środa, 3 listopada 2010

DZIEŃ 54., U bram Angkoru

Siem Reap, 30.10.2010



Dziś po raz pierwszy mogę użyć zwrotu: wstaliśmy skoro świt, w dosłownym
jego znaczeniu. Ba, nawet więcej: wstaliśmy przed świtem ! Bo ten świt
mieliśmy przecież witać na Angkor Wat. Budzik zadzwonił o 4.45, a pół
godzinki później siedzieliśmy już na rowerach i pędziliśmy co sił w stronę
Angkoru. Musieliśmy pedałować pełną parą, bo trochę się przeliczyliśmy
czasowo i świat zaczynał jaśnieć, co oznaczało że wschód słońca już tuż tuż.
Wspaniała, orzeźwiająca przejażdżka. Droga była łatwa: trzeba było sunąć
prosto i w którymś momencie odbić w prawo. Coś się nie mogliśmy na żadną z
tych odbitek zdecydować, a że wszystkie drogi prowadzą do Angkoru, to dalej
sunęliśmy prosto.  Robiło się już niebezpiecznie jasno, do wschodu zostało
pewnie kilka minut i wreszcie z ulgą zobaczyliśmy budkę z urzędnikiem.
Eureka, jesteśmy uratowani, jeszcze 3 minutki i będziemy podziwiać
spektakularny wschód słońca. Pan spytał nas o bileciki, których my nie
mieliśmy, bo przecież zamierzaliśmy kupić je u niego! Pech, który się
wczoraj wieczorem przypałętał jakoś nas widocznie jednak nie zdążył opuścić,
pan poinformował nas spokojnym tonem, że on biletów nie sprzedaje, on je
tylko sprawdza, a punkt sprzedaży jest jakieś 4 km stąd - musimy się cofnąć.
Cofnąć się w drogę, którą tak naprawdę powinniśmy byli przyjechać, gdybyśmy
skręcili w prawo. Ale nie skręciliśmy i tym samym straciliśmy szansę na
wschód .
Tym razem to ja potrzebowałam dłuższej chwili żeby odtajać i odgonić złe,
mordercze myśli, podczas gdy Łukasz próbował obrócić wszystko w żart.
Wróciliśmy się do tego punktu, już bez specjalnego pośpiechu - słońce
właśnie wschodziło. Ech . Jednak los nie był wobec nas aż tak bardzo
okrutny, bo gdy dotarliśmy pod Angkor słońce już co prawda wzeszło, ale
wciąż przebijało się między dumnymi wieżami Angkoru - piękny widok . Zrobiło
się też dużo spokojniej, bo całe hordy turystów z biur podróży wracały na
śniadanie do miasta. Było cicho, spokojnie i pięknie - wszystko skąpane w
ciepłych promieniach wschodzącego słońca. Humor nam się znacznie poprawił ;)
I dalej było już tylko lepiej.
Powoli, bez pośpiechu chodziliśmy sobie po budynkach, które stoją tu od
ponad 800 lat. To niesamowite, że przetrwały w takim stanie. Ale jeszcze
bardziej niesamowite jest to, że człowiek potrafi stworzyć coś tak
niesamowitego: wielkiego, pięknego, trwałego co mimo upływu setek lat w,
śmiem twierdzić, każdym wzbudza zachwyt. Bo Angkor nas zachwycił, nas,
którzy przecież nie należymy do największych amatorów sztuki czy
architektury. W Angkorze tkwi jakaś magia . Nic, stworzone ręką człowieka,
co do tej pory podczas tej podróży widzieliśmy (i może w ogóle co w życiu
widzieliśmy) nie może się z nim równać .
Ale Angkor Wat to nie tylko Angkor Wat, to kilkanaście innych kompleksów
świątynnych położonych w niedalekiej odległości od siebie. Każdy jest inny i
każdy jest niezwykły. I choć nie wszystkie są tak spektakularne i potężne
jak Angkor, to mają inne zalety, szczególnie te na mniej uczęszczanym
szlaku: jest przy nich cicho, spokojnie, to idealne miejsce na to, by
przystanąć i tak po prostu pomyśleć.
A przede wszystkim te wszystkie świątynie to raj dla fotografów. Nigdy nie
widziałam takiego miejsca, te świątynie to źródło niekończącej się
inspiracji. Mam wrażenie, że można by tam było przychodzić codziennie przez
kilka lat i wciąż odkrywałoby się nowe, fascynujące ujęcia. Nawet nas,
takich laików fotograficznych, zainspirowały tamte klimaty i pstrykaliśmy
fotki jak urzeczeni. Szkoda, że ani sprzęt ani umiejętności, nie pozwoliły
nam ukazać do końca magii tego miejsca .
Dodatkowego uroku temu wszystkiemu dodawały rowery. Myślę, że z perspektywy
turysty siedzącego w tuk tuku (a takich było 97%), czy nie daj Boże
autokaru, odebrałabym to wszystko inaczej. Ale podróż po idealnych na rowery
drogach, osłonionych od słońca przez przepiękne, kilkusetletnie drzewa,
nadawała temu wszystkiemu swoisty, niesamowity klimat. I odległość do
pokonania była tak naprawdę idealna. Ta dłuższa trasa, którą zrobiliśmy,
miała około 30 km, plus kilka kilometrów w jedną stronę by dojechać do
Angkoru - czyli akurat tyle, by się specjalnie nie zmęczyć, ale też poczuć,
że człowiek nie tylko zrobił coś dla ducha, ale i coś dla ciała.
Nie zdążyliśmy niestety zrobić wszystkiego, udało nam się obejrzeć ok.10
obiektów. Ale czuliśmy, że na ten pobyt to wystarczy. Pod świątynią Ta
Prohm, gdzie Angelina Jolie kręciła Tomb Ridera, daliśmy się "nagonić" i
zjedliśmy obiad. Nie sprawdziły się nasze obawy, że wszystko będzie
horrendalnie drogie, dostaliśmy na wszystko rabat 50% (mają niski sezon,
więc kuszą ofertami) i za dwa duże, smaczne dania z mięsem i dwie cole
daliśmy 5 dolarów. O takie ceny to nawet w mieście trudno .
Pod koniec pogoda przestała nam niestety sprzyjać, padał mikroskopijny,
prawie nieodczuwalny deszczyk, ale najgorsze było to, że niebo było
zachmurzone. W niczym nie przeszkadzało to w zwiedzaniu, ale niestety - z
romantycznego zachodu słońca nici .
Ale mam nadzieję, że wrócimy kiedyś do tego miejsca. Bo ono zdecydowanie
jest tego warte. Tak jak i cała Kambodża, która nas urzekła, zafascynowała i
zaintrygowała.

Łukasz:
Poranny falstart nie okazał się całe szczęście kompletną katastrofą, bo
zdążyliśmy jeszcze zobaczyć tarczę słoneczną wyłaniającą się zza Angkoru, a
to chyba jest ten najmagiczniejszy moment. No i w sumie była to sytuacja w
pewnym sensie mocno komiczna: oto dwóch zasapanych cyklistów z pianą na
pyskach pędzi co sił na stuletnich kozach by u bram Angkoru dowiedzieć się,
że teraz należy cofnąć się o 4 kilosy, by kupić bileciki. Ale tak to bywa,
gdy wszystko chce się zrobić samemu, szybko i z napiętym terminarzem bez
możliwości wcześniejszego rozeznania. Nie pierwszy i nie ostatni zapewne raz
podczas tej wyprawy los daje na pstryczka (żeby nie powiedzieć kopa) w nos,
ale to właśnie tworzy klimat takiego typu podróżowania i człowiek później
wspomina to ze śmiechem.
Co do samego kompleksu Angkoru, to powiem tylko, że jest to jedna z tych
rzeczy, które warto zobaczyć przed śmiercią, chociażby raz. Rozpisywanie się
o jego piękności i ogromie nie ma chyba większego sensu, bo to po prostu
trzeba zobaczyć. W mądrych przewodnikach piszą, że gdy Londyn był zaledwie
50000-nym miasteczkiem w Angkorze mieszkało już ponad milion ludzi. Nie wiem
jak oni to wyliczyli, ale jestem im w stanie w to uwierzyć.
Duże wrażenie robi to, że budowle tak stare są naprawdę dobrze zachowane. W
Europie zamki i czy kościoły z 12. wieku zachowane w oryginale to marzenie
ściętej głowy. Tu zarośnięte dżunglą miasto stało spokojnie aż do swojego
powtórnego odkrycia przez Francuzów w 1861 roku.  Trochę podobnie jak słynne
Machu Picchu, do którego zresztą jest przez niektórych w pewien sposób
porównywane. I na naszych znajomych to właśnie Angkor zrobił większe
wrażenie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz