niedziela, 28 listopada 2010

DZIEŃ 76., Polski dzień w Melbourne










21.11.2010, Melbourne

Przywieźliśmy ze sobą słońce, inaczej się tego określić nie da ;) Od naszego przyjazdu padało chyba tylko raz, a przeważało słonko. Przez pierwsze dni nie grzało jeszcze aż tak mocno, ale wczoraj i dzisiaj pokazało na co je stać. A wiadomo, nic nie ma większego wpływu na odbieranie otaczającego świata, niż piękna pogoda. 

Dziś ruszyliśmy na zwiedzanie Melbourne ;) Pojechaliśmy razem z Janą i pierwszym miejscem do którego nas zabrała, było 35. piętro hotelu, w którym kiedyś pracowała. Stąd pewnie znała tą chyba najbardziej znaną w całym Melbourne toaletę z widokiem na miasto. Twin Towers z Kuala Lumpur mogły się przy tym schować ;) Muszę przyznać, że w takiej toalecie to jeszcze nie byłam! I pomyśleć, że dwa budynki obok musiałabym za o 5 pięter wyższą przyjemność płacić 30 dolarów. Jak dobrze jest poznawać miejsca w towarzystwie ich mieszkańców…  

Dziś był zupełnie wyjątkowy dzień na zwiedzanie Melbourne, jedyny taki w roku – główny skwer w mieście był biało-czerwony, bo trafiliśmy na „polski dzień”. Pewnie gdybyśmy mieszkali na stałe w Polsce i przyjechali tu prosto z niej, nie zrobiłoby to na nas większego wrażenia. Ale jesteśmy już od grubo ponad 2 miesięcy w podróży, w dodatku mieszkając w Norwegii dobrze wiemy co znaczy tęsknota za ojczyzną. Tutaj jednak ta tęsknota wygląda troszkę inaczej. Polacy mieszkający w Australii nie odwiedzają kraju kilka razy w roku. Nie kupią sobie biletu lotniczego za kilkadziesiąt/kilkaset złotych. Nie wyskoczą do Polski na weekend. Bywają rzadko, nawet bardzo rzadko i tym bardziej tęsknią.
Polska, którą ujrzeliśmy na festynie, to piękna, stara Polska, która nie we wszystkich rejonach kraju przetrwała… Na scenie dzieci w strojach krakowiaków dawały pokaz tańców ludowych, na innej scenie kawałek dalej przygrywał zespół disco-polo. Ludzie stali w gigantycznych kolejkach za pierogami, bigosem i kiełbasą (nie skusiliśmy się, bo ceny dość przerażające, a my przecież już za miesiąc będziemy mieć świąteczną ucztę). Dorośli i dzieci mieli na sobie koszulki, flagi, czapki zdradzające ich polskie korzenie. Dziś wszyscy byli dumni z tego, że są Polakami. Wzruszające były starsze panie, tak pięknie wystrojone, wystarczył jeden rzut oka, by wiedzieć że są Polkami. Naprawdę niezwykle przyjemnie było odczuć tą ciepłą, serdeczną atmosferę.
Na festyn pojechaliśmy z Janą i już tam na miejscu poznaliśmy jej znajomych: Australijką Christine oraz panią Rysię i pana Marka. Na festynie było również kilka innych ciekawych osób. Sprzedawcy bursztynów, którzy przyjechali tu … z Kołobrzegu ;) (pani Rysia spotyka ich nad morzem co roku jak jeździ do sanatorium) Zjawiła się również polska „wielka gwiazda”, żona zmarłego Marka Perepeczki (ta co się do „M jak Miłość” wkręciła) Zawsze czułam, że ta pani to jakieś jedno duże nieporozumienie, ale dziś się w tym utwierdziłam. Świat jest bowiem bardzo mały i ta pani była przez kilka lat najbliższą sąsiadką Jany, tu w Australii. Kilka historyjek z życia codziennego i już wiem, że byśmy się nie zaprzyjaźniły ;)
Jana została ze swymi znajomymi na ploteczki, a my ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie miasta. 

Wsiedliśmy do starego, zabytkowego tramwaju, który robił rundkę dookoła, a głos z głośników informował nas o mijanych zabytkach i atrakcjach. My to specjalnie zabytkowi nie jesteśmy, ale skusił nas ogród botaniczny. Wysiedliśmy z tramwaju i przenieśliśmy się do świata roślin, zaraz przy centrum. Super miejsce na spacer z rodzinką. I tu znów (prócz roślin, na których się nie znam) zaskoczył nas świat zwierząt. W kilku miejscach były plakaty, by uważać na mieszkające tam żółwie długoszyje, bo teraz jest akurat ich czas na składanie jaj. Pomyślałam sobie, jak to fajnie byłoby takiego żółwia spotkać, a kilkanaście minut później śliczny długoszyjny żółwik ukazał się naszym oczom. Był tuż przy krawężniku, gdzie składał jaja, wytężając się bardzo i wyciągając swoją i tak już długą szyję. Kawałek dalej było stadko pięknych, kolorowych papug, które u nas żyją tylko w klatkach. Ależ fascynująca jest ta australijska fauna …

Czas mijał nam tak szybko, dopiero co tutaj przyjechaliśmy, a już nadchodził wieczór. Oglądaliśmy miasto skąpane w ciepłym, zachodzącym słońcu. Centrum to wysokie, ale ładne drapacze chmur, gdzieniegdzie poprzetykane zabytkowymi, starszymi budynkami. Jest mnóstwo parków, zieleni. Bardzo nam się tu podoba, zdaje się, że to fantastyczne miasto do mieszkania. Widziałam tu dzisiaj chłopaka na wózku, sparaliżowanego od szyi w dół. Był całkiem sam, a wózek prowadził i kierował brodą … To było niesamowite, ale przy okazji uświadomiło mi, że w Azji nie widziałam ani jednej osoby poruszającej się na wózku, za to tu w Australii przez te kilka dni już wiele...

Wsiedliśmy do pociągu, który zabrał nas do domu. Taka podróż trochę zajmuje, bo najpierw jedzie się jakieś 20 minut pociągiem, a potem jeszcze pół godzinki na piechotę. Nic dziwnego, że tu w Australii każdy ma samochód – choćby po to, by nim sobie dojechać do najbliższej stacji ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz