raz
drugi tej nocy przesiadaliśmy do innego autobusu ( a które było jakieś 2
godzinki drogi od Krabi, do którego zdążaliśmy) lało i pan nas próbował
przekonać na zakup biletu do jakiegoś innego miejsca (u niego oczywiście),
bo w Krabi wody po kolana. Miny mieliśmy nietęgie, a na dodatek jeszcze
jeden incydent wyprowadził Łukasza z równowagi.
Wybudzeni z głębokiego snu, w pośpiechu wysiadaliśmy z autobusu i choć
sprawdzałam czy nic nie zostało, zostawiłam tam polara. Polara Łukasza,
którego on bardzo lubił, a który tej nocy służył mi za podusię . Na
szczęście w porę sobie przypomniałam, autobus jeszcze stał, Łukasz poszedł
przeszukać nasze siedzenia, ale polara nie znalazł. Wymyślał potem przez
najbliższe 2 godziny Tajlandczykom od najgorszych złodziei, był zły jak nie
wiem co. Dopiero po jakimś czasie ośmieliłam go zapytać, gdzie on tego
polara szukał. Pod siedzeniem, na siedzeniu i na półce. Zapomniał niestety,
że polar służył mi jako poduszka i jedyne miejsce w którym mógł być, to z
boku, wciśnięty między siedzenie a szybę. Tam niestety nie sprawdził .
Gdy dojechaliśmy już do Krabi, albo prawie do Krabi, bo wysadzili nas przy
jakiejś agencji kilka kilometrów przed (znajomi taksówkarze też przecież
muszą trochę zarobić) zrobiliśmy akcję polar. Kazaliśmy pracownikom tej
agencji dzwonić do kierowcy, polar został szczęśliwie odnaleziony i mogliśmy
odebrać go jutro . za opłatą oczywiście. To rozsierdziło Łukasza, trochę się
tam z nimi pokłócił, ale ostatecznie stanęło na tym, że jutro się u nich
zjawiamy po odbiór polara. Zobaczymy ;)

Miły pan, który nam sprzedawał bilet do tego miejsca w Bangkoku, poradził
nam by nie jechać do Krabi, tylko do Ao Nang, gdzie jest ładna plaża i w
ogóle dużo fajniej .Tak też zrobiliśmy.
Dotarliśmy do Ao Nang i dość szybko znaleźliśmy bardzo korzystny cenowo i w
sumie nawet fajny pokoik. Baliśmy się tych cen na wyspach, a tu proszę: 200
bathów (20 zł), czyli najtaniej jak do tej pory w Tajlandii. Wybraliśmy się
na plażę, tym bardziej, że los okazał się dla nas bardzo łaskawy i nie tylko
że nie padało i nie było widać śladu powodzi, ale jeszcze świeciło słońce !
To trzeba było wykorzystać! Do plaży mieliśmy 2 minuty, kolejny duży plus
naszej kwatery. Plaża ładna, ludzi niewiele, zaczynało nam się podobać.
Postanowiliśmy jednak spróbować przebić się na inną, najsłynniejszą i ponoć
jedną z najpiękniejszych plaż w tym regionie: Railay Beach. Dotarcie do niej
to nie była taka prosta sprawa, teoretycznie była bardzo blisko, ale była
oddzielona górami i jedyną drogą do niej była droga morska. A przewoźnicy
łódkowi oczywiście dość słono sobie za tą usługę liczą .
Stwierdzimy, że spróbujemy na piechotę, tym bardziej, że na końcu plaży
znaleźliśmy uroczą drogę, takie schody znikające gdzieś w dżungli.

Do Railay Beach nie dotarliśmy, ale miejsce, które ukazało się naszym oczom
było wystarczająco pięknie, by na nim spocząć. Na końcu tej drogi, a po
drugiej stronie góry, znajdowała się bowiem kolejna plaża. Prawie pusta,
piękna, taka jakby zatoczka otoczona pięknymi skałami. Był tam kompleks
hotelowy, ale plaża nie była ich, więc można było z niej skorzystać.
I tam właśnie spędziliśmy nasz pierwszy dzień na tajlandzkich plażach. Było
super przyjemnie, woda cieplutka, siedzieliśmy w niej grubo ponad dwie
godziny. Próbowaliśmy płynąć do tej drugiej plaży, ale zawróciliśmy gdzieś w
połowie drogi, było jednak trochę za daleko. Zresztą tu było na tyle
pięknie, że nie chciało nam się nigdzie ruszać . Pokryte palmami wybrzeże,
zalesione wzgórza, olbrzymie skały wystające z wody - czegóż chcieć więcej ?
Nie wiedzieliśmy jednak, czy to już "TO". To przecież pierwsze miejsce do
którego trafiliśmy, było przepięknie, ale może to normalka, a dalej będzie
jeszcze lepiej ? Woleliśmy się więc, na wszelki wypadek, aż tak bardzo nie
zachwycać.

Po 5-godzinnym pobycie na plaży wróciliśmy do nas i ruszyliśmy odkrywać
uroki miasteczka. Jeśli ktoś lubi nadmorskie kurorty, takie powiedzmy tuż
przed sezonem, albo tuż po nim, to tak tu właśnie teraz jest. Dużo miejsc,
gdzie można zjeść, jeszcze więcej gdzie można zaopatrzyć się w ubrania i
pamiątki. Turyści spacerujący z miejsca na miejsce, a wśród nich, ku naszemu
dużemu zaskoczeniu, cała masa Polaków!
Ot taki typowy kurorcie, z McDonaldsem i azjatycką Pizzą Hut. Niby super, a
jednak zatęskniłam za Kambodżą. To tutaj, to jednak nie do końca ja .

Wieczorem byliśmy świadkami najpiękniejszego zachodu słońca, jaki w życiu
widziałam. Od razu zaznaczam, że zdaję sobie sprawę, że nad naszym kochanym
Bałtykiem też pewnie można coś takiego zobaczyć. Tylko, z racji tego, że
mieszkam (albo raczej: mieszkałam) tyle lat nad morzem, bardzo rzadko tak
naprawdę chodziłam je oglądać. A szkoda, bo są niesamowite. Tutaj, w tym
zachodzie kluczową rolę odegrały chmury, które przybierając przeróżne
postaci przykrywały słońce i rozsiane były na całym niebie. I to niebo przez
kilkadziesiąt minut przybierało coraz to nowe i coraz bardziej niesamowite
barwy .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz