sobota, 13 listopada 2010

DZIEŃ 63., Łukasz daje nura



08.11.2010, Ko Lanta

Dzisiaj to ja za wiele napisać nie będę w stanie, dzień należał bowiem do Łukasza. Mój mężu wybrał się na podwodne zwiedzanie okolicy, podczas gdy ja najpierw spałam, później nas pakowałam i z niecierpliwością czekałam na jego powrót ;) To była nasza pierwsza półdniowa rozłąka podczas tej podróży – śmieszne, takie dziwne uczucie.
Gdy Łukasz wrócił z nurkowania, wybraliśmy się na pożegnalne shake’i i potem już na prom, który miał nas zawieźć na kolejną wyspę – Ko Lantę.

Ta nasza wczorajsza wycieczka pokazała nam inne oblicze Ko Phi Phi i stwierdzam, że jednak nie jest ona taka zła. Poza tym będąc na niej dużo myślałam – o życiu, szczęściu, o ich ulotności. Phi Phi to bowiem jedna z wysp, które najbardziej ucierpiały podczas tsunami. Miejscowi przewodnicy mówią, że zginęło na niej około 4000 ludzi… I choć wyspa tętni dzisiaj życiem, to wciąż można napotkać na niej na ślady tej tragedii. W szkole nurkowej, skąd nurkował Łukasz, wisi duże zdjęcia jej właściciela wraz z dwoma córeczkami. Im się niestety nie udało uciec przed tą śmiercionośną falą …

Z Phi Phi popłynęliśmy na Ko Lantę, dużo większą i dużo spokojniejszą wyspę. Jeszcze na promie daliśmy się namówić na pokój, zauważyliśmy bowiem, że naganiacze mają czasem całkiem nienajgorsze oferty. Szczególnie, że była to opcja z darmowym dowozem, a wyspa jest duża i tuktukarze sporo sobie liczą za transport. Jak już dotarliśmy do ośrodka nie żałowaliśmy – dostaliśmy własny mały domek, ładny, z łazienką, malutkim tarasikiem (35 zł za noc). Cały mini-resort był zadbany, obsadzony ładnymi roślinami, był basen i restauracja tuż przy plaży. Czegóż chcieć więcej ? Odwykliśmy już przecież od takich luksusów. Tylko pogoda coś nam niestety nie dopisywała, bo o ile ranek był pochmurny, ale znośny, o tyle wieczorem mocno się rozpadało … Ale co nam to w sumie przeszkadza ? Siedzieliśmy sobie pod dachem restauracji i patrzyliśmy na światełka na morzu ….

Łukasz:

Tak sobie pomyślałem, że może warto by się poświęcić trochę dla potomności i napisać na tym blogu w końcu coś wartościowego (w sensie przydatnego) dla postronnego osobnika czytającego nasze wypociny (o ile takowi w ogóle istnieją) w złudnej nadziei na znalezienie czegoś przydatnego przy planowaniu jego własnej podróży w te dzikie zakamarki naszego wspaniałego globu. Mam już kilka asów w rękawie jeśli chodzi o tę kwestię, ale dzisiaj zgodnie z zapowiedziom szefowej i ogólnym mym nastrojem słów kilka na temat dłuuugi i szeroki: dawanie nura w Tajlandii. Bo przewodniki i fora swoje a życie swoje.

Pierwsza podstawowa kwestia to odwieczny konflikt: wybrać zachodnie
czy wschodnie wybrzeże? Słynna mekka nurkowa Ko Tao znajduje się na wschodzie, jest jednym z najpopularniejszych miejsc nurowych na świecie i w ogóle bardzo bolałem nad tym, że monsuniaste wichry odepchnęły mnie nawet od myślenia o odwiedzeniu jej. Jednak wszyscy nurkowie na Phi Phi na hasło Ko Tao reagują z lekkim uśmiechem. Jeśli wierzyć mojemu nurkowemu przewodnikowi (fajny gość, Brytyjczyk) to Ko Tao to taka fabryka świeżynek dla PADI, która komuś kto już umie nurkować ma bardzo mało do zaoferowania. Zaś najlepszym miejscem jest oczywiście …Phi Phi. Mniej więcej w tym tonie o  Tao wypowiedziało się jeszcze kilku gości, więc coś w tym pewnie jest. I jeśli miałbym wrócić do Tajlandii jeszcze raz, to znowu wybrałbym zachodnie wybrzeże, choć zapewne nie ograniczyłbym się tylko do jednej wyspy.

Co do mojej własnej oceny samych raf wokół Phi Phi, to na pewno jest to pierwsza liga i wytrzymuje konkurencję z Egiptem (przynajmniej w mojej bardzo amatorskiej ocenie). Generalnie wydaje mi się, że sama rafa jest nieco mniej efektowna, ale za to zwierzaki są takie jakieś większe, liczniejsze i ciekawsze człowieka. Kilkuminutowa zabawa z dużym żółwiem wodnym, płaszczki i masa innych stworów to rzeczy zostające we wspomnieniach na całe życie. I choć warunki nie były optymalne to jestem bardzo zadowolony i z czystym sumieniem mogę polecić. Choć jeśli ktoś z Polski miałby tu jechać głównie po to by nurkować, to nie wiem czy nie doradziłbym jednak swojskiego Egiptu, który w całokształcie wychodzi dużo taniej i (co dopiero teraz do mnie dociera) jest pewniejszy jeśli chodzi o warunki pogodowe i w ogóle w światowej czołówce.

Jestem tak mega podjarany po moim żółwicznym nurku, że aż mi się zrobił apetyt na następne.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz