niedziela, 28 listopada 2010

DZIEŃ 75., Misiu koala wygrany w totolotka










20.11.2010, Melbourne

 Dziś był w zasadzie pierwszy dzień takiej prawdziwej australijskiej przygody. Sobota, prognozy zapowiadały piękne słoneczko, w dodatku jeszcze Jana ma dzisiaj urodziny. Zdecydowanie trzeba to było jakoś uczcić ! Już od dawna planowaliśmy jakąś wycieczkę na dzisiaj, ale trochę ciężko było znaleźć miejsce – Jana nie chciała jechać za daleko, bo taka podróż autem męczy, a najciekawsze (albo raczej najbardziej znane) miejsce w stanie Victoria to Ocean Road i Dwunastu Apostołów, położonych prawie 300 km od Melbourne. W końcu jednak Jana zdecydowała się na poświęcenie nam całej tej soboty i o 9 rano wyruszyliśmy na Ocean Road!

Świeciło cudne słonko i nie trzeba było jechać daleko, by naszym oczom ukazał się otwarty ocean z pięknym wybrzeżem – szerokimi plażami, skalnymi klifami. Ślicznie, naprawdę. Jednak największego uroku temu wszystkiemu dodawała zieleń, która tak naprawdę nie jest tu widywana za często. Przyjechaliśmy bowiem w dość wyjątkowym czasie. Do naszego przyjazdu padało w zasadzie non stop przez kilka miesięcy – takich deszczy nie było w tym regionie od 35 lat!!! Nic więc dziwnego, że  wszystkie roślinki dźwignęły się do życia po takiej wodnej uczcie. Ku naszemu zdziwieniu zobaczyliśmy więc piękną zieloną Australię. Po jednej stronie błękitno-turkusowy (niesamowity odcień) ocean, a po drugiej zielone łąki z owieczkami. Ach, jakże mi te krajobrazy przypominały … Irlandię Północną. Szczególnie, że odwiedziłam ją tuż przed rozpoczęciem tej podróży i kochana Rosie zabrała mnie na wycieczkę wzdłuż wybrzeża. Tamte krajobrazy mam więc jeszcze bardzo świeże w głowie i to co oglądałam tutaj naprawdę przypominało mi zieloną Irlandię… 

Zatrzymaliśmy się najpierw przy uroczej latarence morskiej, potem zjedliśmy lunch z widokiem na ocean. Tu w Australii mają wspaniałe miejsca piknikowe. Stoliki, czyściutkie toalety, z papierem i mydłem(!) i do tego wszystkiego grille! Wszystko darmowe, czyste, zadbane, aż przyjemnie się w takich miejscach zatrzymywać.
Czekała nas jednak długa droga, więc tak za wiele przystawać nie mogliśmy. Ale że żadne z nas nie prowadziło, to mogliśmy napawać się widokami. Zielono-błękitno-słonecznie, naprawdę piękna mieszanka. Oczywiście podczas podróży wypytywaliśmy o wszystko, między innymi o słynne australijskie zwierzaki: kangury i misie koala. Kangurów jest bardzo dużo, może nie w tym rejonie tutaj, ale jak pojedziemy wyżej na pewno zobaczymy dużo – szczególnie zabitych na drogach. Natomiast jeśli chodzi o misie koala to Jana stwierdziła : „Prędzej strzelicie szóstkę w totolotka niż zobaczycie tu koalę” W innych częściach kraju może byłaby jakaś szansa, ale niestety nie tutaj. Szczególnie po strasznych pożarach, które co jakiś czas nękają te rejony. Ostatni taki straszny pożar buszu miał miejsce całkiem niedawno, sama pamiętam zdjęcia i relacje z telewizji. Niestety, dla zwierzaków to najgorsze, szczególnie dla misi koala, które nie tylko tracą życie, ale wiele z nich również jedyne źródło swego pożywienia – drzewa eukaliptusowe.
Biedne misie koala, smutno nam się zrobiło…

Jechaliśmy sobie dalej i widzieliśmy rośliny, które w tych deszczach znalazły swoją szansę na odrodzenie. Był na przykład całkiem ususzony las eukaliptusów, gdzie tylko na niektórych gałęziach wyrastały listki. I właśnie gdy przejeżdżaliśmy koło jednego takiego lasku zobaczyłam GO. Pewnie gdyby nie jeden pan, który stał i robił mu zdjęcie, bym go nie dojrzała. Ale jednak, na drzewku eukaliptusowym z jedną tylko gałęzią z listkami siedział piękny, najsłodszy na świecie, misiu koala. Tak nisko, że może gdybym podskoczyła to udałoby mi się go dotknąć. Oczywiście zaalarmowałam współpasażerów, akurat była zatoczka do parkowania i wszyscy wylecieliśmy oglądać misia. Ale to była radość… Nawet Jana, która mieszka tu ponad 30 lat, niejednego misia już widziała, biegała podniecona jak mała dziewczynka. Misie koala mają bowiem w sobie coś tak uroczego, że u każdego wywołują wielkiego banana na twarzy. Takie zwierzątka radości. Ten nasz siedział sobie leniwie na drzewku, żuł sobie powolutku liście, czasem zmieniał pozycje, drapał się. Oczywiście niedługo po nas zatrzymywały się kolejne samochody, ludzie zbiegali się i tylko widziałam kolejne radosne uśmiechy na twarzach.
To spotkanie z koalką dało mi tyle szczęścia, nawet się nie spodziewałam. Oglądać zwierzęta w ZOO to jednak zupełnie inna bajka, nie da się tego porównać ze znalezieniem takiego misia w jego naturalnym środowisku. Ale prócz radości wkradł się smutek i troska. Ten lasek był praktycznie suchy – została tylko ta kępka liści. Ciut lepiej (ale też nie za dobrze) było po drugiej stronie drogi. No ale miś przecież się tam nie teleportuje, będzie sobie powolutku przechodził przez drogę. A co jeśli akurat będzie jechał samochód ? ;( Ale pomyślę optymistycznie: na pewno nic mu się nie stanie !!! 

Po dłuższym koalowym postoju ruszyliśmy dalej, ale widok misia na drzewie nam towarzyszył …
Trzeba nam było troszkę przyspieszyć, bo do 12 Apostołów mieliśmy jeszcze kawałek, a już było po 15. W końcu jednak szczęśliwie dotarliśmy, zaparkowaliśmy na parkingu z dziesiątkami innych samochodów. Znane miejsca mają właśnie to do siebie … A i tak nie ma teraz jeszcze sezonu.
Ale Apostołowie nie zawiedli – choć nie ma ich już 12. Ci apostołowie to formacje skalne wystające z oceanu. Ale ocean chce pokazać kto tu rządzi i co jakiś czas któryś z apostołów łamie się i ocean zabiera go ze sobą. Szkoda, bo to naprawdę piękny widok. Jedyna szkoda, że nie można napawać się nim w samotności – no ale wszystkiego mieć nie można... Byliśmy tam akurat w czasie, gdy patrząc na apostołów słonko świeciło nam prosto w twarze, więc z ładnych zdjęć nici. Ale nacieszyliśmy się widokiem, bo oko nie aparat, dało radę … Za to dwie inne skały, trochę dalej (w sumie nie wiem, może to też byli apostołowie?) pięknie się przed nami prężyły i wdzięcznie pozowały do zdjęć. 

To był długi, piękny dzień. Zatrzymaliśmy się jeszcze na kolacyjny piknik, znów w uroczym miejscu nad wodą. Zjedliśmy co nam zostało z piknikowej wyprawki i wyruszyliśmy do domu. Do przejechania było prawie 300 km, ale była dobra droga i jakoś to poszło w miarę bezboleśnie. Choć wiem dobrze, że po takim całym dniu Jana była wykończona. Acha, nie mogło być inaczej, wypełniliśmy po drodze kupon totolotka. Szóstki niestety nie wytypowaliśmy, ale my już dzisiaj dostaliśmy przecież naszą porcję szczęścia. Wystarczy ;)  

W domku wypiliśmy urodzinowego szampana, zjedliśmy ciacho i z głową pełną nowych, pięknych obrazów poszliśmy spać.  

Łukasz:

Dzisiejsze spotkanie z panem koralgolem to kwintesencja kangurzastego etapu naszej wyprawy. Bez żadnego dennego safari czy zoo, ot tak po prostu w lesie. Tak jak ma być, prawdziwie. Oczywiście nigdy by do tego nie doszło, gdyby nie ostre jak brzytwa sokole oko Agaty.
Sam misiek był naprawdę miłym gościem. Naćpany liśćmi eukaliptusa nic sobie nie robił z naszej obecności. Był tak nisko, że mógłbym go zdjąć ręką, ale tak sobie pomyślałem, że może nie jest aż tak potulny jak wygląda a w dodatku to był jakiś zawodnik wagi ciężkiej, bo był całkiem spory, myślałem, że zaraz spadnie z całą tą gałęzią. No i te ząbki…

Taki wyluzowany tryb życia tego zwierzaka mnie zauroczył, żeby nie powiedzieć zainspirował. Sam bym tak chciał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz