środa, 3 listopada 2010

DZIEŃ 53., Ludzie rzeki i przedłużamy nasz pobyt w Kambodży

Siem Reap, 29.10.2010

Jeszcze wczoraj stwierdziliśmy, że jesteśmy ogólnie zbyt zmęczeni, by już
dziś o świcie atakować Angkor Wat i oglądać wschód słońca - tą przyjemność
zostawimy więc sobie na jutro ;) A dzisiaj spróbujemy spełnić marzenie
Łukasza i wypożyczyć prawdziwy motor. Nie jakieś tam skuterek jak do tej
pory, ale prawdziwego crossa ;) Ja pospałam sobie troszkę dłużej a Łukasz
wybrał się na miasto w poszukiwaniu motoru. Wrócił po jakimś czasie z bardzo
kwaśną miną - z motoru nici, czy to tego dużego, prawdziwego, czy też
skutera. Miejscowe władze znalazły sposób na to, by miejscowi tuktukarze
przypadkiem nie stracili pieniędzy na chleb i kilka miesięcy temu
wprowadziły zakaz wypożyczania motorów jakimkolwiek białasom (żeby
przypadkiem komuś nie wpadło na myśl żeby do zwiedzania Angkoru wypożyczać
dwukołowiec, zamiast wspomagania szlachetnego tuktukarza). Żadna
wypożyczalnia nie chciała dać się przekonać, nawet za cenę łapówki.
Niestety, Łukasza marzenie i tym razem się nie spełni.

Ale za to wypożyczyliśmy sobie rowery - tego jeszcze na szczęście nie
zabronili. Zjedliśmy lunch (no dobra, przyznam się, w pizzeri ala pizza hut
i muszę przyznać, że straaasznie mi smakowało) i ruszyliśmy w drogę, nie
mając w zasadzie żadnego celu. Wyszliśmy z tej ekskluzywnej, klimatyzowanej
pizzeri w centrum miasta i jakieś 200 metrów dalej skręciliśmy w małą,
piaskową uliczkę, zakładając że będziemy próbowali jechać wzdłuż rzeki. Nie
przejechaliśmy nawet 100 metrów, gdy naszym oczom ukazał się zupełnie inny
świat. Piękne hotele zamieniły się na bambusowe chatki, przystrzyżone
trawniki i bulwar nad rzeką w slumsy i brud, elegancko ubrani ludzie w
prawdziwych, biednych mieszkańców Kambodży. I ten świat podobał nam się o
niebo bardziej. Choć pewnie jest to egoistyczne myślenie, my jesteśmy tu
tylko na przejażdżce, przejedziemy, zobaczymy i wrócimy do swego świata, a
ci ludzie woleli by pewnie mieszkać przy tym "piękniejszym" odcinku rzeki...
Nasza przejażdżka wzdłuż rzeki ciągnęła się kilometrami, niektóre domy były
w miarę zadbane, ale jednak przeważały slumsy. Nie to jednak było kluczowe -
najważniejsi byli ludzie, tak przyjaźni i uśmiechnięci. Pozdrawiali nas,
dzieci wołały to swoje słodkie: hejoł (hello) i nie wiem czemu miałam
wrażenie, że są szczęśliwsi od "miastowych". Wciąż nie mogę się nadziwić tak
bardzo przyjaznemu nastawieniu tych ludzi, mówi się że Polacy są gościnni i
serdeczni, ale u nas mało kto uśmiecha się do Murzynów pełną gębą i
przyjaźnie macha wykrzykując "dzień dobry". Tutaj, wśród tych ludzi, czuję
się dobrze. Tak po prostu dobrze. Nasłuchałam się różnych rzeczy o Kambodży,
z wielu opowieści wynikało, że zostanę zaraz po przekroczeniu granicy
obstąpiona przez tłum żebrzących dzieci, które przez cały pobyt nie dadzą mi
spokoju. Tymczasem tu mijałam setki przesłodkich, ale biednych dzieci i
tylko dwoje z nich dodało do swego pozdrowienia magiczne słowo: one dollar.
Nie wiem ile kilometrów tak przejechaliśmy, ale przez całą drogę uśmiech
radości nie schodził nam z twarzy. W końcu rzeka skręciła na prawo, a my
dalej pojechaliśmy prosto, gdzie dotarliśmy do wielkiego rozlewiska. Woda
stoi tam przez 6 miesięcy w porze deszczowej i w tym czasie ludzie mieszkają
tam na swoich łodziach, łowią nie mamy pojęcia co i życie tak się leniwie
kręci. Nie wiemy co się dzieje, gdy ta woda wysycha. W każdym bądź razie po
sforsowaniu kilku mniejszych zbiorników wodnych trafiliśmy na taki, którego
bez łodzi nie dało rady pokonać. Poddaliśmy się więc i zawróciliśmy. Ale i
tak co mieliśmy zobaczyć to zobaczyliśmy ;)

Dalej nie było już niestety tak różowo, bo wbiliśmy się na szosę. I nie mogę
nawet powiedzieć, żeby ruch mi jakoś doskwierał, ale był to już po prostu
zupełnie inny, poukładany świat, z ładnymi domami, sklepami. Jechaliśmy tak
jeszcze kawałek próbując znaleźć kompleks świątynny, mniej znany od Angkor
Watu, ale również godny obejrzenia. Nie udało nam się to niestety, albo
inaczej: zrezygnowaliśmy gdy się zorientowaliśmy, że musielibyśmy jechać do
niego główną szosą przez kolejnych kilkanaście kilometrów. Wróciliśmy więc
do miasta, wypiliśmy co nieco (mnie dopadło niestety to co mnie dopada
zawsze wtedy gdy jem w pizzy hut: pragnienie, którego nie da się ugasić; w
ciągu tych kilku godzin wypiłam chyba z 3 litry różnych płynów i nadal
chciało mi się pić) i postanowiliśmy wykorzystać czas maksymalnie i zwiedzać
okolicę póki nie zrobi się ciemno.
Znów zdaliśmy się na rzekę, tym razem jednak udaliśmy się w przeciwną
stronę. I ponownie okazało się, że wystarczy kilka minut jazdy, by przenieść
się w zupełnie inny świat. Świat pełen brudu, śmieci, ubóstwa, ale
jednocześnie pełen uśmiechu, radości i przemiłych ludzi. To było
niesamowite, te kontrasty tu w Kambodży wprawiają w osłupienie. Piękne
hotele, a naprzeciwko małe bambusowe chatki. Gdy tak jechaliśmy mijaliśmy
kilka ukrytych na uboczu wielkich domów, otoczonych wielkimi murami. Po tym
wszystkim co w ostatnich dniach usłyszałam, kojarzyło mi się to niestety
tylko z jednym i popsuło mi trochę dobry nastrój .
Wróciliśmy zmordowani, ale strasznie zadowoleni. Plan był taki, że jutro
atakujemy Angkor i wieczorem wsiadamy do nocnego busa do Bangkoku. Łukasz
rano obskoczył wszystkie agencje, znalazł najtańszy bilet (wszędzie
sprzedają bilety na ten sam autobus, tyle że po bardzo różnych cenach, tak
mniej więcej od 8 do 20 dolarów) i mieliśmy iść go kupować. Tak tylko żeby
się upewnić że zgadza się to, co uznaliśmy za oczywiste, Łukasz zszedł do
naszej recepcji by zapytać czy nie ma problemu z wyrobieniem wizy "on
arrival" na granicy. Odpowiedź była jednoznaczna: takiej możliwości nie ma,
na tym przejściu takiej wizy nie dostaniemy. Miny nam trochę zrzedły, ale
uznaliśmy że oni się po prostu nie orientują. Chybcikiem zadzwoniliśmy do
ambasady tajlandzkiej w Polsce i za którąś z kolei próbą udało nam się
połączyć z panem, który .tę informację potwierdził.
No i klops pełen. Oznaczało to bowiem, że musimy się cofać do Phnom Penh, by
wyrobić wizę, stracimy kupę czasu i trochę pieniędzy ;( Ale za głupotę i
niefrasobliwość się płaci. Darmowe, bezproblemowe wizy tajlandzkie okazały
się jak do tej pory naszą największą biurokratyczną kłodą podczas tej
wyprawy. Tym razem była to nie tylko kwestia naszego braku pomyślunku, ale
też splot niefortunnych wypadków. Bo tak naprawdę mieliśmy plan składać
podanie o wizę w Phnom Penh, ale kilka czynników złożyło się na to, że
jednak tego nie zrobiliśmy... Szkoda.

Łukasz oczywiście przeżył wielką traumę, był tak wściekły, że pewnie przez
trzy dni z tej żałości nie wychodziłby z pokoju. Ja, co by zniwelować tą
miłą atmosferę, przyjęłam to nadzwyczaj spokojnie - trudno, widocznie tak
miało być ;) W Kambodży mi dobrze, więc z chęcią zostanę tu jeszcze trochę
dłużej. Trzeba nam się było też trochę pokłócić, aby negatywne napięcie choć
częściowo uszło z Łukasza i by mógł żyć dalej. I tak całe szczęście, że
Łukasz nas uratował przed jazdą do granicy i pocałowaniem klamki w nos, bo
gdyby nie zszedł do recepcji i nie spytał, to pewnie i ja straciłabym dobry
humor...
Tak naprawdę nic takiego się nie stało ;)))

Łukasz:

Człowiek szybko się przyzwyczaja do wygody. Jeszcze nie tak dawno nam,
Polakom wcale nie tak łatwo było podróżować po świecie, ale teraz, w dobie
Europy bez granic całe te bzdurne wizy wydają się jakimś kuriozalnym
nieporozumieniem. Naprawdę doceniam teraz wygodę swobodnego podróżowania w krajach Unii bo z braku czasu przed wyjazdem jesteśmy, że tak powiem, wizowo
nieprzygotowani i czasem staje się to sporym problemem. W tym wypadku nie
chodzi za bardzo o pieniądze, ale o czas, bo "stracimy" praktycznie dwa dni.
No, ale nie ma tego złego, przynajmniej obejrzymy sobie Killing Fieldsy, na
które zabrakło nam wcześniej czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz